Był w Polsce taki moment, krótki, jasny błysk zdrowego rozsądku w reformowaniu państwa, kiedy okazało się, że publiczna służba zdrowia naprawdę może działać sprawnie. Że kolejki mogą być krótsze, szpitale lepiej zorganizowane, a pieniądze wydawane rozsądniej. Ten moment nazywał się Śląska Kasa Chorych. I choć dziś przywołuje go tylko garstka osób, które pamiętają tamten eksperyment, to właśnie tu, na Śląsku, udowodniono, że system oparty na konkurencji działa.
Nie w teorii. Nie „na papierze”. W praktyce.
Śląsk, czyli jak zrobić coś dobrze.
Śląska Kasa Chorych była fenomenem na tle kraju. Gdy inne regiony tonęły w chaosie, ona rosła w siłę. Podczas gdy w części województw panowała bylejakość, niekompetencja i spory polityczne, na Śląsku rządziła zasada prosta jak młotek: pieniądze mają iść za jakością. Jeśli szpital leczył dobrze - dostawał kontrakt. Jeśli nie, to niech się uczy od lepszych.
W dodatku Śląsk miał coś, czego nie da się zarządzeniem stworzyć: pracujących ludzi, a więc solidne wpływy ze składek. Ale to tylko połowa sukcesu. Bo wysokie wpływy nie gwarantują jeszcze mądrego wydawania pieniędzy. A Śląska Kasa Chorych wydawała je mądrze. Precyzyjnie kontraktowała świadczenia, pilnowała ich jakości, wdrażała rozwiązania, które reszta Polski poznałaby dopiero wiele lat później.
Krótko mówiąc: działała, choć podobno „działać się nie dało”.
System, który z definicji miał być konkurencyjny.
Reforma z 1999 roku zakładała coś, co w Polsce brzmi niemal egzotycznie: konkurencję między publicznymi instytucjami. Każdy pacjent mógł zmienić kasę, choć nie było to może tak proste jak kliknięcie w aplikacji. Idea jednak była jasna: jeśli kasa działa źle, ludzie pójdą do innej.
A więc - premiujmy najlepszych, reszcie dajmy bodziec, by się poprawiła.
Czyli dokładnie to, czego dziś brakuje w każdej publicznej instytucji, począwszy od kolei, a skończywszy na urzędach. Mechanizm, który tworzy presję, by być lepszym, a nie tylko większym. I oto na Śląsku okazało się, że taka presja nie tylko działa, ale działa rewelacyjnie.
Rząd zamiast się uczyć, postanowił zniszczyć.
Ale Polska to kraj, w którym logika często przegrywa z polityką. Zamiast wykorzystać śląski sukces jako model, zamiast wysłać delegacje do Katowic z zeszytem i długopisem, by spisać, co tam działa tak dobrze, władza wybrała rozwiązanie zupełnie odwrotne. Zlikwidować wszystko. Zrobić od nowa. Po swojemu. Centralnie. Jednym ruchem.
Zamiast ulepszyć - skasować. Zamiast skopiować wzór - wyrzucić go do kosza.
Reforma, która mogła rozwijać się przez lata, została w praktyce pogrzebana. Śląska Kasa Chorych, ten dowód, że system z konkurencją może działać, została wrzucona do jednego kotła z kasami, które radziły sobie słabo i zalana betonem centralizacji.
W efekcie powstał NFZ - instytucja tak wielka, że nie jest w stanie sprawnie zarządzać ani pieniędzmi, ani świadczeniami, ani nawet sama sobą. Statek, w którym jedna osoba siedzi na sterze, a tysiąc innych krzyczy, że ster jest zły, ale nie potrafi zaproponować nic lepszego.
Dziś słyszymy to samo, co zawsze.
Gdy dziś politycy mówią o zdrowiu, słychać w zasadzie jedną mantrę: „dosypać pieniędzy”. Jakby system był jak worek z kartoflami - dosypiesz, to będzie więcej. Tyle że worek jest podziurawiony. I im więcej wsypiesz, tym szybciej uciekają. Nikt nie mówi o konkurencji. Nikt o zróżnicowaniu finansowania. Nikt o jakości jako kluczu do pieniędzy. Nikt nawet nie próbuje odrobić lekcji ze Śląska. Wszyscy chcą tylko „dosypać”. Bo to łatwe. Bo to się dobrze sprzedaje. Bo można udawać, że jest się reformatorem, bez reformowania czegokolwiek.
A przecież zdrowie to nie tylko kwestia wysokości składek. To przede wszystkim organizacja. Motywacja. Mechanizmy wymuszonej jakości. Pieniądze bez zmian strukturalnych to tylko paliwo w starym, zardzewiałym silniku. Zapali, zakaszle i zgaśnie. I znów trzeba będzie dolać.
Trzeba przywrócić konkurencję i dopiero potem dosypać pieniędzy.
Najpierw mechanizmy, potem pieniądze. Najpierw struktura, potem nakłady. Najpierw bodźce, potem budżet. A przede wszystkim: najpierw trzeba zrozumieć, co działało. Śląska Kasa Chorych była dowodem, że publiczna służba zdrowia może funkcjonować efektywnie. Że pieniądze mogą być wydawane racjonalnie. Że jakość może być premiowana. Że rynek, nawet ograniczony i publiczny, może sprawić, że instytucje pracują szybciej, dokładniej, mądrzej. Była wzorcem. Była gotowym modelem. Była dowodem, że się da.
A my, jako państwo, ten model zniszczyliśmy.
Dziś potrzeba odwagi, by wrócić do rozwiązań, które już kiedyś działały.
Dziś wszyscy politycy szukają „rewolucyjnych pomysłów na zdrowie”, ale nikt nie chce wyjąć z szuflady rozwiązania, które działało dwie dekady temu. Bo wymagałoby to przyznania, że wcześniejsza decyzja o likwidacji kas chorych była błędem a na to w polskiej polityce nie ma miejsca. Jeśli jednak chcemy realnej poprawy, musimy wrócić do fundamentów. Do konkurencji. Do odpowiedzialności. Do zarządzania z sensem. I do tej jednej, prostej prawdy, o której wszyscy zdają się zapominać:
Nie da się uzdrowić systemu zdrowia wyłącznie pieniędzmi.
Ale da się go zrujnować ich brakiem, jeśli wcześniej nie zbuduje się dobrego systemu.
Śląsk już raz pokazał, jak to zrobić.
Pytanie, czy ktoś w Polsce jeszcze potrafi odrobić tę lekcję. Albo choćby chce spróbować.
Warto dodać, że za sukcesem Śląskiej Kasy Chorych stał ówczesny jej dyrektor Andrzej Sośnierz (ojciec późniejszego europosła i posła Dobromira), który jest dziś doradcą Konfederacji. W lutym 2025 przemawiał na konwencji wyborczej Mentzena i przedstawiał swój program na reformę finansowania służby zdrowia opartą na regionalnych kasach chorych. Więc odpowiadam na pytanie z końca wpisu: tak, jest dziś ktoś, kto potrafi odrobić tę lekcję: to Konfederacja.
Trudno uwierzyć, że samo powołanie Śląskiej Kasy Chorych, cudownie uzdrowiło służbę zdrowia. Po prostu, na Śląsku, była korzystna proporcja płacących składki do pacjentów. Śląska Kasa Chorych miała tak wiele środków, że lokowała je w instrumenty kapitałowe, podczas gdy kasy w innych województwach miały rosnące długi. Bynajmniej, nie z niewłaściwego zarządzania, a raczej balcerowiczowskiej terapii zaordynowanej gospodarce. Oczywiście legenda Andrzeja Sośnierza, rosła z każdym dniem, jak wcześniej Burmistrza Kamienia Pomorskiego, Oleszczuka. Jeden rządził dwa lata, drugi po trzech - zrezygnował. W czasach II RP, też 1/4 mieszkańców żyła bardzo dobrze, ale 3/4, ledwo dychało. Spóźniony warszawski lokator, odpalał 2 złote stróżowi za nocne otwarcie bramy, podczas gdy na Kresach, 2 złote to była wymarzona dniówka. Polska jest państwem unitarnym i z tego powodu ma też i obowiązki. Śląska Kasa Chorych, to nie jest dobry przykład.
@AŁTORYTET Polemizuje Pan sam ze sobą: nikt nie twierdzi, że powołanie Śl.KCh cokolwiek uzdrowiło. Powołano kilkanaście kas.
Ile tych środków miały kasy - konkrety. Śląsk był zdezindustrializowany w latach 90tych, aczkolwiek zasypywanie kopalń dopiero się zaczynało, więc skąd były te wpłaty? Można było zapisać się do dowolnej kasy chorych, również z Warszawy do śląskiej.
Co konkretnie złego zrobili Sośnierz i Oleszczuk?
2 złote za otwarcie bramy mogło się zdarzyć jako wyjatek, ale nie było zwyczajem, proszę coś więcej o tych zarobkach warszawskich stróżów nocnych.
Jak Pan rozumie określenie państwo unitarne i jego obowiązki?
Dlaczego Śl.KCh to nie jest dobry przykład, bo nie przedstawił Pan rzeczowych argumentów?
Panie Grzegorzu, logika ? U polityków ? No niechże pan nie żartuje. To, czy system jest efektywny, czy nie, nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Powód likwidacji Kas Chorych był prozaiczny. Kasy Chorych były podmiotami zdecentralizowanymi, działającymi w regionach, z własnymi zarządami i radami. Dodatkowo, ich dyrektorzy i członkowie rad zostali mianowani w okresie poprzedniego rządu AWS-UW. Kiedy władzę przejęło SLD, okazało się, że nie można ot, tak, wymienić ich na swoich, bo miały statutową autonomię, a rząd centralny nie miał wpływu na politykę kadrową w poszczególnych kasach. Rozwiązanie było proste - jak nie da się wymienić ludzi w Kasach Chorych na swoich, no to trzeba zmienić system. I tak uczyniono, nie patrząc na logikę, efektywność, rachunek ekonomiczny, bo to polityków nie interesuje. Interesuje ich władza i pieniądze.