Owidiusz powiedział: czasy się zmieniają, a my wraz z nimi (tempora mutantur et nos mutamur in illis). Ale to było w starożytności. Dziś pozwolę sobie na inne stwierdzenie: czasy się zmieniają, lecz problemy trwają. Jednakże nie o polemikę z Owidiuszem chodzi, ale o wciąż trwające problemy lekarzy w Polsce. A może z lekarzami? I może uda się je rozwiązać w czasie dobrej zmiany?
Cofnijmy się jednak na chwilę do II Rzeczpospolitej, dokładniej do lat 30., kiedy to panował kryzys gospodarczy. Ówczesna prasa rozpisywała się o nim szeroko i dogłębnie, nie omijając problemu wpływu kryzysu także na sytuację lekarzy. „Kryzys, który tak ciężko dotknął rolnictwo, przemysł i handel odbił się również w sposób fatalny i na wolnych zawodach. Bardzo mocno odbił się kryzys na dochodach lekarzy” – zaczął autor, podpisany Z.K., swój artykuł pt. „Kryzys w zawodach wyzwolonych”, który ukazał się 9 grudnia 1931 r. w łódzkiej gazecie „Ilustrowana Republika”. I dalej pisał tak: „Liczba pacjentów i ich wypłacalność maleje. Szerokie warstwy ludności, o ile nie należą do Kas Chorych lub nie wchodzą w skład rodzin urzędniczych, formalnie nie mają się za co leczyć”. Przytoczył też pewne dane liczbowe: „Ogółem w całej Polsce praktykuje 10.000 lekarzy i na każde 10.000 mieszkańców przypada 3,4 lekarzy, wówczas gdy w Niemczech – 7,6, w Czechosłowacji – 5,8, w Japonii – 7,7, w Stanach Zjednoczonych 12,6. Jedynie tylko Finlandia i Litwa wykazuje niższą cyfrę”. Poprzestając na zacytowaniu fragmentu tekstu, przybliżę – nie bez powodu – sytuację lekarzy doby kryzysu II RP, jaka się wyłania z całości artykułu. A potem, jako że czasy się zmieniają, przejdę do czasów dzisiejszych.
Polska w latach 30. XX w. borykała się zarówno z niedoborem lekarzy (patrz zacytowane wskaźniki), jak i nierównomiernym ich rozmieszczeniem w kraju. Najwięcej lekarzy było na terenie Izby Warszawsko-Białostockiej, w samej stolicy na każde 10 tys. ludności przypadało prawie 22 lekarzy. Najmniej medyków było w małych miastach i gminach wiejskich – często poniżej średniej dla kraju. Najgorzej było województwach wschodnich – tutaj przypadało zaledwie dwóch lekarzy na 10 tys. ludności, czyli ponad dziesięciokrotnie mniej niż w Warszawie.
Lekarze dzielili się na dwie grupy: pracujących w ramach umów z Kasą Chorych oraz wolno praktykujących. W Warszawie około 40 proc. ludności była wówczas pod opieką lekarzy kasowych. Większość, bo ponad 60 proc., była zdana na korzystanie z usług lekarzy prywatnie praktykujących.
Lekarzy prywatnych w stolicy było szczególnie dużo, na każde 10 tys. nieubezpieczonej w Kasie Chorych ludności przypadało ich aż trzydziestu. I to wśród nich toczyła się walka o pacjenta. Mimo to jakość usług świadczonych przez lekarzy prywatnych, poza niektórymi sławami medycznymi, pozostawiała wiele do życzenia. Ponieważ ludzi często nie było stać na prywatne leczenie, to z braku gotówki na porządku dziennym formą zapłaty były weksle. Bywało, że bez pokrycia. Tocząca się pomiędzy lekarzami walka cenowa o pacjenta-klienta powodowała, że w latach kryzysu dochody znacznej części lekarzy wolno praktykujących spadły poniżej minimum egzystencji. Nie mieli oni też motywacji, aby świadczyć usługi lepszej jakości, gdyż i tak nie miał im kto za nie zapłacić.
Niewiele lepiej przedstawiało się położenie lekarzy zatrudnionych przez Kasę Chorych. Co prawda otrzymywali oni pensję, ale wypłaty były nieregularne, gdyż Kasie brakowało gotówki. Lekarze kasowi, chcąc podreperować swój budżet, usiłowali dorabiać, przyjmując też chorych „w domu”. Tu jednak życie utrudniał im fiskus wysokimi podatkami, więc masowo zamykali swoje domowe praktyki. Jak pisał autor Z.K., zapowiadało się jeszcze gorzej, gdyż Kasy Chorych przymierzały się do wypowiedzenia umów lekarzom i zawarcia nowych na gorszych dla nich warunkach.
W czym opisana sytuacja sprzed prawie dziewięćdziesięciu lat przypomina dzisiejszą? Kryzysu ekonomicznego w Polsce nie mamy – to pewne. Wszystkie wskaźniki na niebie i ziemi pokazują, że gospodarka się rozwija, bezrobocie spada, produkcja rośnie. O wojnach cenowych wśród lekarzy prywatnych nie słychać. Nikt lekarzom nie płaci wekslami bez pokrycia, a ich wynagrodzenia na pewno nie są poniżej minimum egzystencji.
A jednak lekarze dziś – tak samo, jak wówczas – są niezadowoleni z wysokości swoich wynagrodzeń. Mówiąc wprost, uważają, że zarabiają niewspółmiernie mało do ciążących na nich obowiązków i odpowiedzialności.
I tu moim zdaniem pojawia się ponadczasowy problem – rzetelnej wyceny pracy lekarzy pracujących w publicznym systemie ochrony zdrowia. Wyceny adekwatnej do kompetencji, obowiązków i odpowiedzialności, przekładającej się na wysokość wynagrodzeń. Wyceny opartej na rzetelnych danych i nieuwikłanej w „ideologię potrzasku” pomiędzy lekarzem-społecznikiem a lekarzem-kapitalistą. Problem ponadczasowy i jak dotąd – nierozwiązany.
Sfrustrowani lekarze (i nie tylko oni) postanowili swój ekonomiczny byt wziąć w swoje ręce i przygotowali własną propozycję „wyceny” pracy. Jest nią wspomniany w moim artykule pt. „My tu maju-maju a biała polska jesień tuż-tuż”, obywatelski projekt ustawy o wynagrodzeniach w ochronie zdrowia. Co z niego wynika? Według projektu minimalne wynagrodzenia brutto powinny wynosić: dla lekarza bez specjalizacji (w tym rezydenta) – dwie średnie przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw za rok poprzedni, a dla lekarza specjalisty – jego trzykrotność. Jak widać, za podstawę wyliczeń przyjęto przeliczniki „2” i „3” oraz średnią przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw z roku ubiegłego, więc każdego roku wynagrodzenie byłoby waloryzowane o wartość tej kwoty. Jak według tej propozycji kształtowałyby się minimalne wynagrodzenia dla lekarzy w roku 2017, przyjmując do wyliczeń średnią za rok 2016? Odpowiednio dla lekarza bez specjalizacji byłoby to 8554 zł, a dla specjalisty – 12831 zł miesięcznie.
A skąd te przeliczniki „2” i „3”? No cóż, metodologicznie – znikąd. Historycznie – przelicznik „3” pokutuje już od dawna. O ile dobrze pamiętam (jeśli ktoś pamięta lepiej, proszę o skorygowanie), był już postulowany w czasie przygotowywania reformy służby zdrowia za rządów AWS. Wówczas to Sejm w 1997 r. uchwalił ustawę o Kasach Chorych, która weszła 1 stycznia 1999 r. i zapoczątkowała niekończącą się – jak widać – reformę służby zdrowia. Koncepcja wysokości minimalnego wynagrodzenia dla lekarza specjalisty na poziomie tzw. trzech średnich krajowych była też promowana przez Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Pomysł ten w postaci ustawy jak dotąd się nie zmaterializował, ale, choć czasy się zmieniają, utrwalił w świadomości medyków na tyle, że teraz znalazł odzwierciedlenie w rzeczonym projekcie obywatelskim.
No cóż, jakkolwiek dla niektórych zapewne szokujące mogą się wydać podane kwoty minimalnych wynagrodzeń dla lekarzy, to zaletą tejże „wyceny” niewątpliwie jest prostota – wystarczy tylko pomnożyć. O działanie matematyczne oczywiście chodzi, gdyż z pomnożeniem pieniędzy będzie znacznie trudniej. Ponieważ najnowsze informacje wskazują, że inicjatorom projektu ustawy udało się zebrać wymagane 100 tys. podpisów, to Rząd, chcąc nie chcąc, z problemem wynagrodzeń dla lekarzy i pozostałych pracowników ochrony zdrowia będzie musiał się zmierzyć. A matematyka przejdzie na wyższy poziom. Mimo „zróżniczkowanych” w społeczeństwie poglądów, ile to lekarz powinien zarabiać, Rządowi może być ciężko, gdy dojdzie do ”scałkowania” niezadowolenia z wynagrodzeń i funkcjonowania służby zdrowia.
Tym bardziej, że gdy minister zdrowia Konstanty Radziwiłł za czasów rządów koalicji PO-PSL był jeszcze szefem Naczelnej Izby Lekarskiej, domagał się wynagrodzenia w wysokości co najmniej dwóch średnich krajowych pensji dla lekarzy bez specjalizacji i trzech dla doktorów ze specjalizacją. I lekarze te przeliczniki pamiętają. I tym bardziej są teraz wkurzeni, że rozdźwięk pomiędzy żądaniami godnej płacy dla lekarzy zgłaszanymi przez K. Radziwiłła jako prezesa NRL, a teraz propozycjami dla lekarzy składanymi przez K. Radziwiłła jako ministra jest ogromny. Według koncepcji ministra Radziwiłła podwyżki dla lekarzy miałyby się zacząć w lipcu, a pensje rosłyby stopniowo, tak by osiągnąć pewne minimum w 2021 r. Jakie minimum? Ano takie, że minimalna pensja lekarza specjalisty wyniosłaby wówczas ok. 5 tys. zł brutto, czyli 1,27 średniej krajowej (co stanowi znaczną różnicę pomiędzy historyczną już „trójką“) a minimum dla lekarza bez specjalizacji wyniosłoby 4,1 tys. zł. Lekarze i inni pracownicy służby zdrowia tym bardziej też nie odpuszczą, że kryzysu gospodarczego, jak w II RP, teraz w Polsce nie ma.
Biała jesień jest tuż-tuż. Rząd, by nie zostać zmiażdżonym w kleszczach: wkurzeni lekarze (i reszta pracowników ochrony zdrowia), sfrustrowani pacjenci i totalnie wściekła beznadziejnie totalna opozycja, moim zdaniem powinien poza dobrą strategią polityczną mieć opracowaną metodologicznie propozycję rzetelnej wyceny pracy lekarzy zatrudnionych w publicznej służbie zdrowia (i nie tylko lekarzy). I tę propozycję, wraz ze wskazaniem źródeł ich sfinansowania, poddać do dyskusji środowisku lekarskiemu, innym pracownikom ochrony zdrowia oraz debacie publicznej. Dlaczego? By nie było, że „kryzys nie kryzys a prawda jest po naszej stronie”. Tylko tak naprawdę wciąż nie będzie wiadomo po czyjej i ile ona jest warta.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 12140
Z Biedronką to ma Pan rację, bo czymże jest nabijanie peseli i kodów dla NFZ jak nie elementem pracy kasjerki w sieciówce. Przecież nie cyfryzują pacjentów i lekarzy z innych powodów. Monopol państwowy ujednolica rynek dla wygody zarządzania i operowania dużymi pieniędzmi. Czego Pan chce więcej od elit niż szefowania zmianie w sieciówce?