Na przełomie kwietnia i maja po raz kolejny, już drugi w tym roku, byłem w Armenii, a w maju, również kolejny raz, w Azerbejdżanie. Wcześniej, w marcu 2013, byłem w Gruzji, też zresztą z ramienia Parlamentu Europejskiego. Obserwowałem wybory prezydenckie w Armenii (podobnie skądinąd, jak poprzednie w 2008 roku, które zakończyły się również zwycięstwem Serża Sarkisjana). Wszystkie te kraje tworzą Kaukaz Południowy. Przez Rosjan jest on z lubością określany jako „Zakaukazie”. Gorzej, że tak samo definiują go niektórzy polscy politycy. Jeszcze gorzej, że ów rosyjski termin pojawia się też czasem w ustach… polityków z Kaukazu Południowego, co świadczyć może o rusyfikacji nie tyle językowej, co mentalno-politycznej.
Dzień pierwszy, poniedziałek, Erywań (Armenia)
Spotkania w Armenii rozpocząłem, wraz z delegacją Biura (prezydium) frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim od rozmowy z ambasadorem UE w Erywaniu – Traianem Hristeą. Ten 43-letni rumuński dyplomata był wcześniej ambasadorem swojego kraju w Kijowie i dyrektorem rumuńskiego MSZ-etu. Poza angielskim, francuskim i niezbędnym tu rosyjskim, mówi też, ciekawostka, po… mongolsku. To po spotkaniu z nim, gdy nowy przedstawiciel Unii akredytował się, prezydent Sarkisjan miał powiedzieć: „kogo oni tu nam przysyłają? Przecież on nic nie wie”. Jednak dyplomaci niektórych krajów członkowskich UE w stolicy Armenii przekonują mnie, że niechętna ocena Rumuna przez władzę wynika z tego, że ów eurokrata zaczął szczegółowo rozliczać unijną pomoc dla Armenii, wyciągając różne nieprawidłowości. Odniosłem wrażenie, że unijny ambasador jest przynajmniej po części tak samo krytyczny wobec Armenii jak Armenia wobec niego.
Po spotkaniu z ambasadorem UE w Erywaniu i towarzyszącymi mu ambasadorami Polski, Wielkiej Brytanii i Czech (klucz: reprezentanci państw, które mają największe wpływy w grupie EKR w PE) rozmowy interparlamentarne w siedzibie armeńskiej legislatywy. Wcześniej, w tym gmachu zbudowanym w 1947, mieścił sie Komitet Centralny Komunistycznej Partii Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Ducha kompartii na korytarzach nie dostrzegłem, a sam gmach składa się z trzech skrzydeł i na czasy socrealizmu był na tyle oryginalny, że jego twórca w 1951 dostał sowiecką nagrodę państwową w dziedzinie architektury.
Rozmowa z przedstawicielami tutejszego "Sejmu". Obecni są reprezentanci rządzącej Republikańskiej Partii Armenii, pierwszej, która powstała po uzyskaniu przez Armenię niepodległości. Istnieje 23 lata, a to wystarczający czas, by to właśnie z tym ugrupowaniem swoje losy związała zdecydowana większość, choć nie wszyscy (o czym za chwilę), ormiańskich oligarchów. A swoją drogą, rozbawiła mnie angielska definicja pojęcia "oligarchs”: "influential bussinesmen, connected with the government". RPA ma teraz 70 posłów, a więc bezwzględną większość. Jednoizbowy ormiański parlament liczy bowiem 131 posłów, z czego 90 wybieranych w wyborach proporcjonalnych (partyjnych) i 41 w wyborach większościowych. Partia, której faktycznie przewodzi prezydent Sarkisjan, choć deklaruje swój narodowo-konserwatywny charakter, jest de facto partią władzy. Od roku jest afiliowana przy EPP czyli Europejskiej Partii Ludowej, tworzy więc z PO i PSL jedną "rodzinę polityczną".
Główną partią opozycyjną – opozycyjna przynajmniej w teorii – jest BHK czyli Armenia Dobrobytu. Założona przed 9 laty przez oligarchę Gagika Carukiana jest drugą siłą w parlamencie – ma 36 posłów. Poza spotkaniem w parlamencie spotkaliśmy się z nimi (lider i 3 współpracowników) w... wielkiej fabryce wódek, brandy, win i koniaków! Jej właścicielem jest właśnie Carukian. Widok dwumetrowych ochroniarzy, a później samego przewodniczącego w podkoszulku oraz T-shircie i w nieco za kusej marynarce robił wrażenie... Skądinąd owe zakłady spirytusowe, jak byśmy to powiedzieli po polsku, produkują najlepsze koniaki w całej Armenii, co w kraju słynącym z tych trunków o czymś świadczy. Wizyta wywarła spore wrażenie na przewodniczącym frakcji konserwatystów (i reformatorów) w europarlamencie, Angliku Martinie Callanannie. Dotąd nie był przyzwyczajony bowiem – on i inni ludzie Zachodu – aby polityczne rozmowy toczyły się w miejscu produkcji alkoholi mocnych. Takie sceny Mr. Callanan widział pewnie dotąd tylko na filmach o dawnej amerykańskiej czy włoskiej mafii. Cóż, Kaukaz poszerza horyzonty. W ekipie Carukiana jest były – przez 10 lat! – minister spraw zagranicznych Armenii Wartan Oskanian, ale też przewodnicząca komisji do spraw Unii Europejskiej tamtejszego parlamentu Naira Zohrabyan, która wszak zdecydowanie preferuje w rozmowach język rosyjski niż jakikolwiek "unijny". Po konkretach konkluzja: przestrzegam przed paternalizmem, charakterystycznym dla Zachodu i wyśmiewaniem się z demokracji „po kaukasku”, ponieważ nawet to, co dzisiaj nas śmieszy jest lepsze w porównaniu z kompletnymi pozorami demokracji, choćby dekadę wstecz.
Kolejna partia, z której przedstawicielem spotkaliśmy się w tamtejszym parlamencie to Armeński Kongres Narodowy. Założył ją były prezydent Lewon Ter–Petrosjan, głowa państwa w latach dziewięćdziesiątych, zanim jeszcze władzę przejęła "ekipa z Górskiego Karabachu" (najpierw prezydent Robert Koczarjan, a następnie rządzący już drugą kadencję, wyznaczony przez Koczarjana jego były minister i premier Serż Sarkisjan). Ugrupowanie Ter–Petrosjana jest małe: ma ledwie 7 posłów. A przecież niedawno, bo pięć lat temu były prezydent tylko minimalnie przegrał wybory, które zresztą uznał za sfałszowane i miał blisko 50-procentowe poparcie. O skali społecznego poparcia dla eksprezydenta w tym czasie świadczą burzliwe powyborcze demonstracje, zakończone skądinąd ofiarami śmiertelnymi (po tych wyborach i demonstracji i ofiar udało się uniknąć). A po 5 latach poparcie dla Ter–Petrosjana skurczyło się do liczby 7 posłów i pozbawienia go jakiegokolwiek wpływu na armeńską scenę polityczną (w tegorocznych wyborach już nie wystartował). Jego ANC jest jedną z sześciu partii w parlamencie, ale w praktyce jest kwiatkiem do kożucha ormiańskiego pluralizmu politycznego. Formalnie Armeński Kongres Narodowy nie jest jednak partią, a koalicją 13 opozycyjnych ugrupowań. Jak łatwo policzyć, na każde z nich przypadło po pół mandatu...
Następne trzy ugrupowania, z których reprezentantami spotkaliśmy się w parlamencie to: OEK (Rządy Prawa), ARF (Armeńska Federacja Rewolucyjna) i Dziedzictwo. OEK jest partią centrową, ma sześciu posłów i stanowi trzecią lub czwartą siłę w legislatywie. Ma status obserwatora w Europejskiej Partii Ludowej (EPP), podobnie jak rządząca RPA. ARF to legenda Ormian i armeńskiej diaspory. Istnieje już... 123 lata. Jest najsilniejszą partią wśród ormiańskich emigrantów w USA, Kanadzie, Francji czy RFN, a więc w największych ośrodkach (poza Rosją oczywiście) 10-milionowej diaspory. Od 10 lat jest pełnym członkiem Międzynarodówki Socjalistycznej. Znakiem rozpoznawczym ARF jest walka o upamiętnienie ludobójstwa Ormian w 1915 roku oraz sprawa Górskiego Karabachu. Wreszcie partia Dziedzictwo − opozycyjna i liberalna. Ma tylko 5 posłów, ale też największy atut ze wszystkich ugrupowań poza partią rządzącą. Tym atutem jest lider: Rafi Howanesjan. W tegorocznych wyborach prezydenckich uzyskał niemal aż 37% głosów. Jak na opozycję, to wynik niebywały. Tym bardziej, że szereg obserwatorów (i dyplomatów) twierdziło, że w "normalnych" wyborach byłby zwycięzcą. Czy sukces − mimo porażki − tego urodzonego w ormiańskiej diasporze w USA polityka nie jest przypadkiem sygnałem prozachodnich tęsknot społeczeństwa w Armenii?
Spotkanie z przewodniczącym parlamentu Armenii Howikiem Abrahamianem. To były oficer sowieckiej armii, podobnie jak obecny i poprzedni prezydent kraju. Między 2007 a 2008 był wicepremierem. Potem jednocześnie(!) sekretarzem generalnym administracji prezydenta i wiceszefem parlamentu. Przewodniczącym armeńskiego "Sejmu" jest już drugą kadencję (IV i V w historii kraju). I co najważniejsze: od 8 lat jest w Radzie Bezpieczeństwa swojego państwa czyli w rzeczywistym ośrodku decyzyjnym. Temat rozmów: europejskie aspiracje Armenii. Niczego nowego, prawdę mówiąc, nie dowiedziałem się od tego członka najściślejszej nomenklatury rządowej, ojca trojga dzieci i dziadka sześciorga wnucząt.
Dzień kończy spotkanie ze starym znajomym Zohrabem Mnacakanianem, wiceszefem MSZ odpowiedzialnym za negocjacje z UE, jednym z czterech wiceministrów spraw zagranicznych. Ten 47-latek jest absolwentem moskiewskiej kuźni kadr dyplomatycznych ZSRR – MGIMO, ale też Victoria University w Manchester. Zdążył już pracować w ambasadach Armenii w Wielkiej Brytanii i Watykanie oraz być ambasadorem przy ONZ w Genewie oraz przy Radzie Europy w Strasburgu. Przekaz ten sam, co zwykle: Erywań zrobił największy postęp ze wszystkich krajów Kaukazu na (dalekiej) drodze do Unii, Erywań jest najlepiej przygotowany do podpisania z Brukselą odpowiedniej umowy "etapowej" etc. Cóż, to prawda. Z drugiej strony inne kaukaskie nacje komentują to złośliwie, że tak dzieje się tylko dlatego, iż Armenia w tych rokowaniach zgadza się na wszystko, czego chce UE.
Dzień drugi, wtorek, Erywań (Armenia)
Spotkanie z szefem MSZ Edwardem Nalbandianem. Poza standardowym tutaj angielskim i rosyjskim, zna też francuski i arabski – jako absolwent Instytutu Studiów Orientalnych Sowieckiej Akademii Nauk. MGIMO też oczywiście skończył. Jak zdecydowana większość elity politycznej Armenii, urodził się w Górskim Karabachu... Ten były ambasador we Francji i Izraelu nie mówi nic, co by mogło być uznane za nowe. Wie, że w oczach Brukseli Tbilisi ostatnio straciło dzięki premierowi Iwaniszwilemu, a Baku nie zyskało. Wie też, że w sprawie Karabachu czas jest sprzymierzeńcem jego kraju, bo utrwala status quo.
Wizyta w Muzeum Ludobójstwa Ormian w stolicy państwa. Przykład sprawnej polityki historycznej, ale też szacunku dla narodowych dziejów.
Spotkanie z patriarchą Kościoła Ormiańskiego, Katolikosem Karekinem II w tamtejszej "Częstochowie" – Edzmiacin (Eczmiadzyn). Jest głową kościoła założonego w 301 roku. Został przywódcą duchowym 10 milionów Ormian przed czternastoma latami, w wieku zaledwie 48 lat. Podkreśla szczególne relacje łączące go z polskim papieżem. Nie uważa, że jego kościół nie może "wtrącać się" do polityki, skoro sam mówi o Azerbejdżanie i Turcji...
Rozmowa z prezydentem Armenii Serżem Sarkisjanem. Przypominam mu o uchwale polskiego Sejmu z 2003 roku, potępiającej ludobójstwo Ormian z lat 1915-1917 i mówię o zbliżającej się jego wizycie w Polsce. Potwierdza fakt swojego przyjazdu do Warszawy już wkrótce. Mówi o historycznej roli wspólnoty ormiańskiej w naszym kraju: jej członkowie byli i polskimi i ormiańskimi patriotami. Niektórzy mówią, że Sarkisjan politykom z Brukseli mówi, że chce być jak najbliżej Unii, a tym z Moskwy, iż to Rosja jest strategicznym partnerem jego kraju. To prawdopodobne. W swoim czasie to samo zarzucano ówczesnemu premierowi Ukrainy Wiktorowi Juszczence. Lawirujący między Moskwą a Warszawą (UE) Juszczenko w końcu jednoznacznie wybrał opcję zachodnią. Sarkisjanowi jest trudniej – ma u siebie rosyjskie wojska. Obecny prezydent ma rezydencję w samym środku stolicy, znacznie skromniejszą niż jego nielubiany sąsiad Ilham Alijew w Baku. Sarkisjan, polityczny lis, wyciągnął wnioski z wygranych przez niego wyborów prezydenckich w 2008 roku. Tegoroczne wybory wygrał zanim się zaczęły: porozprowadzał i "oswoił" opozycję, poniekąd "wyhodował" swojego głównego rywala, który z racji swojego urodzenia poza Armenią miał z definicji mniejsze szanse niż choćby Ter-Petrosjan przed 5 laty. A ponieważ wybory toczyły się w innej temperaturze politycznej niż poprzednie, to – jak niektórzy cynicznie zauważali – nie trzeba ich było fałszować. A ponieważ były przez to niewątpliwie bardziej demokratyczne, to Sarkisjan za niewielką cenę uwiarygodnił się w oczach Zachodu. Nowy-stary prezydent też służył w Armii Sowieckiej i też pochodzi z Górnego Karabachu, ukończył wydział filologiczny uniwersytetu w Erywaniu. Karierę polityczną rozpoczął w Komsomole w Stepanakercie. Gdy ZSRS chwiał się w posadach, 36-letni Sarkisjan został posłem do Rady Najwyższej Armenii. Potem, przez trzy lata był ministrem spraw wewnętrznych oraz – przez 7 lat – obrony. Charakterystyczne, że powierzano mu resorty "siłowe". W międzyczasie zdążył być szefem administracji prezydenta. Na funkcję Głowy Państwa był szykowany przez lata: rok przed wyborami został premierem. Chce pogodzić ogień z wodą lub też jednocześnie mieć ciastko i zjeść: balansuje między Rosją a Unią. W życiu prywatnym balansować może jedynie między dwiema córkami lub trojgiem wnucząt.
Wreszcie spotkanie z kolejnym Sarkisjanem. Tym razem premierem – Tigranem Sarkisjanem. Nie ma żadnych koligacji rodzinnych między obydwoma panami S. Młodszy jest szefem rządu już zresztą ponad 5 lat. Skądinąd najważniejsze osoby w państwie na Kaukazie mają dużo dłuższy polityczny żywot niż ich odpowiednicy w Europie. Sarkisjan-prezydent wskazał Sarkisjana na premiera, a wybór został zaakceptowany przez Azgajin Zhogow czyli armeński parlament. Tigran Sarkisjan jest wysoki i przystojny, ale kluczowe decyzje podejmuje Serż Sarkisjan. Co zresztą było widać w czasie rozmowy z szefem rządu w Erywaniu.
Dzień trzeci, środa, Baku (Azerbejdżan)
Najważniejszym spotkaniem podczas mojej trzeciej wizyty w najbogatszym państwie regionu jest spotkanie z urzędującym od 10 już lat prezydentem Ilhamem Alijewem. To moja druga z nim rozmowa w ciągu roku, poprzednia też odbyła się w jego wielkim pałacu prezydenckim położonym nad brzegiem Morza Kaspijskiego (które w rzeczywistości jest ogromnym jeziorem). W przeciwieństwie do Sarkisjana, mówiącego tylko po rosyjsku i w czasie oficjalnych spotkań używającego wyłącznie ormiańskiego, Alijew junior od razu przechodzi na angielski. Mówi zresztą też po francusku, rosyjsku i turecku. To powód, choć nie jedyny dla którego prezydent Azerbejdżanu robi na obserwatorach z Zachodu świetne wrażenie. Szef państwa zwany jest też "młodym Alijewem" dla odróżnienia od swojego ojca Heydara Alijewa, I sekretarza Komunistycznej Partii Azerbejdżańskiej SRS (wtedy jeszcze używał rosyjskiego imienia Gajdar) i prezydenta niepodległego już państwa. Alijewowie stworzyli dynastię – ciekawe, że dla ich kraju to... lepiej, jeśli porównamy to z losami Gruzji czy Kirgistanu. Podobnie zresztą rzecz się ma z Kazachstanem.
Na spotkaniu prezydent formułuje tezę: Armenia jest przez Brukselę oceniana wysoko, bo zgadza się na wszystko, czego chce Unia, my się nie zgadzamy w 100%, to stąd nas krytykują. Mówi też − i tu trudno się z nim nie zgodzić − że UE stosuje podwójne standardy w zakresie piętnowania łamania praw człowieka: zamyka oczy na to, co wyrabia Rosja, ale dostrzega nawet najdrobniejsze nieprawidłowości w Baku. Podkreśla też, że Moskwa umiejętnie weszła w rolę arbitra (!) w sporze azersko-armeńskim. I to do tego stopnia, że od 2009 roku nie było żadnego spotkania prezydentów obu państw bez obecności najpierw Miedwiediewa, a teraz Putina.
Alijew ma poczucie humoru sytuacyjnego i potrafi celnie ripostować. Gdy pojawia się temat ostrej krytyki, jaką wobec Baku skierował szef MSZ Czech Karel Schwarzenberg, niedawny kandydat na prezydenta tego kraju, to przywódca Azerów ironicznie odpowiada, że chyba czeski minister nie wie, co się dzieje w Baku, bo na międzynarodowych spotkaniach i konferencjach bez przerwy przysypia (co zresztą jest zgodne z prawdą)...
Dzień czwarty, czwartek, Baku (Azerbejdżan)
Spotkanie z szefem parlamentu (po azersku nazywa się on Milli Madżlis) Oktajem Asadowem. Ten 58-latek urodzony w... Armenii ukończył Państwową Akademię Naftową i sprawia wrażenie technokraty. W oficjalnym życiorysie deklaruje biegłą znajomość angielskiego, ale w praktyce starannie ją ukrywa. Mi mówi, że zna trochę polski i podkreśla swoje kontakty z Polakami − jak rozumiem jeszcze z sowieckich czasów. Kieruje instytucją składającą się ze 125 posłów, wybieranych na kadencje aż 5-letnią i − ciekawostka − zawsze w tym samym terminie: w pierwszą niedzielę listopada. Trudno, aby nie skojarzyło się z USA i pierwszym wtorkiem tego samego miesiąca.
Rozmowa z ministrem rozwoju gospodarczego, a jednocześnie szefem Państwowej Komisji ds. Integracji Europejskiej Szachinem Mustafajewem. Do polityki przyszedł z biznesu, odchodził z niej do biznesu ponownie, by znów powrócić jako pierwszy wicepremier i minister. Obojętnie czy mówi w gronie paru osób czy do kilku tysięcy mówi bardzo długo i bardzo propagandowo. Zasłynął około 2,5-godzinnym wystąpieniem do 1000 gości z zagranicy.
Wizyta w Milli Madżlis i spotkanie z przedstawicielami różnych sił partyjnych miały dla gospodarzy jeden cel: pokazanie pluralizmu azerskiej sceny politycznej. To samo było wszak w parlamencie Armenii.
Rozmowa z wiceministrem spraw zagranicznych Mahmudem Mammadem-Gulijewem, dotyczyła siłą rzeczy relacji Baku–Bruksela – ponieważ wiceszef MSZ-etu jest też głównym negocjatorem umowy stowarzyszeniowej UE–Azerbejdżan. Oczywiście, jak zawsze temat "okupowanego przez Ormian Górskiego Karabachu" czy stały fragment gry na Kaukazie Południowym. Ten 64-letni dyplomata wiceszefem MSZ-etu jest od... 21 lat. Wcześniej był ambasadorem w Londynie i Dublinie oraz jednocześnie ambasadorem w Sztokholmie, Oslo i Kopenhadze. Ale zanim trafił do rządu, wykładał prawo na Azerskim Uniwersytecie Państwowym oraz był wiceprezesem jednego z prywatnych banków.
Dzień piąty, piątek, Sumgayit (Azerbejdżan)
Wizyta w obozie uchodźców z Górskiego Karabachu. Termin – "obóz" to złe określenie. To osiedle z nowoczesnymi blokami, szkołą, przedszkolem. Tak nowe, że do końca jeszcze nie zasiedlone. Pamiętam, gdy pierwszy raz odwiedzałem uchodźców w Azerbejdżanie, w 1999 roku: to były przepełnione wieżowce w centrum stolicy...
Próbuje rozmawiać po rosyjsku – tym "linqua franca" dawnego Związku Sowieckiego – z przedszkolanką i pracownicą szkoły. Są speszone. One, młode Azerki, już go nie znają, bo nie muszą go znać. To znak, że rośnie młode, zupełnie "niesowieckie" pokolenie. Dobry znak na zakończenie pobytu na Kaukazie. Jeszcze w marcu 2009 roku uchodźców z tzw. Nagorno- Karabach było w tym kraju przeszło 600 tysięcy!
***
Czas na podsumowanie: warto bywać na Kaukazie Południowym. Choćby po to, by lepiej rozumieć region, który w wizji śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego był dla Polski jednym z ważniejszych punktów odniesienia. I nie myśleć o trzech krajach, które go tworzą w perspektywie biało-czarnego filmu. Wiedzieć, że ich dzieje nie zaczęły się ani po rewolucji 1917 roku ani po upadku ZSRS. Starać się pojąć, dlaczego tylu ludzi władzy, choćby z Baku, ale też z Erywania, to absolwenci słynnej moskiewskiej MGIMO (cóż, z prezydentem Ilijewem na czele). Dlaczego za czasów sowieckich, tak duży odsetek Ormian służył w KGB, przy okazji infiltrując ormiańską diasporę w krajach arabskich. I dlaczego Azerbejdżan więcej wpłacał kasy do Moskwy za czasów sowieckich, niż stamtąd brał. Dlaczego jedni czczą komunistę Mikojana, niczym bohatera narodowego – a inni klan Alijewów. Dlaczego ci pierwsi opierają się o Wschód, a ci drudzy widzą swoją przyszłość jak najbliżej Zachodu. Dlaczego w historii Ormian bronili Rosjanie, a Azerów – Turcy. I jakie to ma konsekwencje dziś. I czy te historyczne sojusze są odwracalne.
Podróże na Kaukaz – choć także spotkania z politykami z Tbilisi, Baku i Erywania choćby w Brukseli, Strasburgu czy nawet, jak ostatnio, w Reykjawiku – kształcą i pozwalają odpowiadać na powyższe pytania. Choćby częściowo. Bo jeśli nawet Kaukaz Południowy nie jest dla Polski "bliską zagranicą", to na pewno też nie jest "egzotycznym sojuszem".
*Artykuł, podobnie jak ten z podróży na Tajwan, ukazał się na łamach "Arcan"
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1297