Bramy trzymajcie zamknięte!

Witam ponownie szanownych czytelników (i – chcąc nie chcąc – witam również nieszanowne trolle). Po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej brakiem „czasu i atłasu”, tudzież w miarę poprawną sytuacją polityczną (pomimo pewnych zawirowań w obozie władzy KOD zdycha, Trybunał Konstytuujący został rozbity, prezydent działa „inicjatywnie” a opozycja totalna pracowicie się kompromituje), postanowiłem wykazać kontrrewolucyjną czujność na polu, które często bywa obszarem mego zainteresowania.

Chodzi rzecz jasna o sytuację w naszym kochanym Katolickim Kościele... Dla tych nielicznych, którzy po przeczytaniu tego zdania nie pomyśleli „A ten znowu swoje...” i nie wyszli na stronę główną serwisu (albo pomyśleli, ale jednak nie wyszli) spieszę wyjaśnić, że owszem, tak: chodzi oczywiście o kryzys, który swoimi nieodpowiedzialnymi wypowiedziami funduje nam na nadchodzące lata papież Franciszek.

Kryzys ten ma wiele twarzy. Mnie jednak w sposób szczególny niepokoi ten jego aspekt, który siewcy oraz entuzjaści owego kryzysu najchętniej nazywają „radykalizmem miłości chrystusowej”. Na czym to polega?

Otóż: coraz częściej z ambon zdarza mi się słyszeć teorię następującą:

Chrystus wzywa nas do miłości radykalnej i przekraczania za pomocą tej miłości wszelkich granic. Jako chrześcijan obowiązuje nas miłość do nieprzyjaciół a skoro tak, to musimy przyjmować emigrantów z Syrii, aby biedne dzieci nie tonęły w morzu Śródziemnym i nie możemy się tłumaczyć, że razem z nimi przyjadą do nas terroryści, ponieważ jako chrześcijan obowiązuje nas miłość również do tych, którzy nas zabijają.

Teoria ta bywa powtarzana w rozmaitych wariantach, ale główny sens jest zawsze taki, jaki tu przytoczyłem.

Pacyfistyczne nurty tego typu są implementowane w Kościele i – poprzez Kościół – w społeczeństwie od dawna, niemniej moim zdaniem właśnie dlatego nie można ich lekceważyć. Nie są to bowiem przypadki odosobnione, ale na przestrzeni lat układają się one w logiczną całość.

Kościół - a w zasadzie księża - pod pretekstem głoszenia nauki Chrystusa, de-facto zabierają głos w sprawach politycznych. Samo to nie byłoby jeszcze niczym złym, gdyby nie fakt, że ani ci księża w szczególności, ani polski Kościół w ogóle nigdy nie był taki odważny, gdy chodziło o głosowanie na komuchów i złodziei, których przecież nie według partyjnej etykietki, ale według moralności i oceny postępowania można – i trzeba było – wskazać z ambony jako tych, na których chrześcijanin głosować nie powinien.

„Chrystusowy radykalizm” nie obowiązywał jakoś również i wtedy, gdy trzeba było wskazać czarne owce w łonie samego Kościoła, choć Tradycja, zgodnie z którą jedenastu pozostałych apostołów „zlustrowało” Judasza, nakazywałaby tu bezkompromisowe rozwiązania.

Tak samo żaden „radykalizm miłości” nie objawił się w sprawie zarówno Pierwszej jak i Drugiej Wojny Czeczeńskiej – Kościół wtedy również nie pokwapił się, by wyjść przed szereg i stanąć w obronie mordowanego narodu „naszych braci muzułmanów”. I braci naszych ostatecznie zniszczono.

Wielka jest, zaiste, siła „radykalizmu miłości chrystusowej”… dopóki nie stoi on w sprzeczności z interesem Moskwy.

Co gdy tak jest, tedy wiemy już, że to nie o chrystusowy radykalizm miłości tak naprawdę tu chodzi a tylko o szatański radykalizm obłudy*.

Choć oczywiście zapewne wielu jest takich, którzy się po prostu dali nabrać i w całkowicie dobrej wierze głoszą, czy też powtarzają twierdzenia tej zgubnej ideologii. Tych właśnie czytelników proszę w szczególności, aby, zanim się oburzą i po chrześcijańsku rzygną na mnie jadem, doczytali do końca i zastanowili się nad sprawą szczególnie mocno.

Sprawę można rozbić na dwa główne aspekty: sytuacyjny i doktrynalny.

Co do pierwszego z nich: sytuacja jest obecnie taka, że polska prawica prowadzi walkę z przeciwnikiem, który potrafi pojmować ją jedynie w kategoriach wojny totalnej. Zatem polska prawica – choćby nawet chciała – nie może przyjąć jako modelu postępowania ani pacyfizmu ani też żadnego „radykalnego programu miłości”, jeśli nie chce zostać po prostu unicestwiona, również fizycznie.

Jeśli zatem Kościół w Polsce będzie stosował moralne szantaże i głosił nauki nie licząc się z faktem opisanym powyżej, to po raz pierwszy od tysiąca lat postawi się w roli wroga polskiego patriotyzmu. Polscy patrioci z kolei zostaną wepchnięci w sytuację, którą w wieku szesnastym przerabiała Anglia. W skrajnym przypadku może być nawet i tak, że zostaniemy zmuszeni do otwartej konfrontacji, która skończy się albo masowymi konwersjami na inne wyznania chrześcijańskie, albo też stworzeniem nowego odłamu Kościoła katolickiego w Polsce.

Tak czy inaczej będzie to sytuacja fatalna, ponieważ doprowadzi do rozłamów i sporów wewnątrz polskiej prawicy. Zresztą: aby to akurat się stało, nie potrzeba ani masowych konwersji ani nawet żadnej nowej oficjalnej schizmy. W komentarzu pod artykułem kolegi Loska napisałem, że zwrócenie Kościoła Katolickiego przeciwko patriotom w Polsce byłoby jedną z najdoskonalszych aplikacji doktryny Sun-Tzu w całej, gęsto usianej sukcesami, historii NKWD. W niniejszym artykule podtrzymuję ten pogląd.

Wbrew pozorom jednak sytuacja nie jest bez wyjścia. Papież wprawdzie wypowiadał się na temat przyjmowania imigrantów bardzo – moim zdaniem – nierozsądnie, ale nic mi nie wiadomo, jakoby czynił to w ramach nauki ex cathedra, zatem dyskutować z jego stwierdzeniami można nie wykraczając poza system dogmatów Kościoła Katolickiego.

Jeśli jeszcze dołożyć do tego decentralizację, którą papież Franciszek wprowadza, umożliwiając poszczególnym episkopatom coraz większą swobodę w kwestiach moralnych (na co zwracał nie tak dawno uwagę w swoim artykule dla Gazety Polskiej redaktor Tomasz Terlikowski), to widać jasno, że episkopat polski nie musi wcale trzymać się ślepo każdej jednej wypowiedzi Franciszka (który – notabene – nie patrzy przecież z taką uwagą na Polskę, jak to czynił Jan Paweł II-i).

Obecnie to nie kwestia wierności wierze, czy też nawet doktrynie, ale raczej przyzwyczajenie do bycia prowadzonymi za rączkę przez papieża, kiedy był nim Jan Paweł II-i powoduje brak krytycyzmu** polskich duchownych wobec wszelkich – nawet jaskrawo nierozsądnych – treści płynących z Watykanu.

Tutaj dochodzimy do drugiego aspektu: doktrynalnego. Głosiciele „chrystusowego radykalizmu miłości” mogą wprawdzie powoływać się na autorytety, ale zarazem popełniają w swoim rozumowaniu szereg poważnych błędów.

Oto niektóre z nich:

1. Miłość wymaga od nas zaprzestania walki.

Nie jest to prawda. De-facto miłość do nieprzyjaciół, którą powinniśmy umieć, jako chrześcijanie, okazywać, nie oznacza, że nie wolno nam się jednocześnie przed tymi nieprzyjaciółmi bronić, czy też, że nie wolno nam walczyć z nimi.

Podam konkretny przykład, z ulicy wzięty:

Jeśli ktoś na zaatakuje nas nożem w celu zdobycia naszego portfela a my się przed nim nie obronimy, to dokona się zło w kilku płaszczyznach: my stracimy życie, nasi bliscy stracą bliską osobę (być może też źródło utrzymania) a rabuś będzie miał przed Bogiem grzech zabójstwa i złodziejstwa oraz będzie mógł zabijać i kraść dalej (nawet, gdy się pominie fakt, że rabuś za zrabowane pieniądze kupi narkotyki i w ten sposób nakręci czarny biznes jeszcze innemu złoczyńcy).

Jeśli zabijemy rabusia, to już będzie nieco mniejsze zło, ponieważ nasi bliscy nie zaznają straty, rabuś nie będzie miał grzechu zabójstwa i nie będzie też mógł napadać kolejnych ofiar. Złem pozostanie jedynie śmierć sprowadzonego na złą drogę człowieka.

Z kolei, jeśli uda nam się obezwładnić rabusia (z nożem to ciężko, ale zdarza się), to wówczas zapobiegniemy złu w największym stopniu: nasi bliscy nie będą przeżywać żałoby po nas, rabuś nie będzie miał grzechu zabójstwa i nie będzie mógł dokonywać kolejnych aktów zła a do tego wszystkiego później możemy spróbować nawrócić go ze złej drogi.

Wniosek z tego jest całkowicie odwrotny do stawianego przez „radykalistów miłości”: im skuteczniej się bronimy, im skuteczniej walczymy (im skuteczniej potrafimy korzystać z przemocy), tym zło jest – w tej sytuacji – mniejsze.

W przypadku terrorystów, którzy na fali imigracji, w coraz większej liczbie docierają do Europy, rzecz ma się podobnie: wcale nie trzeba, byśmy ich nienawidzili.

Bądź co bądź nie wszyscy imigranci są terrorystami, ani też nie każdy terrorysta jest rzeczywiście panem swej woli. Nawet pośród tych, którzy dopuszczają się zamachów są i tacy, którzy zostali zaszantażowani i wciągnięci w system zbrodni. Są też ludzie ogłupieni i oszukani. Oni – mimo, że nasi nieprzyjaciele – też potrzebują pomocy. Mogą ja otrzymać tylko od nas – swoich wrogów.

Ale wszystko to nie zmienia faktu, że nie pomożemy im, samemu dając się zniszczyć i pozabijać.

Wręcz przeciwnie: aby im pomóc, musimy najpierw ich pokonać, rozbijając agendy, które się nimi posługują. Jasne jest, że wielu z nich zginie przy tym – nie jesteśmy Bogiem, byśmy mogli zbawić wszystkich.

2. Zaniechanie miłości do przyjaciół.

Choć wymieniam go na drugiej pozycji, jest to błąd wręcz fundamentalny. Jako chrześcijan obowiązuje nas wprawdzie coś takiego, jak miłość do nieprzyjaciół, ale tym bardziej obowiązuje nas też miłość do naszych przyjaciół i bliskich.

Nie jest postawą chrześcijańską, gdy dla miłości do tych pierwszych zdradzamy tych drugich. Pomysł wpuszczania na nasze ziemie terrorystów w imię miłości do nieprzyjaciół stanowi przykład takiej właśnie zdrady.

Zarówno głosiciele „doktryny radykalizmu miłości”, jak i też ludzie po prostu w ideę miłości zapatrzeni, zapominają o tym, że tak jak we wszystkim, tak i w miłości istnieje Porządek. Ordo Caritas, o którym mówił (choć w nieco innym kontekście) Prymas Tysiąclecia.

Moim zdaniem nie należy tego lekceważyć, ponieważ to właśnie przekroczenie Porządku Miłości jest drogą, na której szatan może wykorzystać zarówno miłość, jak i miłosierdzie, do swoich brudnych celów (np. właśnie przywodząc człowieka do grzechu zdrady).

3. "Chrystus wzywa nas do męczeństwa, więc wolno nam ściągać niebezpieczeństwo również na innych, bo przecież każdy chrześcijanin jest powołany do niesienia krzyża i musi być na to gotowy."

Jest to również ważny błąd, ponieważ stawia on „radykalizm miłości” wręcz w rzędzie ideologii zbrodniczych.

Już nawet pomijając to, że nie wszyscy w naszym społeczeństwie są wierzący i nie wszyscy też są chrześcijanami (co nie zwalnia nas bynajmniej z obowiązku troski o ich bezpieczeństwo), warto zauważyć, że Chrystus nikogo – poza sobą samym – do męczeństwa nie przymuszał.

Jak czytamy w J17, 12, Chrystus mówi o apostołach: „Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo”.

Dobra Nowina polega przede wszystkim na tym, że Chrystus oddał życie za nas, by nas odkupić i zbawić. Jeśliby sensem chrześcijaństwa miało być to, że Chrystus poniósł śmierć męczeńską po to, by i nas móc „zagonić na krzyż”, to byłaby to nowina wręcz fatalna.

Prawda, że historia chrześcijaństwa jest w dużej mierze historią świętych męczenników, ale zauważmy ważną rzecz: męczennikiem zostaje ten, kto dobrowolnie przyjmuje śmierć, lub cierpienie w imię wiary, Prawdy, czy też w imię miłości a nie ten, który po prostu tragicznie zginął, „bo tak mu wypadło”. Wielu ludzi zostało zamordowanych przez Niemców w obozach zagłady, ale świętym został Maksymilian Kolbe, który śmierć przyjął dobrowolnie.

Nawet jednak, gdyby udało się wskazać w Ewangelii, czy też w treści objawień, sytuację, w której Jezus „wybiera” dla kogoś męczeństwo, to trzeba pamiętać, że Jezus jest Bogiem, czyli Panem życia i śmierci. Jako Bóg posiada całkowicie dokładną wiedzę o losach każdego z nas i o następstwach naszych decyzji.

Wie z całkowitą pewnością, co jest a co nie jest dla nas dobre.

Nikt z nas jednak Bogiem nie jest – w tej akurat sprawie nie możemy być podobni do Chrystusa i nawet nie powinniśmy tego próbować. Nie posiadamy bowiem – i nie jesteśmy w stanie posiąść – ani pełni wiedzy, ani też doskonałego (boskiego) rozeznania pomiędzy dobrem a złem.

W związku z tym, jeśli ktoś z nas naraża innych na męczeństwo, czy też wręcz przymusza do niego, to stawia się w roli kata. To kat robi męczenników z innych ludzi. Nawet żołnierza na wojnie nie można wysłać w samobójczą misję a kto by to zrobił – popełnia zbrodnię. Podobnie i nam nie wolno żądać od innych podejmowania męczeństwa, również za pomocą moralnych szantaży.

W takim wypadku bowiem nie naśladujemy Chrystusa a tylko stawiamy się w roli Boga, decydując o cudzym życiu i śmierci.

Jeśli jeszcze do tego czynimy to w imię Chrystusa, czy też wycieramy sobie gębę Jego naukami, to kompromitujemy Go w ten sposób, stając się anty-świadkami wiary – głosicielami Złej Nowiny, podobnie jak ci, którzy z Jego imieniem na ustach podbijali, rabowali i mordowali.

4. Każde zło można zwyciężyć za pomocą samej tylko miłości

Nie jest to prawdą, choć stało się ostatnimi czasy głęboko zakorzenionym przekonaniem.

Gdyby tak było rzeczywiście, to moglibyśmy rozwiązać policję, wywiad, wojsko, zwolnić strażników więziennych i służbę celną. Jak na razie jednak, nie istnieją „społeczeństwa bez krat”, które mogłyby funkcjonować samodzielnie, bez ochrony z zewnątrz przez ludzi zdolnych do stosowania przemocy. Warto również zauważyć, że to nie akty szlachetnego miłosierdzia, encykliki papieskie i rozmowy pokojowe, tylko uderzenie 59-u rakiet Tomahawk skutecznie pozbawiło reżim Asada środków do przeprowadzania ataków za pomocą broni chemicznej.

Czemu to tak działa? Czemu nie każde zło da się zwyciężyć miłością?

Mianowicie: oprócz zła „pierwotnego” (głupiego i prymitywnego), które po prostu w ogóle nie zna dobra i nie zdaje sobie sprawy z istnienia innych metod działania, niż tylko swoje własne, istnieje również i takie zło, które świetnie zdaje sobie sprawę z istnienia dobra, ale uważa je za kłamstwo.

Takie zło pozostaje nieczułe na wezwania dobra, ponieważ w jego oczach pójść za odruchem dobra znaczy tyle, co dać się oszukać. Takie zło nie daje się więc dobru „oczarować” – zamiast tego uczy się metod i poznaje drogi, na jakich działa siła dobra a następnie wykorzystuje te drogi i te metody do osiągania swoich własnych, złych celów.

Chrystus nie bez powodu mówił o psach i wieprzach, przed które nie wolno nam rzucać pereł. Nie bez znaczenia jest też fakt pozostawienia apostołom dwóch mieczy, które były w czasach starożytnych przede wszystkim bronią służącą do zabijania – a w znacznie mniejszym stopniu symbolem. „Kto nie ma trzosa niech sprzeda swój płaszcz i kupi miecz” mówi Chrystus.

Zarówno pola Grunwaldu w roku 1410-ym, przedpola Warszawy w roku 1920-ym, plaże Normandii w 1944-ym, wojna nad Pacyfikiem, w Korei i w Wietnamie, historia Wiktora Suworowa, albo losy płk. Ryszarda Kuklińskiego to kolejne w dodatku do historii, którą podałem powyżej (w punkcie pierwszym), przykłady, że nie zawsze wystarczy kochać i zarazem dowody na to, że Chrystus nie wygłosił bynajmniej zdania o mieczach „przez pomyłkę” (jak by to chciał widzieć np. ksiądz Tomasz Halik).

Czasami jest tak, że pokój, ale także – ważniejszą przecież od pokoju – Wolność (do której, notabene, stworzył nas Bóg), trzeba sobie wykłuć, wyrąbać, wystrzelać, albo zdobyć podstępem. Chodzi tu o różne formy Wolności: wolność osobistą, wolność poglądów, ale również wolność wyznawania wiary. Może się nam to nie podobać, ale nie zmienimy tego. Jedynie Bóg może to odmienić na końcu czasów, ale nawet w dolinie Armagedon ma przecież także odbyć się bitwa.

Zatem warto zdać sobie wyraźnie sprawę z faktu, że istnieje na ziemi również i takie zło, które można zwyciężyć tylko poprzez bezkompromisową z nim walkę.

5. Chrystus jest Bogiem pokoju (w znaczeniu: Bogiem - pacyfistą).

W świetle Mt 10, 34, gdzie czytamy „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale [rzucić] miecz.” twierdzenie to jest całkowicie jawną bzdurą, niemniej jednak często powtarzaną (zgodnie ze starym jak świat sposobem wszelkiej maści ideologów, według którego to, co do ideologii pasuje jest podkreślane i uwypuklane a to, co do niej nie pasuje, jest pomijane i zamiatane pod dywan).

Jednakowoż nawet w J 14, 27, czyli tam, gdzie Chrystus mówi wprost „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam”, podkreśla zaraz, że „Nie tak jak daje świat, Ja wam daję”.

Nie chodzi więc o pokój w naszym potocznym, ludzkim rozumieniu tego słowa. Sam rozum zresztą powinien nam tu podpowiedzieć, że Bóg, który jest Dawcą Wolności, nie może ofiarowywać nam takiego pokoju, który oznacza niewolę. Wszystkie imperia, od Imperium Faraonów i Starożytnego Rzymu poprzez rosyjski carat, hitlerowską III-ą Rzeszę, czy też Imperium Sowieckie, dążyły do utrzymania we własnych granicach pokoju, który pozwalał na spokojne i skuteczne rabowanie dóbr z podbitych ziem i/lub eksploatowanie zniewolonych ludów, czy narodów.

Ideologowie „radykalizmu miłości” zapominają, że wobec takiego akurat pokoju Jahwe potrafił ukazać się w Biblii wręcz jako Bóg wojny: osobiście dowodził w bitwach Narodu Wybranego, rozkazywał Izraelitom rozpoczynać zbrojne konfrontacje a nieraz też "własnoręcznie" walczył.

Ludzie zapatrzeni w ideę miłosierdzia i zauroczeni przypisywaną Chrystusowi łagodnością często zapominają, że Chrystus, który dał się ukrzyżować i „który jadał z poganami i celnikami” oraz Bóg Ojciec, który utopił w wodach Morza Czerwonego całą armię faraona oraz pozbawił życia pierworodnych synów Egiptu (było to, co warto zauważyć, chyba pierwsze w dziejach pisanej historii ludzkości „uderzenie precyzyjne”), to przecież nie jest dwóch oddzielnych bogów, tylko Jeden Bóg.

Tendencja do robienia z naszego Boga pacyfisty jest po prostu jedną z wielu prób namalowania obrazu i uczynienia posążka… Próbą zamknięcia Boga w ramy ciasnych ziemskich definicji, czy też przystosowania Go do raz przyjętych ideologii. Prawda jednak, jak zwykle, okazuje się szersza i większa.

* * *

To co napisałem powyżej, powinno w zasadzie wystarczyć Wam, drodzy czytelnicy, za krótkie podsumowanie argumentów dobrych do użycia w dyskusjach, które ewentualnie przyjdzie Wam toczyć.

Zarówno przeciwko tym, którzy sami nie okazując nawet cienia miłosierdzia, czy współczucia, powołują się na nie tam, gdzie pozwoli im to uniknąć odpowiedzialności za winy i zbrodnie, bądź też osiągnąć cynicznie zaplanowane cele... ale również przeciwko tym z księży i kaznodziejów, którzy – również na swoją własną zgubę, choć często w dobrej wierze – nierozsądnymi wystąpieniami uzasadniają tę bezkarność i realizację pomienionych celów ułatwiają.

W miarę potrzeb argumenty te rozwińcie jeszcze i poprawcie, gdzie trzeba. Myślę, że gra jest tym bardziej warta świeczki, ponieważ ideologiczne wyskoki czynione z ambony stanowią większe nawet zagrożenie, niż jawne pamflety publikowane w wyborczej, czy newsweeku.

Księża czasami nawet nie zdają sobie sprawy, że głosząc „radykalizm miłości”, tak naprawdę mówią swoim wiernym po prostu „Nie głosujcie na PiS”, równocześnie dostarczając argumenty do walki ideologicznej ludziom gotowym utopić w kiblu zarówno ich samych, jak i prowadzone przez nich "owce".

Radykalizm ten wiąże się bowiem – między innymi – z mniej lub bardziej jawnym stwierdzeniem, że idea walki – również narodowowyzwoleńczej – jest niezgodna z nauką Chrystusa. A przecież bez tej właśnie walki ani Izraelici nigdy nie wyszliby z Egiptu, ani też nie byłoby zarówno Polski, jak również pontyfikatu papieża-Polaka.

Pamiętajmy, że obecnie, w społeczeństwie, w którym 50 lat komunizmu głęboko zaszczepiło mongolskie wzorce tchórzostwa, podłości, obłudy i cwaniactwa, pacyfistyczna ideologia, wynosząca tchórzostwo do rangi cnoty, trafia na podatny grunt.

Efekty zaś będą widoczne w wynikach wyborów.

Nie można obecnie liczyć, ani czekać na papieża, czy też biskupów: Kościół wystarczająco już pokazał nam i przez lata udowodnił, czego nie potrafi. Bierne oczekiwanie i przyzwolenie na promocję antypatriotycznego pacyfizmu z kościelnych ambon przyniesie jedynie zło.

Trzeba więc, wzorem Kmicica, ostrzegać na własną rękę, póki jeszcze nie jest za późno. Nawet gdyby nasze ostrzeżenia „na wspak nam poczytać miano”.

-------------

*ważne powody do użycia tak ostrego sformułowania jak najbardziej istnieją, ale z drugiej strony chciałbym z góry wyjaśnić ewentualne nieporozumienia: nie oskarżam o obłudę ani Kościoła jako całości, ani też poszczególnych ludzi, którzy głoszą/wyznają "radykalizm miłości" w dobrej wierze. Być może w przyszłości będę jeszcze o tym pisał dokładniej.

**uzasadniam brak krytycyzmu. Posłuszeństwo wobec poleceń oficerów prowadzących to już inna sprawa.



Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika eska

08-05-2017 [01:34] - eska | Link:

Od czasu, kiedy w Watykanie rezyduje papież emeryt, a Kościołem zarządza papież administrator spoza Watykanu, a do tego osobisty sekretarz Benedykta XVI wyjaśnił, że mamy niejako jednego papieża w dwóch osobach > http://www.pch24.pl/nie-moze-b...,
to przyznam, że ja już w ogóle niczemu się nie dziwię i w ogóle nie reaguję za słowa Franciszka.
 

Obrazek użytkownika Teofila77

08-05-2017 [03:24] - Teofila77 | Link:

Tym tekstem dał mi Pan do myślenia. Z kilkoma tezami się zgadzam, nad innymi muszę się dłużej zastanowić. Teraz męczy mnie pytanie - dokąd to zmierza?

Obrazek użytkownika 3rdOf9

08-05-2017 [13:50] - 3rdOf9 | Link:

Do czego zmierza sytuacja w Watykanie i na świecie, to dość trudno zgadnąć. Ja w moich tekstach próbuję wskazywać błędy, jakie dostrzegam w kaznodziejskich trendach a zwłaszcza w tak zwanym "kościelnym mainstreamie".

Często piszę na ten temat, ponieważ uważam, że religia katolicka, nawet pomimo pewnego zeświecczenia, nadal pozostaje bardzo ważnym czynnikiem kształtującym postawy moralne Polaków. Spodziewam się nawet, że w niedalekiej przyszłości, pomimo kryzysu w Kościele, może nastąpić pewien "renesans wiary": zwłaszcza młodzi ludzie potrzebują idei przewodniej. Za moich studenckich czasów wystarczało zapatrzenie w zachód i pogoń za sukcesem, ale to się chyba powoli kończy.

Pozdrawiam

Obrazek użytkownika Mikołaj Kwibuzda

08-05-2017 [06:22] - Mikołaj Kwibuzda | Link:

Tekst bardzo dobry. Jak najwięcej takiego myślenia, a przede wszystkim odważnego głoszenia. Pacyfizm to herezja, wyjątkowo szkodliwa, bo adresowana do najlepszych odruchów moralnych, a w istocie niszcząca wolność.

Obrazek użytkownika Dorota M

08-05-2017 [14:00] - Dorota M | Link:

Walka przeciwko kościołowi katolickiemu i błędy są jedynie ze strony tych, którzy chcą nam, katolikom wmówić, tylko pierwszą część stwierdzenia o miłości bliźniego. Całość jednak brzmi następująco: kochajmy naszych nieprzyjaciół i wybaczajmy im działanie przeciwko nam, jeżeli poproszą o to wybaczenie, po uświadomieniu im, że źle robią. W innym przypadku upominajmy ich, a jeżeli to nie pomoże, to róbmy to zbiorowo. Jeżeli nas nie posłuchają, zostawmy ich samym sobie. To co mówi Papież, jest identyczne, tylko nie dopowiada tej drugiej części przesłania, uważając, że każdy katolik to wie i rozumie jak ma działać. Jeżeli wsłuchamy sie w całość wypowiedzi Papieża, to znajdziemy taką właśnie wersję jego przesłania. Wodę z mózgu natomiast starają się nam robić wrogowie. Natomiast wielkim zaniechaniem jest ze strony hierarchów kościoła brak tego dopowiedzenia w ich homiliach. Mówię w homiliach, bo w czytaniach ewangielicznych to jest wyraźnie powiedziane w kościele. W ten sposób narażają nas katolików na nieustanne napaści ze strony lewactwa, także w naszym kraju, a my nie umiemy sie obronić właściwym wytłumaczeniem nauczania Chrystusa. Sama nazwa "kościół walczący", którym określa się nasze bytowanie tutaj na ziemi, powinno nam podpowiedzieć właściwe podejści do sprawy agresji emigrantów muzułmańskiech, ale także naszych rodzimych agresorów, atakujących nas nieustannie z powodu naszej niewiedzy. Można zatem wyręczając hierarchów katolickich, głosić to za nich, a także żądać tych dopowiedzeń z ich strony, właśnie w holiliach.