
Mózgi się grzały. Serca truchlały.
Jak Polska długa i szeroka premier Morawiecki i nasz super star Łukasz Szumowski zafundowali Polakom to, co kochają najbardziej – podziemną armię do walki.
Babcia była precyzyjnie owinięta szalami, tak, że praktycznie wyglądała jak trochę niespokojny worek kartofli. Ciemne okulary nieco burzyły impresję.
Toteż już na dwudziestym kilometrze zatrzymała nas policja. Całkiem łatwo można było sobie wyobrazić, że to milicja, a babcia jest nielegalną bibułą.
I jak zwykle:
- Podinspektor Kloc. Dokumenciki proszę – i znak nowych czasów – proszę nie odrywać rąk od kierownicy.
- To jak? Sam pan komisarz wyciągnie mi portfel z kieszeni?
- No tak... Proszę oderwać prawą, albo lewą rękę od kierownicy i to tak, bym cały czas ją widział i podać mi swoj dowód osobisty. Ja się na chwilę odsunę za tamte drzewo, a pan zdejmie maseczkę, tak by system mógł pana zidentyfikować.
Więc odpowiedziałem, że zabrakło mi kartofli, a jako, że mam już żurek i mam świetną Biała Kiełbasę Szefa, musiałem zlikwidować ten brak. Natychmiast. Sam nie mogłem posadzić ziemniaków w ogródku, bo wtedy owocowałyby dopiero w październiku, a jak wiadomo, wyborów prezydenckich nie można przełożyć na jesień, bo wtedy Pierwszy Człowiek w Państwie zostałby nielegałem, a wówczas Trzeci Człowiek w Państwie spowodowałby najazd wojsk sojuszniczych co najmniej z trzech stron świata, na czele z wojowniczymi amazonkami, jak kanclera Merkel z Niemiec, szwedzka prymaska kościoła Antje Jackelen i najgroźniejsza z nich, stojąca na czele triumwiratu, komisarz Vera Jourova, o której nawet Gazeta Wyborcza napisała: - Vera Jourova nie da sobie wcisnąć kitu.
Ta wizja najwidoczniej wstrząsnęła policjantem drogówki, bo natychmiast ręką w błękitnej, silikonowej rękawiczce zwrócił mi dokumenty i kazał spieprzać. Natychmiast.
Odetchnąłem z ulgą. Nie kazał na szczęście otwierać bagażnika, gdzie dwójka moich wnuków z uporem maniaka stukała w swoje telefony, z którymi nie rozstawali się nawet na moment.
Tak więc późnym popołudniem cały ród Kamińskich był w komplecie. Babcia obierała ziemniaki, jak by nic się nie wydarzyło. Szwagier już zaczął i coraz bardziej się podniecał, jak raczył się swoim ulubionym Sokiem z Buraka, a dzieciaki... cóż... stukały w smartfony. Pełna rodzinna idylla.
Przez okno, ukradkiem podglądałem, jak sobie radzili moi sąsiedzi.
Michnikowscy przywieźli wszystkich zamaskowanych gałązkami, jak czołgi na poligonie i ci snajperzy, co potrafią udawać trawę na łące, albo nawet piasek na plaży.
Kidawscy z kolei przedzierali się podwórkami i opłotkami, jak ja, gdy w stanie wojennym Jaruzela, kupiłem gwoździe po godzinie policyjnej. A wtedy z ZOMO nie było zmiłuj się.
Za furtką przy ulicy, na taborecie ustawiliśmy tradycyjny koszyk do święcenia, bo za kwadrans miał przejeżdżać w eskorcie policji, jak jakiś kardynał, nasz proboszcz, który metodą drive – tru, święcił nasze pokarmy codzienne (kawior, który dyskretnie wsunął dziadek do koszyka, usunąłem).
Nikt nie myślał na wstępie, że nasz premier z całym gabinetem i Panem Prezydentem, dostarczą nam tyle radochy. Zapowiadało się, że będzie nudno i smutno i tylko telekomunikacja zanotuje rekordowe obroty, a tu masz – Polak potrafi.
Wszyscy jako dzieciaki bawiliśmy się w podchody. Kto potrafił najsprytniej ominąć straże, wygrywał. Mamy to we krwi na całe życie.
Przyłapałem nawet młodą panienkę, która w przebraniu i siwej peruce, usiłowała się wedrzeć do sklepu w świętych godzinach 10 – 12 zarezerwowanych dla naszych zasłużonych (powiedzmy... Niektórzy szepczą, że to ustanowiono dla emerytowanych ubeków) seniorów.
Odkryłem ją, jak przesunęła maseczkę pod brodę, by poprawić szminkę, na swoich operacyjnie powiększonych kaczych wargach.
Tradycyjne narodowe dyskusje w rodzinnym gronie rozpoczęły się jak co roku pod wieczór, po zmianie pierwszego rozdania butelek.
Grubo po północy dziadek rozpoczął długą przemowę, bo własnie przypomniał sobie stary, oklepany kawał, jak to gajowy rozwiązał problem szwendających się po lesie partyzantów i hitlerowskich szwadronów śmierci polujących na tychże.
Z dużym spokojem, a nawet z pewną lubością słuchaliśmy dobrze znanej opowieści i nawet na koniec zareagowaliśmy szczerym – he, he, he.
Wiecie, jak to w konspiracji. Kiedyś ZOMO, a dzisiaj SANEPID nas nie dopadnie. My, Polacy, jesteśmy urodzeni do kreciej roboty, podziemia i przedzierania się kanałami na drugi brzeg Wisły.
Rany! Jak ten bimber wuja Jaśka z Borów Tucholskich trzyma!
W ZUSach, w sądach itd... ochrona, to w duzej mierze emerytowani milicjanci.
A ich perłą w koronie są ogródki działkowe.
Pytasz po co ? CO2! Ten węgiel wchodzi do naszego bilansu, a właściciel szklarni nie jest monitowany o drogie inwestycje w wymianę instalacji. Berlińczycy mają swoje warzywka.
Ale ze szparagami mają problem.
10 rano..skype...wspólna modlitwa i poświecenie koszyczka z jedzonkiem...i ....ośmiorniczek nie miałem...bo wolę galaretę...
Oni potem robią kawę,my białe półwytrawne...potem JA ROBIĘ KAWĘ ,wg.przepisu marokańskiego...[wersalikami-- bo ma być KAWA ,a nie siki]
No i wspólny toast---PRECZ Z KORONĄ I WIRUSAMI! W obu domach ŁĄCKA 70% ...i my nad morze...oni z dziećmi na rowery....
Byle do przyszłego roku...
Ciao
Ja, po moich toskańskich fascynacjach całkowicie przeszedłem na białe półwytrawne. A obecnie jest radość i rozkosz, bo jest duży import cudownych gruzińskich i armeńskich. A na dodatek tania Biedronka zarzuca nas od czasu do czasu swoimi portugalskimi Vinho verde. Leciutko musującymi.
A po Łącką, nie podrabianą, będę się znowu musiał wybrać na południe.
Ciao, ciao