Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Utracony dwór
Wysłane przez Teresa Bochwic w 22-06-2023 [17:22]
Nie wiedzieliśmy, gdzie Zofia Głogowska, ciotka mojego przyszłego wówczas męża, miała w latach trzydziestych legendarny pałacyk pod Warszawą. Mówiło się, że przed wojną na imieniny 15 maja, na tzw. zimną Zośkę, gdy w Polsce jeszcze panują nocą chłody, bardzo wtedy zamożna ciotka spraszała tam tłum gości. Wcześniej zamawiali we Włoszech 1000 róż, które sprowadzano do Polski samolotem. Ogrodnik majątku przyczepiał je do ulistnionych już krzewów miedzianymi drucikami i goście wjeżdżali ekwipażami alejką na kwitnący gazon różany. Nawet babka Bochwicowa mawiała o tym z przekąsem jako o rozpasaniu bogaczki.
Ciotkę Zofię, III voto za przedwojennym pułkownikiem WP, Głogowską (z kim I voto, nie udało mi się ustalić), ciotkę Zofię otóż poznałam w 1965 roku. Była uroczą, dowcipną starszą panią, doceniającą uroki życia, dyskretną choć dość frywolną jak na osobę z jej pokolenia. Stracili wszystko, przedwojenne majątki na Kresach i mająteczek w pobliżu Warszawy. Najpierw zajęty był przez Niemców, potem przez komunistów, jak się okazało, gdy po wojnie do niego wróciła z nowym mężem. Ci szybko wysiedlili ich stamtąd z zakazem zbliżania się do Warszawy i do majątku bliżej niż na 100 kilometrów. Zgodnie z ideałami równości klas i budowania państwa szczęśliwości robotników i chłopów, w kilkunastopokojowej oficynie z XVIII w. urządzono na jakiś czas szkołę dla dzieci z pobliskiej wsi.
W rezultacie Głogowscy zamieszkali w Oliwie w maleńkim ciemnym pokoiku na poddaszu z kranem z zimną wodą w malutkiej łazience i w tym mieszkanku ciotka zarabiała na życie, robiąc ręcznie na zamówienia piękne stylowe abażury, bo na robótkach ręcznych i stylach artystycznych doskonale się znała jako panienka z bardzo dobrego domu. Prawdziwa dama, opowiadała chętnie swoje losy, ale niekonkretnie, i nigdy nie narzekała na swe obecnie mniej niż skromne warunki. Pamiętam, że na wizytę prezydenta Francji, generała Charlesa de Gaulle’a we wrześniu 1967 roku zamówiono u niej specjalne abażury do jego sypialni. Przerażona wizytą takiej persony komuna umieściła generała w Pałacu w Wilanowie, gdzie z powodu jego wzrostu (196 cm) trzeba było przedłużyć stylowe łóżko. Ciotka opowiadała o tym z radością i humorem.
Wkrótce ciotka Zofia zmarła. Żyła natomiast jeszcze długo, do prawie 100 lat, babka męża, Janina Bochwicowa, szwagierka ciotki Zofii. Przeżyła niemal całą rodzinę ze swego pokolenia, zmarła w Warszawie w wieku niespełna 98 lat w swoim maleńkim, szesnastometrowym mieszkanku przy Broniewskiego, w znanym domu z tytułem Mister 1965, dziewięciopiętrowcu z kręconymi schodami na zewnątrz ściany szczytowej. Snuła często wspomnienia dni dawnej chwały i zamożności, o życiu ziemiaństwa kresowego na początku XX wieku. Na wakacje przed I wojną jeszcze jako panna jeździła z matką do wielkiego majątku Tadeusza Bochwica na Mińszczyźnie. Znała pisarkę Elizę Orzeszkową jako czternasto-, piętnastoletnia panienka i była świadkiem jej dość skandalicznego romansu czy próby romansu z gospodarzem majątku, gdy pisarka była już po 60-tce, a Tadeusz miał 28 lat, żonę i troje dzieci. Opisują to różne książki.
Wygnali ich Sowieci w 1917 czy 1918 roku z majątków położonych na ziemiach I Rzeczypospolitej, uciekała z rocznym synkiem Romanem na ręku, przechowali ją przez rok chłopi ze wsi, ratując życie. Nie bardzo słuchaliśmy jej opowieści, byliśmy za młodzi na zagłębianie się w dawne czasy, w dodatku tak różne od nam współczesnych, siermiężnych lat komunizmu. Opowieści o piętrowym dworze w Waszkowcach pod Mińskiem (obecnie kołchoz „Urożajnaja”), o patyku, który wsadzało się wiosną do ziemi, a rok później zakwitał jako cudowna jabłoń, o zaśnieżonych wąskich drogach do sąsiednich dworów, gdzie nie mogły przejechać dwa sanne zaprzęgi i jedne sanki musiały wywrócić się, by dać przejazd – te opowieści głównie nudziły nas, a operacji z wywrotką sań długo nie mogliśmy zrozumieć. Historie o dworach i wspaniałych mieszkaniach były dla nas opowieściami jak z bajki.
Około roku 1990, zaraz po wielkim przełomie i skasowaniu komunizmu, rozległy się powszechnie pytania o zwrot dawnych majątków. Polska straciła na wschodzie około jedną trzecią swego dawnego terytorium, nikt też nie pytał o Mińszczyznę czy Wileńszczyznę, z dworami cudownie położonymi nad Niemnem. Gdzie tam ich szukać, gdzie tam o nie pytać. Ale pod samą Warszawą ? A tak, to już wydawało się warte zainteresowania. Byliśmy już o 25 lat starsi, z trudem jak wszyscy wiązaliśmy koniec z końcem, rodzice wciąż wspominali utracony Lwów i Wilno, czarodziejskie ogrody swego dzieciństwa. Ja dorobiłam się maleńkiej drewnianej chatki na skraju podwarszawskiego lasku sosnowego na piachach i dwupokojowego mieszkania.
Kiedyś, gdy babka dobiegająca niedługo setki tak sobie wspominała, przypomnieliśmy sobie o pałacyku nieżyjących od dawna Głogowskich. Babka powiedziała: Tak, to jest Rokotów, pod Warszawą, gdzieś koło Sochaczewa. Spory teren ze stawami i pałacem.
Babka zmarła w styczniu 1994 roku, do końca przytomna. Wnuk zlikwidował jej maciupeńkie mieszkanie, z którego zostało parę mebli, obrazków, porcelany i zabytkowych kieliszków. Babka wiedziała, co kupować po II wojnie na targu.
Rokotów? To niedaleko, gmina Nowa Sucha, jak sprawdziliśmy. Pewnego pięknego wrześniowego dnia wsiadłyśmy z córką Małgosią i kilkorgiem znajomych do naszego małego fiata 126P i pojechaliśmy do Rokotowa. W Sochaczewie trzeba było skręcić w centrum w lewo, przez duży park, za miasteczko, i wkrótce ukazywał się drogowskaz do wsi Białynin, do której nawet jeździł autobus PKS, a o kilometr stąd, zgodnie z mapą okolic, leżał Rokotów.
Naszym oczom ukazała się osada – składała się z kilku długich betonowych dwupiętrowych bloków, w których mieszkali dawni fornale i inni pracownicy majątku, niedaleko stały duże zabudowania stajni i obór z pięknego kolorowego kamienia mazowieckiego. Paręset metrów dalej widniał za murem duży dwór. Przez kutą z żelaza, mocno podrdzewiałą bramę można było wejść do zarośniętego buszem roślin rokotowskiego ogrodu. Ślad nie pozostał po alejce różanej ani różanym gazonie, wszędzie panoszyły się chaszcze i nigdy nie przycinane krzewy.
Towarzyszyło nam paru ciekawskich miejscowych, którzy pożerali nas wzrokiem, gdy im powiedziałyśmy, że ta oto szesnastoletnia panienka jest prawdopodobnie spadkobierczynią majątku, i objaśniały nam sytuację.
Z bloków – jak mówili – poprowadzono rury szambowe wprost do pańskiego ogrodu, fornalskie odchody spływały tam, jako symbol zwycięstwa klasowego. Fornale nienawidzili państwa, bogaczy i w ogóle kapitalizmu, zapewne 45 lat wcześniej sami przyczynili się do zwycięstwa tzw. socjalizmu. Nieczystości spływały od co najmniej 40 lat i paradoksalnie dzięki takiemu nawożeniu ogród tak fantastycznie wybujał.
Piętrowy spory pałacyk z poddaszem, teraz ceglany, można powiedzieć tyle, że stał; a nawet miał dość przyzwoity dach nad rodzajem rzeźbionego trójkątnego tympanonu. Ściany ceglane, z zewnątrz i wewnątrz obite z tynku wyglądały, jakby jeździły po nich czołgi. Cegły sypały się z każdej strony w widoczną czeluść piwnicy. Wchodziło się najpierw na otwarty ganek po zewnętrznych dziewięciu płaskich schodach z cementu. Były tu jakieś drzwi, zabite na amen. Poza tym miał po trzy zabite listwami okna z każdej strony drzwi, wywalone razem z futrynami, wybite szyby a przez okna widać było zrujnowaną górną część klatki schodowej, prowadzącą zapewne na piętro do olbrzymiej sali balowej, o której opowiadała nieraz ciotka Zofia, i wyburzone częściowo ściany wewnętrzne. Z drugiej strony dom miał obszerny ogrodzony taras, wyłożony kawałkami marmuru.
Z prawej strony otwarte, dawniej piwniczne przejście z półokrągłym stropem wiodło do drugiego budynku. Był to niezły stylowy dwupiętrowy dom w nienajgorszym stanie. Miał podobno piętnaście pokoi. Była tu w latach 1960. i może 70. szkoła, jak się dowiedzieliśmy. Za dworem był ogromny park i cztery stawy – jeden stylizowany na naturalne jeziorko, trzy prostokątne rybne ze śluzami. Była też aleja lipowa i aleja bukowa. Za parkiem i stawami ciągnęła się kręto niewielka rzeczka Pisia na należących do majątku łąkach. Łącznie podobno liczył 90 hektarów.
Ten dworek oglądała w połowie lat 1960-tych rzeźbiarka ze szkoły Xawerego Dunikowskiego, Anna Dębska, i opisała go w swojej autobiografii. Po otrzymaniu międzynarodowych nagród poszukiwała na mieszkanie i pracownię spokojnego pięknego miejsca w lesie i w artystycznej atmosferze. Cytuję poniżej jej tekst z niewielkimi skrótami.
„Do jednego właśnie takiego ciekawego obiektu pod Sochaczewem zawiózł nas swoją Wołgą sam sekretarz partii.
Obiekt dworski usytuowany był na dość wysokim wzniesieniu, w dole płynęła rzeka, sam dwór był bardzo rozległy i dość nowy, nie był zabytkowy, ale przepięknie zaprojektowany: kilka skrzydeł, połączonych ze sobą uroczymi schodkami i tarasowymi balkonami z głównym budynkiem. Cały dwór był dwupiętrowy i posiadał też malownicze mansardy i poddasza, wewnątrz wszystko było wykończone jasnym pięknym drzewem. Z głównego holu prowadziły na piętra szerokie, drewniane schody. Górny hol miał balustradę, częściowo powyłamywaną teraz. Z każdego pokoju na piętrach był wspaniały widok na rozległe pola i płynącą w dole rzekę. Drewniane stropy domu i częściowo dach nie były pozawalane, tylko raczej wyglądały na rozebrane, drzewo było jednak zdrowe, w doskonałym gatunku i absolutnie samo nie miało się to prawa zawalić. Porozbierane też były niektóre futryny, powyrywane drzwi i okna oraz jedno ze skrzydeł dworu prawie całkowicie zdewastowane i zawalone.
Wyszedł nam na spotkanie jakiś dziadyga (…) otoczony chmarą dzieci. (…) Wyglądał odrażająco: ubranie miał obszarpane i niemiłosiernie brudne, czerwony od wódy nos błyszczał się, chytre biegające oczka uzupełniały całość. Otoczony był chmarą dzieci, wszystkie były jeszcze brudniejsze od tatusia z równie czerwonymi nosami, tylko raczej nie od wódki, a kataru.
Partyjniak spytał go ostro:
– Co pan, panie Maślak, zrobił z tymi drzwiami i futrynami? Dopiero co były całe! Kto ten dach rozebrał?
Popatrzył na niego z wyraźnym obrzydzeniem i jeszcze ostrzej powiedział:
– Kradną panu? Co się tu pan będzie przede mną zgrywał? Sam pan to wszystko niszczy i wynosi! To jest własność państwowa! (…) – załatwił go krótko i z wyraźną złością.
Wszedł z nami jeszcze raz do wnętrza mówiąc:
– To taki parszywy pijaczek i złodziej! (…)
Wszędzie widać było świeżo powyłamywane balustrady poręczy, porąbane siekierami drzwi, okna. Belki na stropie z grubego, mocnego drzewa oparły się wyraźnie działaniu wandala, widać było ściemniałe zacieki od wody na pięknych, z jasnego drzewa boazeriach, którymi było wyłożone prawie wszystkie ściany w holu, korytarzach i w pokojach. Pokoi było tam chyba ze trzydzieści, dużo desek z boazerii było powyłamywanych, i leżały wkoło na kupkach, wyraźnie przygotowane do wyniesienia.
Patrzyłam na to wszystko bez słowa. Partyjniak spostrzegł moje zdegustowane spojrzenie i powiedział, stając przy jednym z okien, którego zwisała świeżo wyrąbana futryna.
– Aż wstyd mi się do tego państwu przyznać, ale to ja byłem w komisji parcelującej ten obiekt w czterdziestym piątym.
Zapatrzył się w widok za oknem i ciągnął po chwili dalej:
– Państwo wyobrażenia nie macie, jaki piękny był ten majątek, to prawdziwa perełka była, pola obsiane pszenicą, piękne sady aż tam daleko się ciągnęły, o tam, gdzie te dwie krowy się pasą, rzeka spiętrzona pełna była ryb i stawy, które tam między tymi olchami widać, też. Teraz tylko bagniska tam są i żaby, a sam ten dwór to po prostu prześliczny był, on był budowany parę lat tylko przed wojną, prawie nowy, pachniał tak pięknie drzewem sosnowym środku, jeszcze dziś pamiętam… – zamilkł znowu, patrząc teraz na mnie.
Już od dłuższego czasu korciło mnie, aby coś powiedzieć na temat „wspaniałej” reformy rolnej, która spowodowała między innymi, że kraj nasz, mlekiem i miodem płynący, cierpiał teraz na brak podstawowych artykułów i nosem się podpierał. (…)
– I coście z tym już wszystkim zrobili? Odebraliście dobrym gospodarzom i daliście pod opiekę takim pijaczynom i złodziejaszkom, jak na załączonym obrazku? Ileż ta ziemia ludzi mogła wyżywić? A teraz co macie?
Partyjniak spuścił oczy pod moim wzrokiem I powiedział wolna i z wahaniem:
– Ma pani całkowitą rację, to pomyłka była to wszystko, ale ja wierzyłem wtedy w tę reformę rolną, we wszystko to wierzyłem, myślałem, że biednym się należy, że szanse będą mieli i jak im to damy, to jeszcze lepiej będą dbać o to wszystko.
Umilkł znowu i posmutniał wyraźnie.
– Biedni ludzie niekoniecznie muszą być pijaczkami, złodziejami i nierobami, ale wyście rozdawali te miodem i mlekiem płynącą ziemie najgorszym, co się nawet umyć nie potrafią, których interesuje tylko wóda, (…)
– Tak uczciwie pani powiem, wstyd mi, że do tego ręki przyłożyłem, to wszystko pomyłka była, ale wtedy nie wiedziałem. Doprawdy, niech mi pani wierzy, szczęśliwy byłbym, gdyby jakoś dało się to choć w części uratować. To teraz, jak ropiejące wrzody są takie miejsca, zalecenia mamy nawet, aby się tego pozbywać i niszczyć, aby nic już nie przypominało, co tam kiedyś było, ale ja zrobię, co tylko jest w mojej mocy, a nawet więcej, aby wam pomóc, aby móc zobaczyć to miejsce piękne, jak kiedyś było! Damy wam poparcie, za umowną złotówkę może to pani dostać, do tego jeden hektar tylko należy i Fundusz Ziemie za grosze to odda, bo i tak nic z tego, oprócz kłopotów, nie mają – powiedział ten sekretarz partii.
Zeszliśmy na dół i oglądaliśmy teren wkoło, parę drzew tam tylko rosło, wszędzie pnie sterczały z dawnego parku, patrzyłam na nie z żalem. Zeszliśmy aż do rzeki i rozlewisk, które zostały po dawnych stawach rybnych rosły tam gęste sitowia i grupy olch.
– Szkoda, że te wszystkie drzewa wycięte, jak na pustyni wygląda.”
Tyle wspomnienie Anny Dębskiej. Kupiła ostatecznie inny obiekt.
*
Postanowiłam zabrać się do zbadania, czy majątek da się odzyskać. Zapytałyśmy o poradę parę znajomych osób, doświadczonych w rozmaitych walkach z Peerelem, prawników itp. Każdy mówił, że to bezsens, że droga przez mękę, niektórzy ku memu zdumieniu odradzali odzyskanie majątku, „bo po co to twojej małej, straszny kłopot”. Odpowiadałam na to: „Ona też będzie umiała to sprzedać i kupić za to przynajmniej mieszkanie dla siebie. W Polsce można spotkać sporo hotelików w dawnych dworach, są ośrodki rządowe i gminne, chętnych nie zabraknie.”
Ustaliłam z czasem, że tzw. papiery dworku, plany i akty własności leżą w jakiejś agencji rolnej w gminie Nowa Sucha. Nie było tam ani śladu wzmianki o Głogowskich. Były jakieś nadania bezosobowe z reformy rolnej z lat 1940-tych.
Ponadto widniała tam adnotacja, że do majątku Rokotów jest roszczenie własnościowe pani Anny D., zamieszkałej w centrum Warszawy, obok naszej znajomej starszej pani; pani D. złożyła wszelkie dowody przedwojennej własności, wyroki sądowe itp. Wypytaliśmy komitet domowy w tym miejscu, bo pani D. nie było w Polsce na dłużej. Komitet powiedział, że pani D. była wielką dziedziczką przed wojną i odzyskuje po kolei swoje dwory na Mazowszu, bo przyszły nowe czasy i już można.
Po roku poszukiwań znalazłam w powoływanych ówcześnie odpowiednich instytucjach adnotację, że majątek Rokotów został w 1988 roku sprzedany komuś za symboliczną złotówkę. A co z roszczeniem pani D. z 1994? No cóż, to okazał się fałszywy trop. Czy taki, który ktoś zorganizował, i to w czasach, kiedy nawet nie było jeszcze okrągłego stołu? Czy był? Nie wiadomo.
*
Wkrótce dowiedzieliśmy się, że pułkownik Głogowski po śmierci żony, czyli ciotki Zofii, zamieszkał na poddaszu w Oliwie ze swą lokalną sprzątaczką. Może się z nią ożenił, oddając jej część swoich praw do majątku, a po jego odejściu stała się prawowitą spadkobierczynią całości? Może w ogóle o nim wtedy nie myślał? Kto mógł przypuszczać, że komuna się wreszcie skończy za dwadzieścia lat i będzie można coś odzyskać?
-----------------------------------------------------------
Komentarze
22-06-2023 [17:47] - u2 | Link: Polska straciła na wschodzie
Polska straciła na wschodzie około jedną trzecią swego dawnego terytorium, nikt też nie pytał o Mińszczyznę czy Wileńszczyznę, z dworami cudownie położonymi nad Niemnem.
To są wspomnienia polskiej szlachty. Mój dziadek ze strony ojca miał gospodarstwo rolne kilkanaście hektarów na obecnej Białorusi. Kupił je dzięki pieniądzom zarobionym na wojażu zagranicznym. Za wielką wodę. Miał wiele dzieci. Ale jego rodzina najpierw uciekała przed Niemcami, potem przed Rosjanami. Sam nie mówił po polsku. Mówił taką rusko-polską gwarą "po prostu". Z kolei dziadkowie ze strony matki byli bardzo bogaci, ale zostali rozkułaczeni po wojnie. Również nie mówili po polsku, tylko "po prostu". Tak więc komuna dla mnie to najgorsza rzecz pod Słońcem. :-)
22-06-2023 [19:17] - NASZ_HENRY | Link: Historia i zdjęcia
Historia i zdjęcia
dworu w Rokotowie
https://dipp.info.pl/baza-dipp/mazowieckie/powiat-sochaczewski/gmina-nowa-sucha/dwor-rokotow#
Pozdrawiam Panią Dziedziczkę ładnego dworku 😉
22-06-2023 [20:14] - u2 | Link: dworu w Rokotowie
dworu w Rokotowie
Ładny dworek, ale podjazd skiepszczony. Widać podjazd dla dorożek, ale kończy się schodami. Widać był modernizowany. Fajne przejście do budynku po lewej, w stylu weneckim. Wrażenie jakby dworek był postawiony na palach, na falującej wodzie :-)
22-06-2023 [23:02] - Teresa Bochwic | Link: To historia dworu ciotki mego
To historia dworu ciotki mego b. męża, a nie moja. Nie jestem w najmniejszym stopniu dziedziczką tego dworu.
Ciekawa jestem, co było źródłem tego opisu, bo tu podaje się tylko tego Pana, który to opisał.
Przypuszczam, że wszystkie papiery są w najlepszym porządku.