Od czasu do czasu trafiają we mnie, zakamieniałego ciemnogrodzianina, odpryski fajerwerków humanitarnej troski o ludzkość wyrażanej przez siły postępu. Nie bardzo rozumiem dlaczego, ale w takich razach wraca do mnie niczym bumerang słynna fraza zdesperowanego moralnie Osipa Mandelsztama po lekturze sowieckiej konstytucji. Przeżywam bowiem wtedy podobne rozterki i poważnie rozpatruję spiskową teorię, że wpadliśmy w łapy humanistów.
Ostatnio do takich dywagacji zmotywował mnie Bartosz Węglarczyk z Gazety Wyborczej, dziennika promującego nieubłagany postęp społeczny, prawa człowieka i humanitaryzm przez duże H. Otóż wyżej wymieniony w kontekście dopadnięcia bin Ladena przez Amerykanów wygłosił swój ze wszech miar postępowy pogląd na karę śmierci.
Jak można świętować czyjąś śmierć? - byłem pytany. - Śmierć kogoś takiego jak Osama? Tylko szampanem – odpowiadałem(...) Ja zwolennikiem kary śmierci nie jestem. Gdyby Osama został pojmany, wolałbym, żeby zgnił w więzieniu.
Jakież humanitarne i postępowe jest pragnienie, które odczuwa Węglarczyk – zamiast szybkiej śmierci wolałby dla bin Ladena powolne gnicie w więzieniu. Ale jest rzecz jasna przeciwnikiem kary śmierci jak każdy szanujący się humanista. Ja oczywiście nie jestem tak postępowy i byłbym za tym, żeby zwyczajnie skrócić saudyjskiego ludojada o głowę, ale cóż ja? Nie mam żadnego stażu w świątyni humanizmu jak dziennikarz z Wyborczej, to nie dziwota żem prymityw i obskurant.
Ale po co ja o tym piszę? Otóż piszę dlatego, że stwierdzenie Węglarczyka jest zarazem ilustracją i esencją wielkiej ściemy, jaką nam zgotowała nieformalna koalicja sił postępu, biznesmediów i postpolityków we wszystkich niemal dziedzinach życia, a zwłaszcza w polityce i obyczajowości. Ściemy, którą wystarczy lekko poskrobać, a pod cienką warstwą deklarowanego humanizmu ukazuje się taka gęba, że tylko dzieci nią straszyć. Fakt, że ta gęba wbrew usilnym staraniom i nieregularnie, ale jednak raz po raz się ukazuje, istnienie ściemy potwierdza.
Całkiem niedawno znany poseł z partii mieniącej się obywatelską, liberalną i europejską do szpiku kości, wbrew tym wszystkim sztandarowym hasłom, wypalił, że homoseksualizm jest wbrew naturze, ale na lesbijki chętnie popatrzy, co wywołało ogromny rumor w całym postępowym światku. Czym jednak ta postawa różni się w sensie merytorycznym od pragnienia Węglarczyka, który deklaruje formalny sprzeciw wobec kary śmierci dla zbrodniarza, ale chętnie widziałby tegoż człowieka gnijącego w więzieniu do końca życia?
Wspomniałem o nieformalnej koalicji tworzącej tę ściemę, bo ona jest rzeczywiście nieformalna. To nie jest tak, że istnieje jakiś układ, z którego wypływają dyspozycje, polecenia, rekomendacje i rozkazy dla niższych szczebli. Nie ma potrzeby, żeby w ściśle tajnym lokalu spotykali się jej hierarchowie i stamtąd centralnie knuli. Zbędne są struktury, hasła, uzgadnianie strategii, sekretna hierarchia, sygnały do ataku – cały ten spiskowy sztafaż byłby tylko przeszkodą.Knucie bowiem odbywa się poprzez mechanizmy społeczne, środowiskowe porozumienia bez zbędnych słów i jak najbardziej naturalne sprzężenie zwrotne, którego dźwignią jest wspólny interes.
Przykładowo - dajmy na to, że przychodzi Kazimiera Szczuka do Kuby Wojewódzkiego i mówi byle co, bo to i tak nie ma znaczenia. Ponieważ w ogóle nie chodzi o to, co oni tam sobie gadają, ale co z tego zapamięta szary elektorat telewizyjny. Program Wojewódzkiego odgrywa rolę podobną do reklamy telewizyjnej, to znaczy dominuje w nim skondensowane kretyństwo zmiksowane w różnych proporcjach z totalnym fałszem, jak to zwyczajnie w reklamie. Nie liczy się sens, lecz wydźwięk i utrwalenie pamięciowe przekazu. Z kolei Szczuka jest kimś w rodzaju cyngla-celebryty odbieranego przez publiczność na zasadzie frazy „Czy te oczy mogą kłamać?”.
Szczuka podobnie jak Wojewódzki nie ma nic ważnego do powiedzenia – ona ma jedynie wyartykułować jakąś kalkę lub stereotyp na temat „ciemnogrodu”, a zadaniem Wojewódzkiego jest nagłośnić i wbić w pamięć oglądaczy. W ten sposób działa właśnie sprzężenie zwrotne: on reklamuje jej ściemę, ona uwiarygadnia jego program. I wcale nie muszą się namawiać ani specjalnie przygotowywać. To jest właśnie jeden z mechanizmów stworzonych i pracujących w demokracji medialnej. Z polityki uczyniono widowisko, teatr sensacji, operę mydlaną i za pomocą tego instrumentu wciągnięto w rozgrywkę wyborczą masy kompletnych ignorantów żywiących się komentarzem i traktujących politykę jak ligę mistrzów lub sensacyjną powieść w odcinkach.
Niezwykle znamienny jest przykład losów, peregrynacji i ostatecznego zdjęcia programu Jana Pospieszalskiego z ramówki telewizji publicznej. Przecież audycja „Warto rozmawiać” nie została zdjęta dlatego, że prowadzący miał wyraziste poglądy, ale właśnie dlatego, że zapraszał osoby o różnych od swoich, nieraz całkowicie odmiennych poglądach. To był śmiertelny grzech i przewina Jana Pospieszalskiego, bo w ten sposób stanął w przeraźliwie jaskrawej opozycji wobec salonu wyznającego znaną skądinąd szkołę dziennikarstwa, którą można zwięźle wyrazić w powiedzeniu „obiektywizm obiektywizmem, ale racja musi być po naszej stronie”.
Zatem przykładowy Pospieszalski musiał być zdjęty, żeby przykładowy Żakowski z towarzystwem mogli swobodnie zataczać się w oparach wzajemnej adoracji i żeby nie byli narażeni na śmieszność przez kontrast z programem, w którym występuje prawdziwy pluralizm poglądów. Posługując się frazą z Leopolda Tyrmanda można śmiało powiedzieć, że Pospieszalski prowadząc program w takiej, a nie innej formule, notorycznie „srał na aureolę” prorządowemu dziennikarstwu. Niepokój tych środowisk z tego powodu był oczywiście zrozumiały – nie można bowiem wciskać ciemnoty wszystkim i cały czas – nawet najbardziej zatwardziałe lemingi potrafią porównać i wyciągnąć wnioski, kto tu ściemnia z pluralizmem. Postępowcy zatem również wyciągnęli wniosek jedynie słuszny – skoro lustro pokazuje naszą krzywą gębę, to trzeba zbić lustro – i Pospieszalski wyleciał z publicznej telewizji. Podobnie jak inni publicyści z prawicowym odchyleniem.
Julian Tuwim w przypływie szczerości powiedział kiedyś o sobie, że ma talent na miarę Mickiewicza czy Słowackiego i mógłby być wieszczem jak oni, ale jest pewien szkopuł – on nie ma nic naprawdę ważnego do powiedzenia. Otóż z podobnym, jeśli nie identycznym przypadkiem mamy do czynienia, gdy idzie o tak zwane elity III RP, wyrosłe na podłożu i często zakorzenione w cywilizacji PRL-u. Potrafią układać skomplikowane zdania złożone, sączyć niepostrzeżenie zmyślne kłamstwa i półprawdy, nie stropią się byle czym przed kamerą i pamiętają, co powiedzieli na początku wywodu. Są sprawni, wygadani, obyci i sprawiają wrażenie dobrze poinformowanych.
Tylko że gdy im się przysłuchać, to okazuje się, że to jest narracja o niczym. Mało, że o niczym, oni nigdy nie mieli nic ważnego do powiedzenia Polakom, a nawet jeśli mieli, to nie mogli powiedzieć, gdyż to godziło w interes grupowy. Interesem ich zaś jest i był dożywotni przywilej uczestnictwa w elicie materialnej oraz opiniotwórczej i gwarancja, że to uczestnictwo nie będzie weryfikowane społecznie pod żadnym pozorem.
I tutaj niczym diabeł z pudełka wyskakuje Donald Tusk i z radosną skwapliwością, cały w lansadach i ukłonach, podpisuje cyrograf na wszelkie usługi i gwarancje. W zamian za bezwarunkową lojalność oczekuje jedynie bezwarunkowego poparcia w nicnierobieniu i trwaniu przy władzy. Salon, czyli dziedzic i beneficjent okrągłego stołu, rozpostarty szeroko i głęboko w mediach oraz biznesie (o koneksjach specjalnych już nie wspomnę), przystaje na ofertę nihilisty z Sopotu i połączeni wspólnym interesem uruchamiają mechanizm wielkiej ściemy.
I tak toczył się ten wóz cygański ku pożytkowi jego animatorów. Więcej nawet, już byli w kurniku, już witali się z gąską. Jednak był błąd w ich rozumowaniu, niczym piasek w trybach maszynerii, który najpierw zazgrzytał niemiłosiernie, a teraz już niemal doprowadził do zatarcia mechanizmu.
Polska i polskość. My, naród, w ogólności. Kaczyńscy w szczególności. To były z grubsza biorąc faktory, których nie policzyli w rachunku. Na swoją zgubę a naszą nadzieję.
http://wyborcza.pl/1,759…
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 3514
Pozdrawiam
A propos Marksa i Hegla - czy wzięła Pani pod uwagę możliwość, że oni obaj stali na głowach w czasie procesu zapładniania? To ważne dla historiozofii...Co prawda ma Pani też dużo racji, że w ostatecznym rachunku to bez znaczenia, skoro wyszło z tego to, co wyszło, a oboje nie mamy wątpliwości jak to "coś" nazwać...
Pozdrawiam:)
[Jurko - > Wyhamuj.]
Pozdrawiam
Pozdrawiam