Dziś "Dzień Zakochanych", media trąbią o miłości i zabawie, więc postanowiłem Państwu opowiedzieć pewną okolicznościową historyjkę.
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku miałem narzeczoną, młodszą ode mnie jak obszył o dwadzieścia wiosen. Więc, chcąc jakoś zniwelować tę różnicę wieku postanowiłem jej czymś zaimponować. Opowiedziałem jej tedy parę anegdotek o legendarnej „Grupie” odlotowych playboyów leżakujących, co roku na Półwyspie Helskim nie zapomniawszy nadmienić, że to wszystko moi bliscy kumple, których jak dobrze pójdzie będzie mogła osobiście poznać.
Chora z babskiej ciekawości narzeczona niecierpliwie liczyła miesiące, dni oraz godziny dzielące nas od wyjazdu na Helską Mierzeję, która jej się zdała polskim Miami Beach. Gdy nadszedł wreszcie sierpień ruszyliśmy do Jastarni. Prosto z drogi wbiliśmy się w serce lokalnego deptaku wypełnionego falującym tłumem wczasowiczów. Olśniona narzeczona mając w pamięci moje opowieści nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pozna owych demonów seksu, o których jej tyle naopowiadałem.
I tu zaczęło się nieoczekiwane nieszczęście, bowiem na śmierć zapomniałem, iż od czasów świetności antenatów "Grupy" helskich playboyów upłynęły dwie dekady z hakiem.
Pierwszy wyłonił się z tłumu mój koleżka Zyzio, znany warszawski tłumacz kabinowy i namiętny miłośnik Johnniego Warlkera, który słynął z tego, że jak się ostrzej napił to stawał w bezruchu pochylony jak wieża w Pizie, a przewracał się w dopiero wtenczas, gdy wytrzeźwiał. Tak też się i tym razem stało, bowiem na nasz widok Zyzio się wyprężył, bąknął coś pod nosem, kichnął i wywinął orła. Zdziwiona omsknięciem się przyjaciela narzeczona zapytała nieśmiało skąd znam tego pana, a mnie się cudem Boskim udało zmienić trudny temat.
Po przejściu kilkunastu kroków dobiegł nas doniosły okrzyk powitalny niejakiego Slima, rekina biznesu, który niegdyś był szczupły, jak wskazuje ksywa. Na widok mojej narzeczonej Slim wciągnął opasłe brzuszysko kipiące z jego hawajskich bermudów i dysząc z upału huknął: - Witaj Przyjacielu! Po czym obrzucił mą wybrankę obleśnym spojrzeniem i walnął z grubej rury: - Mniam, mniam! A cóż to za pyszne, świeżutkie ciasteczko! Miło mi panią poznać, zapraszam na lampkę szampana. Śmiertelnie przerażony, że ten zuchwały spaślak może dalej ciągnąć rozpoczęty wątek, ściemniłem coś o męczącej podróży i dałem tak zwanego dyla.
Jak na ironię, w tym samym momencie zoczyłem sylwetkę kroczącego swoim słynnym kaczym chodem niejakiego Ślepego, znanego w całej Warszawie pokerzystę i szalonego zawadiakę, który za młodu urwał sobie nogę szalejąc na skuterze z przepiękną modelką, później znaną projektantką mody, nazywaną polską Coco Chanel. To po tym wypadku nadano mu ksywę „Ślepy”, bo go nie wypadało nazwać kulawym. Ślepy jak to Ślepy, obrzucił moją dziewczynę powłóczystym wzrokiem i zagaił jakimś żałosnym dowcipem z epoki wschodzącego Gierka odsłaniając w szerokim uśmiechu świeżo skrojony garnitur implantów, a ja kątem oka spostrzegłem na twarzy mojej narzeczonej już znacznie mniej skrywany objaw niepokoju. Gdy Ślepy wreszcie poszedł narzeczona spytała markotnie, czy to ten sam „Wielki Szu”, o którym jej tyle naopowiadałem.
Jak sami widzicie zrobiło się groźnie.
Lecz to jeszcze nie koniec obciachu, gdyż z tłumu wczasowiczów wyłoniła się moja była przyjaciółka, kolejno wielbicielka, narzeczona, służąca i pielęgniarka charyzmatycznego przywódcy naszej helskiej "Grupy", niegdyś lowelasa wszechczasów. I tu nastąpiła totalna masakra, bowiem rozradowana kumpela zapiszczała radośnie na mój widok: - Cześć Krzysiu!!! Wspaniale, że cię widzę! Poczekaj, proszę chwileczkę! Już biegnę się z tobą przywitać, tylko gdzieś usadzę Andrzejka. No i sprawa się rypła, bowiem moja narzeczona syknęła prześmiewczo: fajnych masz kolesiów Krzysiu, ilu jeszcze dziś spotkamy?
Ogarnięty trwogą, że się znów nadzieję na któregoś z kombatantów „Grupy” zarządziłem odwrót tłumacząc narzeczonej, że czas najwyższy odpocząć po ciężkiej podróży. Wieczorem zaś, gdy nieco ochłonąłem po tej katastrofie, chcąc wymazać z pamięci narzeczonej wspomnienie z egzotycznego spaceru po lokalnym korso, zabrałem ją do jakiejś dyskoteki, gdzie w potwornym huku tłum oszołomionych gówniarzy telepał się debilnie na parkiecie, a ja łykałem cichcem w kącie tabletki na serce.
Otóż moi panowie! Nie zapominajcie, że czas płynie. A tę anegdotkę dedykuję dżentelmenom, którym po pięćdziesiątce lubi często odwalić tak zwana "łabędzia szajba".
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
Patrz również:
Epopeja helskiej balangi - GRUPA
WWW.grupa.pasierbiewicz.com
Podaj hasło!
http://www.ksiazka.net.pl/?id=49&tx_ttnews%5Btt_news%5D=682&cHash=2b68cc1098
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2559
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Oj! Działo się! Działo!
A co do drugiej kwestii. Kiedy żartuję, to żartuję. Ale w sprawach ważnych dla kraju żarty odkładam na bok.
Natomiast, jak chodzi o list do pani minister Kudryckiej, to ważne jest nie tyle, kto go podpisał, co komu zabrakło na to odwagi. A tu proporcje są wciąż dramatyczne.
Pozdrawiam Pana jak zawsze serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
Z Uniwersytetu Jagiellońskiego prawie nikt nie podpisał - patrz:
http://waldemar-zyszkiewicz.pl/images/dokumenty/list-do-kudryckiej-500.pdf
Płakać się chce!!!
Pozdrawiam serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz