Ryszard Sziler
KSIĘGA LAMPY NAFTOWEJ
( Opowieść domowa )
Wstęp
Pannę Świętą, co w Ostrej świeci Bramie zobaczyłem w wielkiej Księdze, którą dostałem w zadeszczony wieczór od ciotki Salomei. Pamiętam dobrze ten wieczór.
Księga była jak na moje dziesięć lat ogromna, szeleszcząca skrzydłami zżółkłych kart, pachnących w niepowtarzalny sposób .Na okładce wytłoczono orła w koronie, w Polskiej Dumie na głowie...Ach, więc był gościem z Czasów, o których mówiło się szeptem. Przyszedł wraz z całym swoim światem na jagiellański kuchenny stół, pod naftową lampę i moje gorące oczy.
Tam też wtedy zobaczyłem po raz pierwszy Panią Wilna. Zapadł mi wówczas Jej obraz w duszę tak głęboko ,że pamiętałem Go nawet wtedy ,gdy zamknąłem Księgę i powróciłem w moje czasy, czasy bez korony, bez godności.
I przeniosła mnie Najświętsza Panna „do tych łąk zielonych ,pól malowanych” ...Błysnęła mi Świteź spośród czarnego lasu, poleskie bagna zachlupotały pod stopami....
Słowa zaczarowane : Lwów, Wilno, Grodno, Lida,Krzemieniec,Żółkiew, Łuck, Stanisławów, Czortków, Olesko,Buczacz, Pińsk, Brześć, Podhajce,Truskawiec,Druskienniki...rozsypały się wokół jak perły...
I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że są to najzwyklejsze słowa; słowa Utraconej Codzienności, w której niepodzielnie króluje Pani Ubrana w Słońce, razem z Władczynią Jana Kazimierza, która, jak mi się wówczas wydawało, utonęła na wieki w niepamięci wraz z Wesołym Miastem, od którego dzieliła mnie straszliwa przepaść - zaledwie parudziesięciu kilometrów...
Od tej Panienki rozpoczynam także dziś moją opowieść, w czas jesieni, kiedy nastała pora dorabiania kluczy do dalekich i bliższych światów.
Pogubiłem je kiedyś bardzo nierozważnie. Wytrząsnąłem czyszcząc kieszenie, zapomniałem na parapecie okna z pelargonią, lub wyrzuciłem nawet z sarkazmem. A teraz , cóż, wiatr rozmiata listowie i widać pozamykane furtki, za którymi utracone przestrzenie uwiedzionych kiedyś myśli.
Zapalam więc światełko pamięci i zanurzam się w przeszłość...
...Znowu słyszę kuka kukułka za bramą ogrodu i kawka się sposobi, by usiąść na moim ramieniu. Sieje się słońce przez zielone sita liści. Idę starą drogą do Domu Pradziadków, to znaczy do nikąd, bo dawno nikt z naszej Rodziny już w nim nie mieszka.
A jednak te same świerszcze z dzieciństwa wyskakują nad trawy, te same co dawniej zapachy z pól uderzają we mnie. Witam się z kapliczką na rozstaju, tą, poza którą rozlewają się łąki i proszę o Chwilę Powrotu...
Do przestrzeni łąk przylegał także dom mojego ojca, zbudowany przez jego ojca Wojciecha.
Dziadek Wojtek, malutki ruchliwy człowieczek, z także malutkimi równo przyciętymi wąsikami nad wargą, całkowicie wypełniał sobą przestrzeń domu. Poza nim mieszkały tu jeszcze kanarki i szczygły w swoich klatkach porozwieszanych we wszystkich izbach, czwórka jego dzieci : Józef, Eugeniusz, Jan, Janina, no i Babcia Zosia. Postawna, piękna kiedyś kobieta, niezwykle bogobojna i wyciszona w sobie. Jej pogoda ducha i niezmienne : - „ Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.” były balsamem na bóle całej rodziny, przez wszystkie lata jej życia.
Przy domu stała połączona ze stajnią stodoła z obszernym gołębnikiem, którego mieszkańcy byli oczkiem w głowie Dziadka. Zachwycał się nimi, rozmawiał z nimi. Poza tym był jeszcze zawsze jakiś pies. Pamiętam Błazna, którego wyuczono paru zabawnych sztuczek. No i koń, chociażby ta siwa kobyła Baśka, która czasem tańczyła przy dyszlu, co było szczególnie kłopotliwe przy zwożeniu siana. Na krowy nikt specjalnej uwagi nie zwracał, chyba, że lazły w szkody. Nimi zresztą zajmowała się głównie Babcia, więc żyły tak cicho jak ona.
Codziennie prowadziła je rano w łąki pod przechyloną wierzbę, albo trochę dalej. Schodziła drogą przy płocie plebani ,skąd rozciągał się widok przez pastwiska i łąki, aż po Jagiełłę.
Po lewej stronie tej drogi Dziadek miał zagon konopi, na których wiązał „silki” z końskiego włosia, w które łapały się spłoszone szczygły. Czasem Babcia prowadziła krowy nad bagno ocienione olszyną. Mówiono, że w nim za C.K. Austrii utonął huzar, wraz z pławionym koniem. Przepadli razem w głębinie porosłej teraz mszarem i rzęsą. Potem szła do grządek przy polu kukurydzy, a gdy się umęczyła pracą, przysypiała na miedzy w śródpolnych zapachach i świerszczach. Potem czekało ją jeszcze codzienne przygotowywanie obiadu i domowa krzątanina. Dziś zapalam serdeczne światełko pamięci nad tym jej zabieganiem i przemęczeniem.
Łąki spływają ze Wzgórz Pełkińskich i rozlewają się za Ujezną ,aż po Jagiełłę i Niechciałkę w niewielki step, z przestrzenią pełną skowronków zawieszonych na cieniutkiej nitce śpiewu i czajek płaczących nad głową przechodnia. Z mnóstwem ziół i traw , których część od wieków wypasano, drugą zaś ,po przeciwnej stronie rowu Bóg rozłożył do podziwiania .
Rów melioracyjny, dawniej rzeczka, z brzegami zrytymi racicami bydła gaszącego pragnienie, rozcina przestrzeń , skutecznie rozdzielając ją na użytkową i ogrodową. Mam tu na myśli oczywiście Ogród Boży, pełen nieprawdopodobnych niezwykłości, od zielono-złotych klejnotów jaszczurek poczynając, po drobniutkie różowe gwiazdki centurii .
Chodziłem często wzdłuż tego rowu ponieważ prowadziła tędy najkrótsza droga do domu.
A domem nazywałem wtedy dwie szkoły podstawowe, w których mieszkałem, na przeciwległych brzegach łąk.
W jednej kierownikiem był Ojciec, w drugiej Dziadek. Dzieliła ich przepaść traw i codzienności, pozornie tylko jednakowej.
Budynki obydwu szkół postawiono w początkach XX wieku. Stały w kremowym kolorze ścian ,z naczółkowym dachem krytym czerwoną dachówką .Duże domy o wielu wysokich salach, w których popołudniami rozbrzmiewało echo moich małych kroków. Każde mocniejsze zamknięcie drzwi niosło się tam zwielokrotnionym pogłosem. Akustyka była tak wielka, że dotąd pamiętam niepokojąco głośny szelest żerujących larw jedwabników, które hodowaliśmy z Dziadkiem Piotrem, ojcem mojej Mamy, w jedne z wakacji, w opustoszałych klasach lekcyjnych i na korytarzach. A wizg metalowych drzwi zamykających strych wywoływał rezonans w przestrzeni, w uszach i w serduszku.
(- Sercu ,nie serduszku – poprawił mnie kiedyś Dziadek - Jesteś już dużym chłopcem i nie wypada tak mówić. Wtedy właśnie rozpoczęła mi się dorosłość.)
Za tymi drzwiami rozpościerała się baśń ciesielska dachowej więźby i murarska zdunów, wielkich kominowych stóp pnących się ,aż po otchłań pogrążonych w mroku belek ,u których spały nietoperze .Tę przestrzeń dźwigarów i bali odnalazłem potem przy Dzwonie Zygmunta na krakowskiej wieży i to one sprawiły ,że pojąłem jego bliskość i wpisałem go w Domowy Krajobraz.
Malutkie strychowe okienka więziły rzeszę skrzydlatych stworzeń, usiłujących wylecieć na wskroś przez szkło. Motyle ,najczęściej rusałki, zielonkawo- muślinowe złotooki, osy i muchy obijały się o taflę, za którą kusił bezmiar ogrodu, odmęt zapachów i smaków.
Sądzę, że przypominało to poniekąd moje późniejsze próby odnalezienia Boga poprzez zachwyty nad światem natury, który stał się dla mnie w pewnym momencie i oknem rozświetlającym duszę, i przegrodą nieprzezwyciężalną .
Trzeba było dopiero Boga, by uchylił mi to okno.
Z jednego ze strychów namiętnie wpatrywałem się wtedy w pasemko lasu na horyzoncie, w jego tajemnicę, którą stworzyła odległość. I choć dobrze wiedziałem ,że był to tylko sosnowy wybujały młodnik, posadzony podług reguł nudnego racjonalizmu leśników, poezja oddalenia kazała mi w nim widzieć granicę między zwykłością a tęsknotą.
Tą, która dopada człowieka na progu jesieni, każąc odprowadzać wzrokiem ptaki ,śledzić wirujące na drodze liście i marszczoną palcami wiatru wodę. Chłonąć zapach ognisk na kartofliskach i wpatrywać się poprzez ich dym w przestrzeń tak uparcie, że czasem łzy spływają aż do ust. A także wypatrywać czegoś niedookreślonego w zamieciach i zawiejach nadpływających z pól. Wyczekiwać zapachów i dźwięków, które jakby przypominały się skądś i odlatywały nieuchwycone ...
Nazywałem potem ten stan różnie. Nigdy jednak jego prawdziwym mianem : oczekiwania na Boga.
Odkryłem dość wcześnie cud codzienności i badanie go zajmowało mnie bez reszty. Przecież wszystko wokół było tajemnicą. I sok wypływający z nadłamanej gałązki wiśni i ciemnogranatowy żuk spieszący między plamami słońca wybieganą przeze mnie ścieżką wśród pokrzyw i obłoki, których piana układała się w cieniste parki lub bezludne wyspy. I wielka tajemnica majowej nocy ,w której wraz z Babką Katarzyną i żabami z pobliskiego stawu odśpiewywaliśmy pod krzyżem historię Bernatki ,która poszła w Lourdes po drzewo...
I pełne wichrowych opowieści jesienne wieczory. Lub burze i zadymki szalejące za płotem, który ledwie majaczył, chociaż stał nie więcej niż o parę kroków od domu .Równie jednak frapujący był cień kałamarza, czy muchy łażącej po stole...
Poza informacjami radiowymi niczego nie wiedziałem o dalekim świecie A i tego było aż nadto.
Pamiętam dobrze jak Dziadków zaniepokoiła i jednocześnie uradowała ( ach ta polska antytetyczność ! ) możliwość wybuchu wojny o Kubę. Jak skupialiśmy się przy gadającym oczywiste androny pudełku i jak tę jego nowomowę przekładaliśmy następnie na normalny język .I jak wreszcie odetchnęliśmy z ulgą i rozczarowaniem, gdy napięcie opadło. Możliwość atomowej zagłady i beznadzieja istniejącej sytuacji kładły się cieniem długo jeszcze potem na wieczorne rozmowy.
Uciekałem jak mogłem od takich wiadomości w moją prawdziwą rzeczywistość.
W widok firletki w pobliskim rowie, w zabawę z nietoperzem pikującym za rzuconym kamykiem, w nasłuchiwanie jaskółczych opowieści z gniazda pod okapem dachu. W dalekie wędrówki po polach.
Pola, najsensowniejsze po modlitwie działanie człowieka, rozciągnięte po horyzont. O każdej porze roku kipiące życiem i niezwykłościami .Od delikatności wiosennych po wietrzną pustynię zimową. Można nimi iść w nieskończoność ,w zapachach i śpiewach, w szelestach i szeptach. Miedzami w rumianach, bławatach i koniczynach, albo czasem, na przełaj, w aromacie nagrzanych kłosów muskających twarz i chrzęście łodyg zapowiadającym bliskie już żniwa .Wędrować przez dwa dominujące kolory, co dobrze rozumieją Ukraińcy, odcienie błękitu i złota.
Wracałem z takich wędrówek tak bardzo senny, że zdarzało mi się zasnąć przy kubku wieczornego mleka .A szkoda było marnować wieczoru ,bo był on , zwykle najciekawszy z całego dnia. Gwarny i serdeczny .
Zgrzytem zdejmowanego z kominka lampy szkiełka rozpoczynała się szarówka. Dziadek pochuchawszy, czyścił je dobrze zmiętą gazetą ,potem dolewał nafty i przycinał knot. Wystarczyło go teraz skręcić i dotknąć płonącą zapałką, by zaczął się wieczór .
Prawie zaraz przychodzili domowi, sąsiedzi ,znajomi, by szczególnie w długa chłodną porę , przy cieple kaflowego pieca nacieszyć się sobą i podzielić swoim bogactwem .Niezwykłością przeżyć i przemyśleń .
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 4979
Ktoś kiedyś ładnie powiedział , że kiedy przychodzi się na składkową kolację, to każdy z gości powinien przynieść coś innego, bo jeśli wszyscy przyniosą to samo, to kolacja będzie całkiem nieudana i niestrawna.
Zresztą, wie Pan, ja piszę tylko to, co mnie rzeczywiście frapuje i z autentycznej wewnętrznej potrzeby , nie zaś z jakichkolwiek innych względów.
2/ Polska "stała" niegdyś gawędą. Szlachecką , mieszczańską i chłopską. Gawęda była osią życia towarzyskiego, rozrywką i sztuką samą w sobie. Chcę ją choć trochę przypomnieć w niniejszym cyklu zbliżonym w swym założeniu do " Wieczorów badeńskich" hrabiego Ossolińskiego, z tym że moje opowieści są w pełni prawdziwe ...
Cóż , może nie pora na nie, bo przecież teraz czerwiec, a nie listopad czy grudzień...
Tego nie wiem, bo ja gawędę lubię o każdej porze :)...
Jeśli zaś chodzi o znaczenie i wartość modlitwy dla człowieka, to każdy ksiądz dużo lepiej niż ja udzieli Panu w tej kwestii wyczerpujących wyjaśnień.
Tu zresztą nie miejsce by to robić.
Pozdrawiam.
Jeśli jednak tak się nie stanie, to ja się podejmę wyjaśnienia, bo od tego tematu w żadnym razie nie uciekam.
Teraz mogę Panu jedynie powiedzieć, że modlitwa jest formą bezpośredniego kontaktu człowieka z Bogiem, a nic przecież dla człowieka nie jest ważniejsze niż ta relacja.
Pomijając już wszystko inne, to właśnie modlitwa ubogaca człowieka, przemienia go i doskonali ku Dobru.
Modlitwa nie jest rodzajem magii, jak to Pan wydaje się sugerować ,ani też rodzajem psychoterapii , a -konkretnym działaniem .
Nawet wówczas, gdy jest ona na najniższym swoim poziomie i wyraża się tylko "odklepywaniem paciorków" , czyli mechanicznym odmawianiem wyuczonych formułek.
Samo zatrzymanie się i potrzeba refleksji wyrażona nawet w prymitywny ( acz szczery ) sposób ,więc świadomy zwrot ku Bogu ma dla człowieka szczególne znaczenie.
Nie wspominam tu nawet o modlitwie kontemplacyjnej itd, bo to bardzo rozległy temat...
Teraz proponuję lekturę trzeciej części "Lampy" zatytułowaną - "Płatek róży", może skłoni ona Pana do głębszego zastanowienia się nad wartością modlitwy. Bardzo wymierną w tym wypadku.
"Bo zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: Przesuń się stąd tam!, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was." (Mt 17:14-20)
W ogóle zalecam czytanie "Pisma Świętego".
A nie modlitwa."
Odpowiem : Modlitwa i dobre życie nie tylko, że nie kolidują ze sobą, ale wręcz się uzupełniają :)
Między innymi dlatego Kościół przed Soborem Watykańskim nie zalecał laikom wgłębiania się w tekst „Pisma” …
Modlitwa, nie jest formą wymuszania na Bogu spełniania naszych zachcianek.
Jest tylko naszym zwrotem ku Bogu, wyrażającym głównie naszą gotowość do własnej przemiany .
Co do konklawe, to modlitwa wiernych zmierza zawsze tylko ku temu, by Bóg wskazał tego kandydata na swego Namiestnika,, którego akceptuje. By nie zaszła niebezpieczna dla Kościoła pomyłka. I nigdy dotąd nie zaszła.
Nie do końca jest tak, ale mogę się z tą Pana tezą zgodzić. I co to właściwie zmienia?
Chyba nie sądzi Pan, że ludzka logika to najwspanialsze narzędzie poznania na tym i na tamtym świecie . To tylko nam się niekiedy tak właśnie( niestety ) wydaje :).
Dziękuję za rozmowę.Pozdrawiam,