W sercu Brooklynu

  Borough Park.  Osłona napowietrznej linii metra na wysokości ulicy 44-ej obcina i tłumi te dźwięki, jakie na  42-ej bez przeszkód pojawiają się w całej swej przedziwnej komplikacji. Tory lekko tu skręcają a wagony albo przyspieszają, oddalając się od stacji albo są hamowane, gdy do niej dojeżdżają. Mogło by się wydawać, że z czasem ta zależność pomiędzy pozycją i ruchem pociągu a czynionym przez niego hałasem stanie się  w pewnym stopniu czytelna, ale okazuje się, że gdy nakładają się na siebie  odgłosy dwóch składów, gdy dojdzie do tego zmienność fizycznych parametrów oceanicznego powietrza, to   specyfikacja źródeł  dźwięków staje się niemożliwością.  Najpierw słychać dalekie popiskiwanie i pozgrzytywanie ledwie wyróżniające się na tle szumów miasta, w jednej chwili zostaje to spotęgowane   i  słuch zaatakowany zostaje podartymi na fragmenty  zgrzytam i piskami najwyższych decybelowych kategorii tak, że w umyśle zaczyna się rodzić szczególne, wyrafinowane pojęcie o tym, czym jest metal. Fala najprzeróżniejszych dźwięków spada na człowieka niespodziewanie. Łączą się dudnienie górą i jego rezonans biegnący dołem pod ażurową konstrukcją na stalowych kolumnach.  Leci to jak chce, swobodnie pod torami przez New Utrecht Ave, by znienacka wstrzeliwać się w kaniony ulic poprzecznie ułożone względem linii torów. Dla nieprzyzwyczajonego do takich ekstremalnych wrażeń mózgu jest to problem zupełnego zasupłania. Podejmuje daremna próbę zdiagnozowania tego akustycznego szaleństwa. Szuka zwiastującego porządek rytmu kół, ale ledwie zostaje on wyłapany a już przepada w chaosie tłuczenia i dudnienia. Natężenia zjawiska narasta do maksimum i ściany budynków drżą przez chwilę, potem nagle to zostaje stłumione do zera, znika prawie bez fazy oddalania się i można w tym momencie przekonać się, jak niewiele znaczy cała reszta głosów miasta, jak cicho poruszają się  samochody i tylko ich klaksony można traktować jako namiastkę prawdziwego hałasu.
  Dźwięk tak głośnego  metra pozostaje niewątpliwie żywym zabytkiem. Nie trzeba będzie długo czekać a zniknie zupełnie. Pewnie już przymierzają się do czegoś bezszelestnego, magnetycznego. Podobnie ucichły kiedyś odgłosy końskich, podkutych kopyt  stukających o nowojorskie bruki. Koniec końców będzie się chciało przeobrazić całe to ambitne miasto, ale jego zasadnicza postać wciąż trwa od niepamiętnych lat w przeróżnych metropoliach i mieścinach: domy, ulice i natłok ludzkich istnień je wypełniających. Zabudowa i urządzenia brooklyńskie  w sposób symboliczny, bo obejmujący nieodległe czasy, mówią coś  o tej nieustannej przemianie albo chociażby o zapotrzebowaniu na nią. Ma się tutaj świadomość starości i zużycia tego miasta wybudowanego w innej epoce. Pozostaje jednak ono wciąż  w pełni żywe i atrakcyjne. Nieustannie napływają tu przybysze z całego świata, ze wszystkich jego zakątków. Kraj ten, do którego to miasto należy, pozwala się im dorobić i odejść na suburbia, gdzie inne powietrze i przestrzeń przypominająca im rodzinne pola. Zostają tu tylko żydowscy autochtoni od tysięcy lat czujący się znakomicie na tego typu terytoriach. To nierolnicze, nieleśne, obce dla większości plemion na świecie, zatłoczone stanowisko jest dla nich naturalnym miejscem bytowania, rozwoju i znajdowania pełni satysfakcji.
Pierwszym słowem  na  określenie tego człowieka było stary. Dokładniej: stary Żyd. Trochę to dziwne i niewłaściwe, gdyż  z pewnością nie liczył on sobie więcej jak 60 lat. Ten epitet nasuwał się sam –  sylwetka tego człowieka oraz jego dostojność i powolność  ruchów sugerowały niedzisiejszość, czy wręcz  jakąś starożytność. Wyglądał i zachowywał się  jak każdy tutejszy Żyd. Ubrany był w czarny chałat i takiż kapelusz. Na nogach miał czarne trzewiki - ze względu na jego jakby wyliczone kroki, zdawały się być one najważniejszym elementem jego stroju i tego wyważonego, pełnego elegancji zachowania. Niósł okazały bukiet kwiatów osłonięty, tak dla porządku, folią i papierem. Wiosenny ranek był mglisty i bezwietrzny,  kwiatom nic nie groziło, ale zawsze przyjemniej dla wszystkich jest nie ujawniać przedwcześnie „niespodzianki”. Mężczyzna doszedł do kraty zamykającej wejście do jego domu, starannie schował bukiet za swoje plecy, żeby ochronić go   przy wchodzeniu,  i absolutnie wolno sięgał  gdzieś do kieszeni po pęk kluczy, wybierał ten właściwy i  nie czyniąc żadnych niepotrzebnych ruchów, nieśpieszne otwierał furtę.
  Nie dalej jak trzy metry od niego  siedział wsparty o  hydrant młody „Hiszpan”. Mimo chłodu poranka był lekko ubrany -  krótkie spodenki i koszulka. Trwał tak znudzony, pewnie w oczekiwaniu na swojego bossa zbierającego ludzi do pracy. Pomiędzy Żydem a tym długonogim młodzianem nie można było dostrzec najmniejszej interakcji. Pozostawali w całkowitej obojętności względem siebie. Ich światy nie przenikały się w żaden sposób a przecież byli obywatelami tego samego miasta, tej samej ulicy. Ta uderzająca, namacalna odrębność ilustrowała, tłumaczyła bieg historii, dwóch jej odrębnych wątków,  z których jednym jest trwanie, zachowawczość  i niezmienność a drugim poszukiwanie, różnorodność, rozwój,  przemiana. Drugi może mieć nadzieję na sukces, pierwszy już go odniósł.
  Bukiet niesiony przez Żyda wystarcza za całe objaśnienie siły i trwałości ponad tysiącleciami, zdolności do przetrwania każdego ustroju i władzy. On, jego żona i dzieci tworzą fundament tego niezwyciężonego świata i wolności. Stanowią genezę sprawdzonego  dopasowania się życia i materii, największej zgodności z naturą miłości i jej świetnej kontynuacji. I dzieje się to pośród kamiennych, ponurych klatek schodowych i strumieni-rynsztoków każdego miasta, tej dżungli pochłaniającej  narody, które nie znajdują tego klucza do rozmnażanie się i kontynuacji. Ci ludzie, żyjący tu na Brooklynie zaaprobowali kiedyś tą wiedzę – mądrość przykazań. Posiedli wolę wytrwania i wędrówki ku celowi istniejącemu w ich świadomości, posiedli sprawdzoną wiedzę wykraczającą poza doczesność.
  Niech sobie będzie bezpłodne, zawistne, tak nieodległe Soho.  Mają tam swoje rytuały i radości. Ten tu gest i honor  na ulicy 42-ej w Borough Park w postaci bukietu kwiatów od młodego starego męża dla żony jest czymś nieosiągalnym dla tych innych, bo to tryumf płodności, stylu życia prawdziwie nastawionego na rodzinę. Te kwiaty z rana to wzór dawany przez najważniejszą osobę w rodzinie, to mistyczna celebracja małżeńskiej miłości przed jej owocami - dziećmi i wnukami.
 
 
 
 
 
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Valdi

02-09-2015 [10:30] - Valdi | Link:

Wooow ! Co za styl ... Świetnie Pan pisze.

Obrazek użytkownika St. M. Krzyśków-Marcinowski

02-09-2015 [12:01] - St. M. Krzyśków... | Link:

Dzięki za pozytywny certyfikat jakości. Podświadomie uważałem podjęty temat za eksportowy. W mentalności zaś osób wychowanych w czasach komuny, mnie to jak najbardziej dotyczy, funkcjonuje ukształtowany wtedy mechanizm, że jak coś „idzie na eksport”, to się sprężamy;)

Obrazek użytkownika gorylisko

02-09-2015 [14:15] - gorylisko | Link:

dzięki za plastyczny opis metra...niemal słyszałem ten zgrzyt metalu... ale do tego wzbudził pan moje samcze wspomnienie...też związane z metrem i hameryką jako taką oraz ze słynną sceną z udziałem Marylin Monroe chłodzącą się nad kratkami ponad przejżdżającym składem metra... skądinąd wiem, że scena ta doprowadzała do amoku wielu samców rodzaju męskiego... patrząc na dzisiejsze wyczyny pań i chłoptasiów których trudno nazwać mężczyznami, łza się w oku kręci... coś mi się wydaje, że może w przyszłym roku postaram się wybrać w opisane przez pana okolice i posluchać tego metalowego koncertu... bo o ujrzeniu jakiejś dziewczyny klasy Marilyn Monroe na kratce nad metrem to chyba niema co marzyć...

Obrazek użytkownika St. M. Krzyśków-Marcinowski

02-09-2015 [19:41] - St. M. Krzyśków... | Link:

No nie…! Do NYC ściągają najpiękniejsze dziewczyny z całego świata. Uroda MM nie wcale nie byłaby w metrze lub na ulicy czymś nadzwyczajnym. Ogólnie o metrze nowojorskim, myślę tu o ludziach nim podróżujących, można powiedzieć, że jest czymś nadzwyczajnym - niesłychaną wręcz przygodą. Polecam. Sam tłukłem się nim przez dwa miesiące pewnego lata, a nie mając języka korzystałem tylko z części tej frajdy.
Pozwolę sobie na małe sprostowanie. Na tej kracie wentylacyjnej metra nie można się ochłodzić - bucha z niej nieprzyjemne, gorące powietrze. Sukienki są podwiewane przez przeciągi i pęd wagonów na peronach stacji metra, szczególnie na tych manhattańskich. Dziewczyny o tym wiedzą :)
O dziwo, to nie w Nowym Jorku spotkałem te kobiety, pod wpływem urody których poczułem się przez chwilę jak dziadek z „Błękitnego anioła”, ale miało to miejsce na głębokiej, pensylwańskiej prowincji…
Pozdrawiam