"You stupid woman(-en)!" vs. taśmowo stosowane „hmm…”

   W przeddzień Świąt Bożego Narodzenia uderzyły mnie dwie wrzutki medialne, w obliczu których należałoby po raz kolejny śmiertelnie poważnie zastanowić się nad kondycją intelektualną osób płci pięknej (choć w obu wzmiankowanych przypadkach, mając na uwadze powszechnie dostępne wizerunki obu przedmiotowych pań, brzmi to co najwyżej jak niesmaczny żart) współtworzących środowisko predestynujące do miana naszych rzekomych krajowych „elit”, a co gorsza żyjące najwyraźniej w przeświadczeniu o własnej „misji” krzewienia nauki i oświaty wśród szerokich mas ciemnego ludu tutejszych prostaczków. Żeby odpowiednio ukazać powagę sytuacji należy nadmienić, iż w pierwszym przypadku mamy do czynienia z wykładowczynią – o zgrozo – akademicką, jakby tego było nie dość mogącą poszczycić się dodatkowo tytułem profesorskim. Nawet zdając sobie sprawę, że w chwili obecnej, przy wszystkich uczelniano-wolnorynkowych prawidłach, niejako wymuszających przedkładanie ilości nad jakość, poziom wiedzy prezentowanej przez absolwentów większości kierunków studiów – i naprawdę nie ma znaczenia czy mamy do czynienia z uczelniami prywatnymi czy państwowymi, o takim czy innym profilu, w trybie zaocznym czy dziennym – pozostawia wiele do życzenia, mając się nijak do stopnia wykształcenia szczęśliwców, którym udało się tożsame kierunki ukończyć przynajmniej jakieś 20-30 lat wstecz, biorąc także pod uwagę wszystkie - otwierane ostatnimi czasy niemalże na wyścigi - szalone kierunki mniej lub bardziej opętane „dendżerowo-dżenderową” czy inną nowomodno-bzdurną ideologią, naprawdę trudno jest przejść do porządku dziennego nad takim egzemplarzem „naukowczyni” jak pani profesorowa Środa (choćby ze względu na bogato udokumentowane medialne wyczyny tejże „diet-etyczki” właściwy tytuł profesorski bez wprowadzonego cudzysłowu w tym wielce interesującym przypadku zwyczajnie nie przejdzie mi przez klawiaturę).
   Ostatni przebłysk intelektu tejże „profesorczyni”(?) miał możliwość zaprezentować się szerokiej publiczności przy okazji kolejnej celebryckiej gównoburzy w szklance moczu, jaką postanowiły dla odmiany rozpętać pewne, reprezentujące dwa różne pokolenia z tego samego resortowego chowu, tuzy (zgodnie z nomenklaturą namiętnie wprowadzaną w przestrzeń publiczną przez panią profesorową mogłyby to być chyba również „tuzinie”, jednak w swoim arsenale nie dysponuję aż takim stopniem biegłości w partyjnej nowomowie, aby pokusić się o aż do tego stopnia ekwilibrystycznie wyśrubowane słowotwórcze wygibasy) naszego krajowego bagienka aktorskiego. Mianowicie gwoli wprowadzenia należałoby nadmienić, że cała awantura rozpoczęła się od tego, iż ostatnia z grona współmałżonek pewnego znanego w środowisku tudzież powszechnie tam poważanego kmicicowego moczymordy, od lat wiernie trwająca u jego boku i dzielnie znosząca odstawiane przez niego co i rusz przeróżnej natury brewerie, postanowiła poddać publicznej krytyce zachowanie młodszej koleżanki po fachu, która w poczynionym nie tak dawno obszernym wywiadzie dla jednego z brukowych czasopism poczęła użalać się nad swoim nieszczęsnym losem niemłodej już w końcu panny z dzieckiem, porzuconej przez niecnego bawidamka i seryjnego dziecioroba na pastwę rządzącego się okrutnymi prawami losu samotnej matki w tym naszym nietolerancyjnym polskim grajdole. „Robiąca międzynarodową karierę” córunia jednego z naszych czołowych targowickich jewroposłów postanowiła ukazać się w tejże konfiguracji jako niewinna lelija i wzorowa Matka Polka w jednym, rzecz jasna w sposób bezprzykładnie niecny i perfidny wykorzystana przez paskudnego, szowinistycznego, a do tego wszystkiego ponad miarę jurnego samca. I w tą właśnie nutę postanowiła uderzyć nasza czarująca pani profesorowa, wypisując w sieci takie to oto gimbaziarskie dyrdymałki:

"Z zainteresowaniem obserwuję nierówną walkę Weroniki Rosati z ojcem jej dziecka, słynnym ortopedą. To walka publiczna, prowadzona metodą nie wprost, którą zaliczyć można do gatunku Metoo. Weronika Rosati czuje się pokrzywdzona, bo nie planowała samotnego macierzyństwa, domaga się więc praw do równego traktowania dla wszystkich samotnych matek, chce też publicznego napiętnowania byłego partnera, który, jak na znanego lekarza przystało jest i bogiem i Casanovą w jednym"

   Hmm… Z przekazów medialnych wynikałoby raczej, że panna Rosati miała okazję znajdować się swego czasu w samym oknie cyklonu rozpętanego wspomnianym „mitułowym” hasłem i to bynajmniej nie za sprawą żadnego ortopedy. Wręcz przeciwnie, owa hoża dziewoja miała okazję zawrzeć skutkującą niewątpliwie w wiele atrakcji znajomość z czołowym hollywoodzkim schweinsteinem, który po czasie okazał się być głównym bohaterem całego medialnego wzmożenia, wywołanego przez panieneczki, które wiedziały, ale nie powiedziały, a przypomniały sobie o wszystkim dopiero po latach, kiedy uroda i idące w ślad za nią (bo przecież nie w ślad za - i w tym przypadku - mocno dyskusyjnym intelektem) powodzenie dawno przebrzmiały. Ta sama panna-dziewanna o italiańskich korzeniach (a ileż tychże korzeni w rzeczywistości było, co do tego pewnie i sama zainteresowana mogła dawno stracić rachubę – jeśli wierzyć rzecz jasna relacjom pewnego znanego rezysera niekoniecznie specjalizującego się w kinie akcji) wykazała się jednak w tym przypadku daleko idącą dyskrecją, być może dlatego, że nadal żywi ona niesłabnącą nadzieję na wspomnianą „międzynarodową karierę”. Co jednak charakterystyczne we wpisie jejmości profesorowej, to jej pełne poparcie dla idei „publicznego napiętnowania byłego partnera”, praktykowanej ostatnim czasem coraz chętniej przez takie i inne „osobowości medialne”. Doprawdy, jest to okoliczność jak nic innego budująca iście profesorski autorytet pani „etyczki”. Nic tylko zasiąść za katedrą i zza niej nauczać studencką gawiedź.
   Z kolejnym popisem błyskotliwej inteligencji w wykonaniu innej przedstawicielki szeroko rozumianego grona pedagogicznego miałem okazję zapoznać się natykając się na opublikowany na „najpopularniejszym portalu informacyjnym” wywiad z pewną nobliwą nauczycielską działaczką związkową, skierowaną na jakże trudny odcinek woj. świętokrzyskiego, pod wiele mówiącym tytułem „Pani minister kłamie”. Ale może oddajmy głos samej zainteresowanej p. (nomen omen) Kołtunowicz, w opatrzonym jej gustownym konterfektem wywiadzie, zamieszczonym na niezwykle gościnnych w takich razach łonieciarkich łamach, snującej swą rzewną opowieść o ciężkiej nauczycielskiej doli:

„(…)Ponad 12 tysięcy osób w regionie wypowiedziało się na ten temat, z czego ponad połowa zdecydowała, że jest skłonna przystąpić do pierwszej formy protestu, czyli pójść na zwolnienia lekarskie. Oczywiście tłumaczą to wypaleniem zawodowym i oczekiwaniami na ciągłą poprawę sytuacji materialnej nauczycieli, bo każdy widzi, jak jest. Teraz przeciętna krajowa to 4 tys. 966 zł, więc gdzie my nauczyciele jesteśmy? Każdy pracuje nie 18 godzin dydaktycznych, bo jak pokazały badania - to ponad 40 godzin w tygodniu, a do tego dochodzi masa zajęć. Nauczyciele chodzą chorzy do szkoły, nie badają się, nie dbają o swoje zdrowie, dlatego zarząd główny ZNP podjął uchwałę mówiącą, że popieramy ten protest, który już się zaczął oddolnie i mówimy nauczycielom, że czas zadbać o swoje zdrowie.”

Hmm…(nr 2) Jak pokazały badania, powiadacie kumo? No dobra, zostawmy to – mimo, że jako znającemu dość dobrze środowisko nauczycielskie (mając pedagogów w rodzinie, wśród znajomych, a i samemu przepracowawszy ładnych parę lat „w zawodzie”), właśnie przejechał mi pod powieką solidnie doposażony Abrams. Skupmy się raczej na tej „masie zajęć”, pod którym to wielce tajemniczym terminem może mieć pani działaczka na myśli tzw. kółka zainteresowań, zwyczajowo dodatkowo płatne, ale po co komu byłoby aż tak głęboko drążyć temat, skoro zbytnie zajmowanie się nikomu niepotrzebnymi szczegółami mogłoby co nieco zburzyć martyrologiczny obrazek. Lećmy jednak dalej:

„Brakuje nam 1000 zł do przeciętnego wynagrodzenia, a my wszyscy mamy wyższe wykształcenie, masę studiów podyplomowych. Niestety rząd i Ministerstwo Edukacji Narodowej nie myślą i nie dbają o to, żeby nauczyciele byli godnie wynagradzani. Zawsze mieliśmy najniższe wynagrodzenie.”

Wyższe wykształcenie – wyobrażacie sobie Państwo!? Naprawdę, szacun. I do tego jeszcze ta „masa studiów podyplomowych”. To nic, że większość z nich ukończona w ramach „weekendowych wydziałów” przeróżnych Wyższych Szkół Gotowania na Gazie, najpewniej z przeróżnymi „paniami profesorowymi” wspomnianymi w pierwszej części tekstu w roli „wykładowczyń”. A skoro już zahaczyliśmy pętlą o miss (taki tam seksistowski żarcik) Środę, to następne nie możemy ominąć odpowiedzi na kolejne zadane pytanie dotykające nomen omen „etyczności” tego rodzaju protestów, zwłaszcza w przypadku podejmowania takiej właśnie ich formy przez przedstawicieli tzw. zawodów zaufania publicznego:

„Trudno mówić, że nieetyczne. Policjanci niby nie mają prawa do strajku, ale mają bardzo trudny zawód. Czasem trzeba wziąć oddech, odpocząć i dopiero pójść do pracy.”

Doprawdy jest to nowatorskie podejście do idei zatrudnienia i etosu pracy. Powiem więcej – po tych słowach jak sądzę zarówno osoba udzielająca wywiadu, jak i podobne jej panie wywodzące swój rodowód ze związków, powinny zostać ciupasem skierowane do pionu Ministerstwa Edukacji Narodowej, odpowiedzialnego za wskrzeszanie w naszym nieszczęśliwym kraju - uśpionego z grubsza półtorej dekady temu przez jedną z odwracalnych reform firmowanych nazwiskiem pewnego tyleż niesławnej, co niestety krótkiej pamięci „premiera ze Śląska” (nieco więcej o tymże jegomościu i jego wiekompomnych dokonaniach tutaj - http://naszeblogi.pl/49359-o-reformatorach) - szkolnictwa zawodowego, jako wybitnej klasy „konsultantki”.

„My popieraliśmy jak najbardziej akcję policjantów, bo najważniejsze jest zdrowie. Mówiąc o zdrowiu dla nauczycieli, mówimy też o zdrowiu uczniów. Jeżeli nauczyciel przychodzi do pracy zakatarzony, chory i długo nieleczony, to później idą astmy oskrzelowe czy inne sytuacje, a to jest przecież praca głosem.”

Oj ci biedni zakatarzeni, bohatersko zmagający się z przeziębieniami pedagodzy. Na nic im urlopy na poratowanie zdrowia, na nic ferie i wakacje przeznaczone na regenerację owych „strun”. Oni to wszystko dla tej niewdzięcznej gawiedzi uczniowskiej, nic dla siebie. I tylko zarażać by niebożąt nie chcieli… W tym momencie jednak na tymże posągowym wizerunku „panów siłaczy”, a zwłaszcza „pań siłaczek” pojawiła się drobna rysa. Czyżby jednak poza „czasem protestów” państwo nauczycielstwo za nic miało stan zdrowia swoich podopiecznych, narażając ich na zainfekowanie swoimi jakże licznymi chorobami zawodowymi? Kwestię pozostawiam do rozstrzygnięcia. Dalej pojawia się odpowiedź na pytanie o ewentualne kontrole ZUS:

„Przed każdą akcją protestacyjną zawsze są takie "straszaki". Jak nie kuratorium, to ZUS, to pani minister Zalewska wysyła list do nauczycieli. Na pewno nauczyciele, jeżeli pójdą na zwolnienia, to będzie do tego podstawa. Lekarz nie wyda osobie zdrowej zwolnienia, więc tu mamy do nich zaufanie. Wierzymy, że lekarze zadbają o to, żeby wysłać chore osoby na badania, żeby to nie było zwolnienie "na ładne oczy", tylko zwolnienie, które nauczycielowi się jak najbardziej należy. Liczymy też, że nauczyciele podejdą do tego poważnie.”

No pewnie, że lekarz nie wyda, czy ktoś w ogóle słyszał o takim przypadku? A „protestanci” z pewnością również „podejdą do tego poważnie”, przed wizytą w przychodni wychodząc z mokrą głową bez czapki na mróz aby tylko nie stawić się tam w aż nazbyt zdrowej kondycji. Pozostaje pytanie czy „pani związkowczyni” równie poważnie jak internautów odwiedzających portal, na którym ukazał się tenże właśnie przeprowadzony z nią wywiad, w aplikowaniu im jako prawd objawionych takich i podobnych, mocno hmm…(nr 3) - niech będzie, że ryzykownych tez, traktowałaby swoich potencjalnych uczniów w sytuacji gdy takich prawdziwych, jak to się mówi z krwi i kości – ze względu na najpewniej tyleż absorbującą, co długoletnią karierę ZNP-owską, odrywającą ją niechybnie od codziennej, ciężkiej, pedagogicznej roboty – trudno byłoby pewnie jeszcze gdziekolwiek na tym świecie odnaleźć. Z dwojga złego może to i lepiej, że gdy owa pańcia pożytkuje swój jakże cenny czas na równie prężną „działalność” w związkach, drastycznie eliminuje jednocześnie w sposób drastyczny prawdopodobieństwo, że może takie i podobne życiowe herezje pociskać nie do końca życia świadomym młodocianym na lekcjach. Nie zależy jednak zapominać o tym, że stanowi ona jednak jakowyś organ przedstawicielski całego środowiska, co samo w sobie wydaje się stanowić fakt co najmniej zatrważający. Dalej pada pytanie o ewentualne kolejne formy protestu:

„To rzeczywiście pierwsze forma protestu, gdzie głośno krzyczymy, żeby pani minister Zalewska usłyszała, że należy poważnie potraktować postulat ZNP odnośnie do zwiększenia nakładów na edukację. Tych pieniędzy nie daje pani minister i rząd, ale przekłada wszystkie sprawy na samorządy. Tam też brakuje pieniędzy, a zadania się zwiększa.”

Hmm…(nr 4) Skąd my to znamy? A któż to wszystkie zadania usiłował (nadal posiadając takowe plany) przerzucać na samorządy? Czy to czasem nie  to całe POKO-mońskie tałatajstwo z ryżym („ja nic nie mogę”) pajacem na czele? I czyżby w latach ubiegłych jakoś dziwnym trafem nikomu z „ciała pedagogicznego” i reprezentujących je związkowców to nie przeszkadzało?

„Dlatego w naszej ankiecie były kolejne pytania, chociażby o te egzaminy gimnazjalne czy protest w czasie matur. Te tematy będą wracały. Zaczynamy akcję teraz, później będą ferie i może być różnie.”

Pewnie, że może być różnie. Przecież nikt z państwa nauczycielstwa nie zamierza sfrajerzyć się na tyle żeby się nagle rozchorować-rozprotestować w czasie ferii.

„Dodam, że ponad 4 tys. świętokrzyskich nauczycieli opowiedziało się w ankiecie za strajkiem ogólnopolskim. Nauczyciele po prostu powiedzieli dość i oczekujemy znaczącego wzrostu wynagrodzenia, bo ostatnia podwyżka jaka była, miała miejsce w 2012 roku. Udało nam się wynegocjować z poprzednim rządem 7 proc. podwyżki w każdym roku, ale i tak jesteśmy w tej kwestii z tyłu.”

Z tyłu za kim? Za prezesami S.S.A. w kwestii zarobków? Czy może jednak 100 lat za… hmm…(nr 5) - niech będzie, że za Afro-Afrykanami (żeby już czasem nie zostać posądzonym o absolutnie niepedagogiczną polityczną niepoprawność) pod względem poziomu nauczania? Tylko czyja to miałaby być wina?
Ostatnia podwyżka w 2012 roku? Czy może ostatnia zapowiedź podwyżki, realizowana później jak sama „działaczka” wspomina „w każdym roku”. Chwytacie Państwo subtelną różnicę? Tymczasem jednak jeszcze o zarobkach:

„Mieliśmy seminarium z nauczycielami we Frankfurcie. Praktycznie oni zarabiają dwa razy więcej i to w euro. U nas średnia pomiędzy stażystą a nauczycielem dyplomowanym to jest 2800 złotych, a w Niemczech 4800, ale euro, więc widać tę różnicę. My nauczyciele w Unii Europejskiej zarabiamy najmniej. Od 2012 roku upłynęło sześć lat i praktycznie nie mieliśmy znacznej podwyżki. Dlatego mówimy o 1000 zł podwyżki, żeby przynajmniej do przeciętnej krajowej dorównać. Oczywiście nie wszyscy, bo stopień awansu zawodowego nauczyciela stażysty to jest 1700 złotych na rękę, więc jak młodzi ludzie mają przyjść do tego zawodu. Za chwilę będzie problem, że będziemy mieć ludzi byle po maturze i jakimś kursie. Jeśli ktoś nie znajdzie gdzie indziej pracy, to przyjdzie do oświaty. Dlatego nie zgadzamy się z polityką rządu, bo najważniejszą dziedziną jest właśnie edukacja. Wszystko zaczyna się od dobrego nauczyciela i wykształcenia ucznia.”

Tako rzecze pani (panna?) Kołtunowicz. Nic dodać nic ująć. Przecież powszechnie wiadomo, że zarobki we wszystkich naszych krajowych branżach już dawno dogoniły i przegoniły te zachodnie, jedynie ci biedni „uczyciele” pozostali sto lat za… No już powyżej napisałem wyraźnie za kim, drugi raz się przeróżnym politpoprawnościowym wściekliznom macic nie podłożę. O tym, że od 2012 roku państwo nauczycielstwo nie miało „praktycznie żadnej znacznej podwyżki” (ułożony w ten sposób ciąg znaczeń można by już sam w sobie uznać za kuriozum) też już było. Okazuje się też, że to dopiero teraz może nam grozić przyjmowanie do zawodu niedokształconych miernot (zdaje się, że pani działaczka nie ma tutaj sobie absolutnie nic do zarzucenia, jej się już chyba bardziej rozchodzi o tych zwykłych śmiertelników bez „masy studiów podyplomowych”). A ja tak nieśmiało ośmielę się zauważyć, że o kim jak o kim, ale zdaje się, że to właśnie o obecnie zatrudnionych nauczycielach krąży w społeczeństwie obiegowa opinia, zgodnie z którą nielicha ich część podążyła w takim, a nie innym zawodowym kierunku z tego właśnie względu, że nic innego nie potrafiliby w życiu robić, bądź też dla odmiany uczciwą pracą skalać się brzydzili. Ciekawym tylko skąd owa jakże krzywdząca teoria się wzięła? Najpewniej zrodziła ją ta osławiona wrodzona polska zawiść i złe języki ludzkie.
Dalej przy odpowiedzi na pytanie o deklarowane przez MEN podwyżki jest wcale niezgorzej:

 „Pani minister mówi, ale ja bym powiedziała, pani minister kłamie. Na każdym kroku przekazuje nieprawdziwe informacje opinii publicznej. Opowiada, że co ci nauczyciele chcą, skoro mają tak dobrze.”

„Ja bym powiedziała”. Ale nie powiem. Ale niech sobie to wrzucą na tytuł, a co tam. Co konkretnie pani minister „opowiada” poza rzekomym „500 plus” dla nauczycieli również nie mieliśmy okazji się dowiedzieć, ale to w końcu małe miki przy ilości nieścisłości i zwykłych kretynizmów w tej przytaczanej we fragmentach wypowiedzi.

„(…)Dzisiaj nauczyciele odchodzą od zawodu. Mamy tego przykłady. Jedni zarabiali dwa tysiące z groszami i odeszli pracować do marketu. Gdy spotkali się ze swoją byłą dyrektorką, to mówili, że mają teraz spokój, kończą pracę i nie myślą o zeszytach, sprawdzaniu, problemach dzieci czy kiedy odwiedzić rodziców. Opowiadali, że przesuwają towary po ladzie i dostają 4 tys. zł. To o czym my mówimy? To jest poważanie naszego zawodu przez rząd?”

No cóż – jedyną mogącą się pochwalić podobnym „przeskokowym” epizodem na koncie ex-nauczycielką jaką miałem okazję poznać (a która w swoim czasie faktycznie, tkwiąc przez niemałą część tegoż czasu na bezrobociu, w końcu, w akcie desperacji połasiła się na niezwykle intratną posadę „w markecie”) była osoba, która m.in. ze względu na zatajanie swoich nieusprawiedliwionych nieobecności w pracy na zasadzie „koleżeńskich zastępstw”, została karnie odsunięta od pracy z dziećmi, a w rezultacie - aby nie robić z tego dyscyplinarki - w sposób polubowny idąc jej na rękę rozwiązano z nią za porozumieniem stron umowę o pracę. Być może o takich przypadkach wspomina tutaj „pani działaczka”. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że praca w owym „markecie” należy niewątpliwie do lekkich, łatwych i przyjemnych, polegając głównie na „przesuwaniu towarów po ladzie”. Już nikt się nie zająknie o niepłatnych nadgodzinach, siedzeniu w pampersach za ladą czy zaiwanianiu ze spiętrzonymi zgrzewami wody na paleciaku między regałami. To już wszystko należy do melodii przeszłości. Obecnie do najgorszego sortu obowiązków pracowniczych należy „myślenie” o sprawdzaniu zeszytów i „problemach dzieci”, nie wspominając już o wizytach w domach u rodziców.
Notabene – czy ktoś widział kiedyś nauczyciela odwiedzającego rodziców w ich domach, a nie łaskawie przyjmującego ich na audiencji, na którą zazwyczaj ów rodzic jest zmuszony udać się w godzinach swojej - wykonywanej w zwyczajowym wymiarze ośmio-, a nie sześcio-, pięcio-, a tak naprawdę - zgodnie z nauczycielskim etatowym pensum wychodzi na to, że statystycznie najczęściej trzy- lub czterogodzinnego dnia - pracy, bo przecież pani „uczycielka” i tak dość czasu się już w szkole nasiedzi, a „sprawdzać zeszyty”, to ona może jedynie w domu, ewentualnie na lekcji, w tym samym czasie kiedy powinna podobnież „nauczać”?
Wreszcie o „kryzysie zawodu nauczyciela” w Polsce:

„Zaczyna się kryzys zawodu nauczyciela w Polsce. Chociaż jak były likwidowane szkoły, a teraz będą wygaszane gimnazja, to nauczyciele już próbowali się ustawić tak, żeby nie zostać w ostatnim roku bez pracy. Niektórzy mogli odejść, więc odeszli na świadczenie kompensacyjne lub wcześniejszą emeryturę. Po prostu nie widzieli dalszej możliwości pracy.”

No patrzcie Państwo – odeszli, choć wcale nie chcieli, woląc nadal służyć ludowej ojczyźnie (wróć, zagalopowałem się). I teraz heroicznie są zmuszeni do pobierania wcześniejszej emerytury względnie świadczeń kompensacyjnych. Tak jak większość Polaków podlegających redukcjom w swoich zakładach pracy, czyż nie?

„Trzeba powiedzieć, że wiele rzeczy wypala nauczycieli także psychicznie. Niektórzy po prostu mogą sobie nie dawać rady.”

Hmm…(nr 6 i styka) Jeśli ktoś sobie z czymś (lub z samym sobą) nie daje rady, to chyba oznaczałoby, że się do czegoś nie nadaje - a nie, że zasługuje na podwyżkę, czy może się mylę?

„Gdy ktoś z zewnątrz przychodzi i np. obserwuje nauczycieli na przerwie, to mówi, że nie wytrzymałby godziny czy dwóch, a tu jest pięć czy sześć plus dyżury i cały czas dbanie o bezpieczeństwo, bo najważniejsze w szkole jest właśnie bezpieczeństwo ucznia.”

Wyobrażacie sobie Państwo? Pięć czy sześć godzin! To nic, że lekcyjnych, a nie zegarowych. I jeszcze te dyżury na przerwach, podczas gdy można by sobie spić słodko kawkę i poplotkować z psiapsiółami w nauczycielskim… Tzn. z psiapsiółami na dyżurze niby też można, ale to jednak nie to samo… I jeszcze to bezpieczeństwo tych krnąbrnych uczniów, którzy najchętniej by się nawzajem pozabijali, a które jest jako się rzekło – najważniejsze… Koszmar!
Swoiste rozwinięcie poruszonej tematyki znajdziecie Państwo tutaj - http://naszeblogi.pl/51675-na-dzien-nauczyciela.

   Podsumowując - cóż Państwo na to? Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że używanie tego rodzaju słów, sformułowań, ciągów (nie-)logicznych, których nie powstydziłaby się średnio zaawansowana straganiara lub ostatecznie inna babina z magla, no – może jeszcze przygniatająca większość rozpełzłych się ostatnio gdzie popadnie ex-poślic z Nowoczesnej, nie przystoi jednak raczej reprezentantce osób, które mają nauczać i kształtować naszą nieszczęsną młodzież? Bo przecież nie należy zapominać, że ponoć „takie będą Rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.

   Aby adekwatnie do treści przekazu podsumować różniące się przy tej okazji objętością mądrości obu przytoczonych w swoich wywodach lwic intelektu należałoby chyba w tym przypadku powtórzyć przywołany w tytule notki cytat z głównego bohatera - pamiętanego z okresu wczesnomłodzieńczego - wyspiarskiego szlagieru serialowego, w sposób prześmiewczy ukazującego słynny francuski Resistance. I chyba nie muszę dodawać, że w tym samym zestawie należałoby, także w ostatnim przedświątecznym czasie, umieścić wiele, wiele innych egzemplarzy, nie tylko zresztą płci żeńskiej (bo w końcu gdzie przyporządkować takiego ex-prezydenta Słupska, przed którym właśni współmieszkańcy zmuszeni są ponoć chronić swoje…), nie zapominając przy tym chociażby o szczycącej się co i rusz własnymi antychrześcijańskich fiksacjami wdowie po śp. Diduszce.
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika angela

26-12-2018 [08:15] - angela | Link:

Często kojarzę, i  trudno mi jest odróżnić dwie panie,  Weronike Rosati i Alicję Bachleda Curuś. Nie wiem czy słusznie. 
Sądząc po tej pierwszej, napisze tylko, Marcinie, opamiętaj się w porę.

Obrazek użytkownika Jaworowski

27-12-2018 [13:22] - Jaworowski | Link:

Droga Angelo pomogę ci zapamiętać. To łatwe. Rosati moczyła się w nocniku u Żuławskiego jako Esterka. Curuś u Colina Farrella, podobno tylko w wannie.

Obrazek użytkownika Zunrin

27-12-2018 [15:32] - Zunrin | Link:

O środowisku nauczycielskim można byłoby pisać wielotomowe epopeje. Niestety pod roboczym tytułem "Z dziejów głupoty". Weźmy na przykład taki awans zawodowy. Raptem nie podoba im się wydłużenie okresów. A ja doskonale pamiętam sprzed wielu laty jak to samo środowisko właśnie tego się domagało. Bo ich młodsze koleżanki i koledzy prześcigali. Starsza kadra, która na dzień dobry dostała nauczyciela mianowanego, raptem odkrywała, że ci młodzi są właśnie w trakcie stażu na dyplomowanego. I tym sposobem zdaje się z niespełna 10 lat na dojście do dyplomowanego mamy teraz lat 15 (według narzekań związkowców, nie chce mi się liczyć).
A jak rzucali kłody pod nogi... Poproszono mnie kiedyś o prowadzenie zajęć w pewnym studium policealnym. Papiery mam, wykształcenie kierunkowe jest. Ale dla pani dyrektor najważniejsze było to, że nie jestem w trakcie stażu do awansu.
Ech, zdenerwowałem się tylko...