Poezja. Cały ubiegły tydzień to poezja. Tydzień w Tokio. Pierwszy mecz z Misaki Doi, w rankingu bliziutko pierwszej setki. W pierwszym secie Isia dosłownie zmiotła Japonkę z kortu. Drugi set to formalność. A potem wygrana z Niemką polskiego pochodzenia Angelique Kerber, obecnie trzydziesta na świecie. Andżelika rozważała reprezentowanie Polski, nic z tego nie wyszło. W kolejnej rundzie wygrana z serbską tenisistką Jeleną Jankovic. W trzecim secie do zera. Nokaut. Jelena to trzy lata temu numer jeden na świecie, ostatnio przeważnie w pierwszej dziesiątce. A potem trudna przeciwniczka z Estonii Kaia Kanepi. I słodka zemsta za przyjaciółkę Karolinę. Dzień wcześniej najlepsza na świecie tenisistka Dunka polskiego pochodzenia Karolina Wożniacka przegrała z Kaią..
O Agnieszce zaczęto w Japonii mówić „polska ninja”. Dlaczego? Gdyż japońscy wojownicy ninja specjalizują się w wygrywaniu walk ze znacznie silniejszymi przeciwnikami. Sprytem. Tak właśnie zwycięża Agnieszka Radwańska.
Dygresja. Agnieszka to ninja, a Tomasz Lis to ponoć kamikadze. Rano przeczytałem w Gazecie Wyborczej: „Lis poległ, ale śmiercią kamikadze. Mocno uszkodził wrogi okręt, Kaczyński stracił wizerunkowo”.
Pytanie. Czy w telewizji publicznej lider partii opozycyjnej jest traktowany jak wróg? Misją dziennikarza jest samobójcza śmierć w roli kamikadze, byleby tylko uszkodzić wizerunek opozycyjnego polityka? Czy narkopolacy z Czerskiej coś ćpają, że powielają takie brednie?
Wracamy do Tokio. W półfinale wspaniałe i błyskotliwe zwycięstwo nad numerem trzy na świecie - Białorusinką Victorią Azarenka, a w finale miażdżące zwycięstwo z Rosjanką Verą Zvonarevą. Tydzień Agnieszki.
A dzisiaj Pekin. Oglądam mecz i piszę te słowa. I historia się powtarza. W pierwszym secie Isia dosłownie zmiotła z kortu zawodniczkę gospodarzy Chinkę Jie Zheng. Pełna widownia. Zwycięstwo w pięknym stylu, pocałunki na koniec meczu i uśmiech na twarzy, bardziej poprawiło wizerunek Polski, niż ekskursje polskich polityków do Chin. Drobna Isia Radwańska waży więcej, niż wszystkie wspólne interesy Donalda Tuska z Chińczykami.
Kamikadze
A Lis, salonowy kamikadze? W czasach prawie natychmiastowego dostępu do informacji, do faktu, coraz trudniej kogoś okłamać, oszukać, zmanipulować. Doprecyzowując. Kłamstwo łatwo przygwoździć, łatwiej stwierdzić, czy dane stwierdzenie odpowiada prawdzie, czy dany fakt miał miejsce. Ale ilu telewidzów sprawdzi, że znany redaktor posłużył się kłamstwem, mówił nieprawdę, manipulował? Mniejszość. Wystarczy, że kilkadziesiąt procent da wiarę.
Jak ujęto w cytacie Wyborczej słowa pewnego polityka – chodzi o to, by dziennikarz mocno uszkodził wrogi okręt, by Kaczyński stracił wizerunkowo.
A co się dzieje, gdy dziennikarz wie, że powiedział nieprawdę. Gdy od rozmówcy słyszy – jest inaczej? Co czyni, gdy usłyszy – założymy się – założymy o to, jak jest naprawdę? Nie robi nic. Pracownik telewizji publicznej nie przyznaje się do kłamstwa. Liczy się przekaz, komunikat wysłany do publiczności, a także to, ile osób kupi kłamstwo, uwierzy dziennikarzowi.
I w telewizji publicznej pojawia się Tomasz Lis w programie „na żywo” i przez kilkadziesiąt minut próbuje sprowokować gościa programu, lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego. Do czegokolwiek sprowokować. Można powiedzieć bez przesady, że poluje.
Poluje na jakiekolwiek stwierdzenie, które potem będzie można eksploatować do mdłości we wszystkich stacjach telewizyjnych. Cokolwiek, co da się wykorzystać, przekręcić i zmanipulować. Wszelkie chwyty dozwolone.
I Lis przegrywa kolejne starcia przez siebie sprowokowane, wszystkie słowne potyczki i zbliża się ostatnia minuta programu. Liczy się to, co widz zapamięta z całego programu, wydźwięk rozmowy, ostatni akt.
Wyobraź sobie czytelniku, że Jarosław Kaczyński wielokrotnie się uśmiecha, czasem pobłażliwie - fakt, a czasem ironicznie – też fakt. Kilkadziesiąt razy, a tymczasem Tomasz Lis zachowywał kamienny wyraz twarzy. Wielu komentatorów twierdzi, że miał na niej wymalowaną nienawiść. Prawdą jest, że ani jeden raz na ekranie telewizora uśmiech redaktora nie rozjaśnił ściągniętej złością twarzy.
Ilona
I ostatnia minuta programu i ma miejsce zdumiewająca sytuacja. Prowadzący zamierza udowodnić, że Jarosław Kaczyński nie wie jak nazywają się kandydatki PiS do sejmu, które użyczyły na potrzeby kampanii swoich wizerunków. Pojawiły się na billboardach.
Urządza egzamin. Z plikiem kartek w garści, ze ściągawkami, słuchawka w uchu, groźny wzrok, pyta oskarżycielsko o ich nazwiska, a także imiona. Zaznacza, że jest tam – na plakacie wyborczym - siedem osób. Przecież już to wystarczająco go kompromituje, musi z tego zdawać sobie sprawę.
I słyszy pierwsze imię i nazwisko, i drugie i dowiaduje się, że jest pani Ilona, której Lis nie wpuścił na widownię przed „chwilą”. Zaślepiony nienawiścią, chociaż właściwszym sformułowaniem byłoby „ogłuszony” gdyż prawie w ogóle nie rejestruje tego, co słyszy – dopytuje . Gdy Kaczyński mówi, że jest pani „Sylwia z Łodzi” – żąda nazwiska. A przecież powinno do niego dotrzeć, że znajomość imienia to więcej niż podanie nazwiska. Sylwia z Łodzia, to jak Zbyszko z Bogdańca redaktorze Lis. To osobisty stosunek do danej osoby, nie tylko rozeznanie, ale niewątpliwa znajomość osobista, żeby nie powiedzieć o sympatii.
Tymczasem Lis drąży dalej, wraca do wymienionej Ilony. Nie wie, że jest tuż obok w studio. „A pani Ilona. Bo mówi pan pani Ilona. Skąd kandyduje, z którego miejsca nie pamięta pan?”. Gdy w odpowiedzi słyszy – dosłowne cytaty konieczne - „Pani Ilona? Kandyduje w Płocku z czwartego albo piątego miejsca o ile sobie przypominam” ripostuje, „Nie z szóstego. Z Bydgoszczy”. Kaczyński mówi z uśmiechem na twarzy – „Nie proszę pana. Pani Żurawa z Bydgoszczy”, a Lis jest uparty. I ponownie twierdzi – „z szóstego z Bydgoszczy”. Założyć się nie chciał. I koniec programu.
Słuchawka w uchu, wiedział, że nie ma racji, że posłużył się kłamstwem, czy przyznał się do tego? Przeprosił? Nie. Liczy się przekaz. Przecież to kamikadze. Dziennikarski trup.
Czy może po programie jakiś spiker wyjaśnił? Pamiętam telefony do stacji telewizyjnej polityków Unii Wolności, współpracowników polityków natychmiast prostujących informacje. Nic z tego. Nie tym razem. Nie ma zmiłuj się.
Redaktor Igor Janke napisał na Twitterze: „Koniec dziennikarstwa zbliża się wielkimi krokami. Tomasz Lis złamał wszelkie możliwe zasady tego zawodu”.
I co z tego? Wypadnie z obiegu? Skądże znowu. Dostanie nagrodę, może Nike.
A Kaczyński? Ile dywizji ma Kaczyński? Media czyhają na najdrobniejszy błąd. Karne, zdyscyplinowane, porozumiewające się bez słów siły przeciwnika dysponują dziennikarzami kamikadze. Jeden właśnie poległ – doniosła Wyborcza.
A on wciąż wygrywa. PiSu miało dzisiaj już nie być na scenie politycznej, pamięta ktoś o tym? Ten tydzień to będzie tydzień Kaczyńskiego. I Agnieszki Radwańskiej. Dzisiaj wygrała, a na jej drodze śliczna Ana Ivanovic. W niedzielę finał.
Tekst opublikowany w Nr. 40/2011 Warszawskiej Gazety.
Isia
Errata.
Tekst pisany był w środę rano. Wczoraj Agnieszka Radwańska wygrała ze Szwedką, a dzisiaj z Serbką, prześliczną Aną Ivanovic i jest w półfinale turnieju w Pekinie. Wygrała dziewiąty mecz z rzędu.
Powtórzę. Isia Radwańska waży więcej, niż wszystkie interesy Tuska w Chinach.
Ana to gwiazda tenisa, była numerem jeden światowego rankingu WTA. Ana, to promienny uśmiech, piorunujący forehand, to 186 centymetrów wzrostu – przede wszystkim nogi, to tenisowy Witalij Kliczko.
Filigranowa Agnieszka, nasz narodowy skarb – to Tomasz Adamek. Serce i rozum, mecz to partia szachów, jej gra przypomina japońskie judo – wykorzystać siłęprzeciwniczki i jej słabości. Isia to Podhale, to Kraków. Wygrał spryt krakowianki. Siłę pokonał rozum i serce, wygrała polska ninja. Wbrew wszystkiemu.
Jutro (prawie na 100%) polski półfinał – dwie serdeczne przyjaciółki, Karolina i Agnieszka – a pojutrze polski finał. Na 100% będzie polski.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 4901
O ile dobrze się znam na rzeczy, kamikadze ginęli, bo tak nakazywał im honor. W przypadku Lisa mówienie o honorze jest nadużyciem. A co do programu: obejrzałem go na spokojnie dnia następnego, minuta po minucie. Czym innym jest robienie z siebie moderatora, który dzieli i rządzi według zasady: wy się naparzajcie a ja odbieram albo daję głos. A czy innym rozmowa twarzą w twarz. I być może Lis zdawał sobie sprawę, że polegnie, bo jest cieńszy intelektualnie od Kaczyńskiego, stąd od początku jego nerwowość i zaciekłość. Jednak mus to mus, PO w potrzebie, zadanie trzeba wykonać! I wyszedł na frajera. Może być też inne i wielce prawdopodobne wytłumaczenie: Lis to nadęty, pyszałkowaty i przekonany o swej wielkości narcyz... I pusty...
Oczywiście tak. Ale czy w Wyborczej wiedzą co to honor?
U nich przeczytalem i złapałem się za głowę, jakie głupoty potrafią napisać, jak się kompromitować.
I wykorzystałem. Nic więcej.
A może wynikała ona z powodu utraty łączności z oficerami prowadzącymi?
Bezustannie drapał się za uchem a w słuchawce nic ...
Pozostał sam ze swoim pudłem na kapelusze ...
Ten osobnik (mówię o "Tchórzofretce") coś chce ugrać może większą pensję może chce przenieść sie do TVN, albo zrobi wszystko aby utrzymać sie na powierzchni bo wie że takiego obłudnika w Polskiej telewizji zwycięska partia PIS nie zniesie. Więc wierzga i rzuca się na wszystkie strony jak lis złapany w sidła gotów odgryźć sobie nawet łapkę by ucieć z matni własnej nieroztropności, zakłamania i obłudy która serwował społeczeństwu Polskiemu przez ostatnie 4 lata za zgodą PO. chodzi lisek koło drogi nie ma reki ani nogi ani kręgosłupu moralnego.
„Lis poległ, ale śmiercią kamikadze. Mocno uszkodził wrogi okręt,"- tak chyba terroryści mówią o swoich "wyczynach"?
Nasza odpowiedź na kamikaze: Grumman F6F Hellcat!
Ataki kamikaze były obliczone na wywołanie strachu u przeciwnika. Kosztowna i nieefektywna forma walki. Jeszcze trochę, a Gazeta Wyborcza zacznie chwalić jihad i zamachowców samobójców. Dno absurdu.
Z utęskieniem wyczekuję chwili, gdy Jarosław Kaczyński jako Douglas MacArthur przyjmie kapitulację PO-japsów na pokładzie lotniskowca floty Pacyfiku, a cesarz Komorohito wygłosi orędzie do narodu, że nadszedł czas pogodzić się z nowymi porządkami (a on sam, Komorohito, nie jest, jak dotychczas mniemano, bogiem lecz zwykłym fajtłapowatym śmiertelnikiem w śmiesznych okularach).