Pod Bramą Krakowską w Lublinie

Wspominane tu szczegóły pozostają ważne, mam nawet wątpliwości, czy nie powinienem być jeszcze bardziej drobiazgowy. Z drugiej strony, czytelnikowi nieznającemu tego miejsca przydałby się wykład w miarę obszerny, zawierający kawałek historii niezwykłego miasta Lublina,  dzieje jego kościołów, rys o etnicznej różnorodności, wspomnienie o targu przy ulicy Świętoduskiej, który moi starzy sąsiedzi nazywali żydowskim. W książkach określany jest on inaczej, ale ja nie jestem uczoną głową i pozostaję przy nazwie używanej przez handlujących tutaj. Pominięte przeze mnie historyczne tło można w zasobach kultury łatwo odnaleźć, ulotnej chwili nie odszuka już nikt.  Bliska znajomość ze świadkami tamtych czasów i wieloletnie oswojenie się z opisywanymi miejscami powoduje, że w tych swoich wolnych wypowiedziach tym bardziej skłonny jestem mieszać kwestie ogólne z bardzo osobistymi. Nie udaje mi się tego rozwiązywać inaczej, jak tylko tak, poprzez połączenie w tej relacji spontaniczności i przymusu. Fragmenty życia nakładają się na fragmenty historii i nie ma co udawać, że nad tym panujemy.

*

Do pracy jeździłem zwykle obładowany. Zawsze chciałem zdziałać więcej niż należało, stąd rosła ilość fantów, które miały mi się przydać   nie tylko w samej robocie. Część  z tego majdanu była do zakwestionowania, ale część wydawała mi się niezbędna, czyli notatniki o różnym przeznaczeniu, elementy stroju sportowego lub aparat fotograficzny - nieużywany codziennie, ale oddający czasem mojej pamięci i mojemu przeżywaniu świata nieocenione usługi.
Słusznie tedy moi najbliżsi uznali, że sprezentowanie mi na urodziny właściwej torby, takiej o  nieprzesadnych rozmiarach i jednocześnie zdolnej pomieścić wszystkie moje ambicje, jest trafnym rozstrzygnięciem. Ja sam zostałem zwolniony z wyboru tegoż prezentu i puszczony wolno na ulice Lublina. Punkt wyjścia i powrotu znajdował się na ulicy Lubartowskiej na wysokości kościoła karmelitów.

*

Pójdę ulicami i napiszę  o tym kilka zdań, przypadkowo  zachowanych. Przez ten tekst zostanę wezwany do tego tu sprawozdania. Ażebym nie uciekł od tego obowiązku, miasto wrasta się w moją świadomość w jeszcze inny sposób. Akurat w tej amarantowej torbie, która zostanie kupiona na moje urodziny,  będzie się znajdować  szpitalny ekwipunek mojej żony, kiedy to za tak bliskie dwa lata będziemy starać się  w koszmarnej wędrówce o znalezienie miejsca w pobliskich szpitalach. Po to, żeby tam umarła. Przedziwnym zrządzeniem, w najtrudniejszej dla mnie godzinie, będę znajdował się dokładnie w tym samym miejscu – na Lubartowskiej, blisko Bramy Krakowskiej. Naprzeciwko Karmelu.
W październiku 2010 napisałem:
Wydawało się, że te chwili beztroski nie mają dla całego mojego życia żadnego specjalnego znaczenia, poza skłaniającym do refleksji faktem, że  jutro wypadał dzień moich urodzin. Należało przeżyć jeszcze trochę, żeby się przekonać i by móc ocenić, jak niemiałkie to jednak były minuty.
Nieobciążony obowiązkami szwendałem się po wieczornym Lublinie. Podświadomie nadłożyłem sobie drogi, nie skręcając z Krakowskiego w Świętoduską, lecz udając się w kierunku Bramy. Rytm moich nieśpiesznych kroków uległ zmieszaniu, gdy znalazłem się przed przejściem przez ulicę; od  strony Królewskiej wyłoniły się nagle dwa olbrzymie autobusy - gdybym się zatrzymał, zmusiłbym w ten sposób kierowcę, szukającego wzrokiem porozumienia ze mną, do ewentualnego zatrzymania się, bardziej grzecznym rozwiązaniem tej sytuacji było szybkie moje przemknięcie na drugą stronę. W wyludnionym o tej porze mieście nie było innej zawady oprócz mnie, kierowca chyba nawet nie musiał zwalniać.
Obok kierowcy siedział przewodnik w mycce i mówił coś do mikrofonu. Mogłem go dobrze zobaczyć za panoramiczną szybą, gdy autobus poruszał się w moim kierunku. Chciałem przyjrzeć się jeszcze tym, którym on opowiadał o tym mieście i znalazłszy się po drugiej stronie ulicy próbowałem zobaczyć jeszcze jakąś twarz. Daremnie - te pojazdy nie jechały w spacerowym tempie, raczej gnały. Czyniły to prawie bezszelestnie, co sugerowało, że są jakby nie z tego czasu. Ci wewnątrz byli prawie niedostrzegalni, rozmazani za pancernym szkłem, mniej dla mnie żywi, niż dusze ich przodków krążące po ulicach miasta, dla których oni zjawili się tutaj. Zapadał zmrok, światła było dosyć, tego dziennego jeszcze i tego z lamp ulicznych. Widać było wnętrze autobusów, lecz pasażerów tych wehikułów czasów, zawartości ich umysłów, można się było tylko domyślać. 
Wjechali w Lubartowską. W ciągu dwóch minut znajdą się na jej końcu, przy Jeszywas Chachmej. Moja myśl poszybowała z nimi, by za chwilę wrócić na początek ulicy i jeszcze raz rozpocząć wędrówkę, tym razem tak wolną, jak to pisanie, w którym emocja będzie oszałamiać refleksję. Jakby inaczej, skoro w niepowszednim dla mnie dniu panna Prawda proponuje mi ten spacer ulicą Lubartowską w Lublinie!
Tak oto, z nagła, stałem zostawiony ze swoimi myślami, owiewany rześkim powietrzem wczesnopaździernikowego wieczoru, tępo wpatrzony w plac Łokietka. Tuż za moimi plecami Brama Krakowska. Nade mną Matka Boska na obrazie, który tu, można powiedzieć, od zawsze, na znak oddania się miasta Jej orędownictwu.

Kontynuuję po 4 latach.
Dlaczego napisałem, że bezmyślnie wpatruję się w tę niewielką przestrzeń przed Bramą? Sprzeczne myśli zniosły się bowiem nawzajem i ten opis autentycznie odzwierciedlał stan mojej duszy. Czy to tak reaguje się na widok panny Prawdy? Widać tak. Są tam jakieś prawa w psychologii i takie stworzenie jak ja może mieć niewielki wpływ na swoje reakcje.
Plac Łokietka znałem ze  zdjęcia w pewnej „starożytnej” książce, będącej spadkiem po moim dziadku. Pierwsza jej część autorstwa Władysława Umińskiego nosiła znamienny tytuł „Czego Polsce potrzeba?”, druga to „Nauka o Polsce współczesnej” Konstantego Bzowskiego. Przez lata stale wracałem do tej podwójnej pozycji oprawionej w twarde, introligatorskie okładki. Sam Lublin długo pozostawał dla mnie miastem egzotycznym, nieznanym i nawet przez głowę mi nie przechodziło, że mogę być z nim i w ogóle z kierunkiem wschodnim jakkolwiek związany.
A teraz stałem na tej platformie czasu, dotykałem tego a to dotykało mnie.

*

W latach siedemdziesiątych dowiedziałem się, że na Placu Łokietka w Lublinie we wrześniu 1939 delegacja Żydów witała oficjalnie przedstawicieli dowództwa niemieckiego najeźdźcy jako swoich wyzwolicieli. To powitanie przygotowywano pierwotnie dla bolszewików,  licząc się z tym, że skoro dotarli do przedmieść Lublina, to oni tu przypuszczalnie obejmą władzę.  Wychodziło na to, że nieistotnym było dla lubelskiej społeczności żydowskiej, kto likwiduje państwo polskie, ważnym  i cieszącym był fakt, że przestaje ono istnieć.
Nie jest to wiadomość z kategorii tych co wpadają w jedno ucho i wylatują drugim. Źródło mojej  informacji należało do renomowanych. Ten akt na Placu Łokietka odebrałem, jako formalne zerwanie Żydów z Polską. Zdrada żydowska powszechna  na całym olbrzymim obszarze wschodnim, tutaj w mieście tak znaczącym, nazywanym polską Jerozolimą, przybrała postać aktu historycznie ważkiego niczym Unia Lubelska czy Hołd Pruski. Tak to widzę. Skwapliwy pokłon złożony hitlerowskiej bestii tu pod bramą Krakowską nie okazał się w obliczu wieków jakąś chwilową polityczną słabością, niemieckie fabryki i manufaktury śmierci spowodowały, że było to rozstanie na zawsze. Ten spektakularny polityczny akt, idący  na czele setek jemu podobnych haniebnych manifestacji, wobec czerwonego diabelstwa przede wszystkim,  który wpływał  na poglądy i postawy milionów, pozostaje w dobie zapotrzebowania na wszechwiedzę, czymś kompletnie skrytym. Być może tylko w moich oczach uzyskuje to zdarzenie, ten fatalny testament, taką rangę – nie zdałbym egzaminów z historii ani z nielubienia innych.

*

Mam wielki, wyjątkowy szacunek dla tego ponad osiemdziesięcioletniego Żyda pochodzącego Lublina, skąd wyemigrował jeszcze przed wojną, który przyjeżdżał specjalnie z Jersey City do Bayonne, żeby choć chwilkę porozmawiać z młodym Polakiem znającym jego rodzinne miasto, o tym, jak tu teraz jest. Jego niezniszczalne odczuwanie, sentyment i łaknienie wieści wspomagają  moje rozumienie i mój podziw dla tego miejsca. Jego polska pasja i mnie pozwala stanąć szczebel wyżej ponad paradoksy i móc pomieścić w głowie ten ekscytujący, metafizyczny układ  wytyczony linią ulicy - od  katedry z płaczącą Królową Polski po cmentarz Mariawitów na opłotkach -  i nie zamykać się w mniemanej, hermetycznej sprawiedliwości.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

06-08-2014 [08:49] - NASZ_HENRY | Link:

A później Polacy ratowali Żydów z rąk ich Niemieckich wyzwolicieli ;-)

Obrazek użytkownika wiskla61

06-08-2014 [10:47] - wiskla61 | Link:

Brama Grodzka gromadzi wspomnienia Żydów. Znajduję w materiałach słowa (trochę młodszego niż Bartoszewski)
mężczyzny : "Nie uczyłem się języka polskiego, ale niemieckiego...Bałem się Polaków bardziej niż Niemców". Ten-
wówczas chłopiec - mieszkał na początku Lubartowskiej, wpomina też o Królewskiej, a więc w okolicach Bramy
Krakowskiej (!!!)... Stanisław Grabski, w "Pamiętnikach" pisze o obowiązku nauczania dzieci mniejszości narodowych w polskich szkołach publicznych, z dwoma językami nauczania: polskim i językiem mniejszości ( tak przewidywał Układ Wersalski)...Jak wynika ze wspomnień owego Żyda z Lublina, środowisko żydowskie nie spełniało tego obowiązku. Bartoszewski potwierdził, że w tym środowisku panował strach przed Polakami większy niż przed Niemcami... A sprawę wyjaśnia dr Ewa Kurek w "Trudne sąsiedztwo. Polacy- Żydzi" (do przeczytania na portalu: Solidarni 2010).Otóż Niemcy zapewnili Żydom AUTONOMIE znane poźniej jako: GETTO...Książka dr Ewy Kurek umożliwia zrozumienie tych spraw; to udokumentowana encyklopedia wiedzy o tym trudnym sąsiedztwie.
W materiałach Bramy Grodzkiej znajduję: LUBLIN - JEROZOLIMA KRÓLESTWA POLSKIEGO i LUBLIN - STOLICA POLSKICH ŻYDÓW... Niektóre źródła podają, że przed II wojną w Lublinie mieszkało więcej Żydów (54 %) niż
Polaków...Warto sprawdzić, czy w tych materiałach utrwalono też wspomniany przez Autora "hołd Żydów Lublina wobec Niemców na Placu Łokietka w Lublinie we wrześniu 1939 r."... Dzięki Autorowi, stąpać będę po Placu Łokietka z bolesną świadomością tego faktu.

Obrazek użytkownika St. M. Krzyśków-Marcinowski

07-08-2014 [07:54] - St. M. Krzyśków... | Link:

Ludzie kupią każde kłamstwo. Sam prezydent Obama wierzy w to, że po 1000 lat strachu i prześladowań, Żydzi w Polsce doczekali się wreszcie prawdziwej autonomii pod rządami Niemców, z ulgą opuścili swoje domy i powędrowali do gett, chroniących ich przed Polakami.