Gdy tylko zjechaliśmy z autostrady, nawalny deszcz ustał. Chmury zaczęły się rozchodzić i z oparu wyłoniła się osłoneczniona, zielona okolica z domkami rozrzuconymi na niewielkich wzniesieniach, miejscowość Akron. Niewiele po tym jak oswobodziliśmy się od hałasu deszczu i szumu wody rozcinanej oponami samochodu, zatrzymaliśmy się w wiejskiej cichości przed domkiem przytulonym do wielkiego tulipanowca. Mieszkała w nim Josephine. Tak swoją przeszło osiemdziesięciopięcioletnią ciotkę, nazywała jej siostrzenica z siostrzeńcem, z którymi tu przybyłem. W tym określeniu była zawarta amerykańska bezpośredniość i ton pieszczotliwy, wyrażający przywiązanie do ciotki, najmłodszej, , ostatniej żyjącej z pięciorga rodzeństwa. Do odwiedzin dochodziło sporadycznie - raz na kilka lat. Dwójka siostrzanych dzieci mieszkała w odległych stanach. Na bieżąco utrzymywana była z ciotką łączność telefoniczna. Wystarczało to do utrzymywania aury bliskości i serdecznego oddania. Josephine aż po starość zachowała radość i ufność, cechujące zwykle beniaminków rodu. Młodzieży aktualnej, wypytującej ciocię o dawanie sobie rady w obliczu pojawiających się niedyspozycji związanych z jej wiekiem, składała sprawozdanie, w którym jej naturalna dzielność i duma ledwie maskowały trudności. Nie znam angielskiego, ale wszystko otrzymywałem w symultanicznym tłumaczeniu. Traktowano mnie jako ważnego gościa, mającego możność przyjrzenia się prowincji i ważnym dla niej. specyficznym relacjom amerykańskiej rodziny. Normą jest tutaj opanowanie sztuki okazywania sobie miłości. Te wszystkie gesty i słowa mają pokrycie w uczuciach realnie istniejących. Dla mnie wyjętego prosto z Polski, ten splot pozytywnych uczuć jawił się wszak jako kulturowa egzotyka. Widziałem to w jeszcze większym kontraście, gdyż pamięć nasuwała podobne sceny sprzed lat wielu na podwarszawskiej wsi, gdy ludzie byli bardziej niż dziś zjednoczeni. Łączył te światy pietyzm dla świętości. Mieszkanie Josephine – pani Josephine – bardzo mi przypominało mieszkanko pani Kazi Mizerskiej, którą odwiedzaliśmy razem z moją babcią. Drobiazgi dekorujące mieszkanie, związane z religią przedmioty, światło życzliwości, elegancja i pietyzm wypełniały wnętrza tych domków, odzwierciedlając dokładnie stan nieskazitelności dusz ich właścicielek. Josephine z dumą pokazywała mi gruby niebieski album wydany przez jej parafię. (Oczywiście, że katolicką!) Zgromadzone w nim były zdjęcia wszystkich chyba wiernych a jej fotografia z wybitym pod spodem nazwiskiem znajdowała się na honorowym miejscu. Zaczęła opowiadać o sobie. Byłem tu pierwszym, najważniejszym widzem i słuchaczem, jako osoba nieznająca jej życiorysu, jako specjalny emisariusz z kraju, w którym nigdy nie była, ale który nie był jej obojętny. Wychowała się na Florydzie. Ojciec jej był Polakiem. Gdy wyjechał z rodzinnego kraju miał 20 lat. Pochodził z Ciechanowa. Podkreślała, że życie jej było szczęśliwe. Przeżyła trzech swoich mężów. Każdy z nich był dla niej bardzo dobry. Ostatni, Holender z pochodzenia, zabezpieczył ją na starość i zostawił jej dom, w którym się znajdowaliśmy.
Mieliśmy ruszyć dalej. Doszliśmy do miejsca, gdzie droga zaczynała opadać w dół, ale siły Josephine uległy nadwątleniu. Sama nic o tym nie powiedziała, ale czujne i troskliwe towarzystwo już wiedziało. Ktoś musiał wrócić po samochód. Nie oponowała. Potem było nam dane cieszyć się w restauracji specjalnościami włoskiej kuchni i lekkością rozmów towarzystwa o wyrafinowanym składzie. Dla mnie zasadnicza chwila mojej wyprawy za ocean, już miała miejsce, przed chwilą. Po to znalazłem się w zupełnie nieprzewidywalny sposób na południu Pensylwanii, miejscu dla mnie zgoła abstrakcyjnym, żebym mógł napisać o tym, jak w Amerykance z urodzenia i mentalności, odnalazłem rdzeń polskości. Słowa modlitwy, właśnie w tym języku są warunkiem koniecznym i wystarczającym, by w splątaniu pokoleń okazać się córką lub synem polskiego dziedzictwa, niepojętego dla nacji niezdolnych do serdecznego rozumienia świętości. Przepustka do wieczności! - pomyślałem o modlitwie Josephine. Sam wywodzę się, jak jej tato z Mazowsza i potrafię zobaczyć jego tęsknotę i wiarę zakodowane na zawsze w jego dziecku; widzę przetłumaczone na metafizyczny konkret mazowiecki piach i przejrzystą wodę Wkry; Szczypiorno i Goławice. Ta przestrzeń rozszerza się na wszystkich polskich wędrowców wieków minionych i z tego nam współczesnego. Po polsku z Josephine odmawiają w niej Modlitwę Pańską ci, których dane mi było na różne sposoby poznać - słyszę ją z brazylijskiej Kurytyby, z Australii, z sowchozu „Krasnaja Łampa” na Ukrainie.
Z Josephine spotkałem się w 2014. Rok później sprzedała swój domek, nie była już na tyle sprawna, żeby gospodarować samodzielnie. Została pensjonariuszką domu spokojnej starości. Czuje się tam bardzo dobrze.
Wydaje się, że losy świata nie zależą od jej modlitwy. A zależą.
Zechcę o starości i sposobie jej traktowania w Polsce coś w najbliższym czasie napisać.
Pozdrawiam.