O cudzych bogach i autorach z supermarketu

Kult jaki w Polsce oddaje się autorom ma charakter dewocyjny. Mam tu na myśli zarówno dewocję indywidualną, jak i zbiorową. To się datuje od czasów zwanych niepamiętnymi, czyli gdzieś od II połowy XIX wieku, kiedy Polacy musieli przełknąć kilka gorzkich pigułek, kiedy wielu z nich pozbawiono majątku albo wręcz podstaw egzystencji. Zrekompensowano sobie owe straty na różne sposoby, ale najważniejszym z nich był kult literatów. I nie ma co tutaj mieć pretensji do Prusa czy Sienkiewicza, że się w ów nastrój wpisali. Nie oni bowiem stworzyli rzeczone okoliczności, ale ktoś zupełnie inny. Ten sam „ktoś” uznał zapewne, że kiedy Polacy oddawać będą cześć pisarzom i ich dziełom, nie przyjdzie im do głowy ani strzelanie, ani gromadzenie zbyt wielkich budżetów i dajmy na to konkurowanie na jakichś obszarach gospodarki z obecnymi tam już przedstawicielami innych nacji zamieszkującymi imperium. Było to trochę naiwne, ale jestem pewien, że gdzieś w jakiejś nakrytej wielką czapką głowie myśl taka się ujawniła.

Po I wojnie światowej kult ów został przeniesiony w nowe czasy, jako coś zupełnie naturalnego, a może nawet więcej jako coś koniecznego w nowym, nowoczesnym i przyjaznym każdemu – z założenia przynajmniej – państwie. I dzięki tej koncepcji właśnie szkodliwy grafoman nazwiskiem Żeromski, uzyskał bezpłatne mieszkanie w Zamku Królewskim. Z mojego punktu widzenia był to wielki skandal, ale wszyscy uważali, że jest OK, bo autor ten opisał, dostępnymi sobie rzecz jasna sposobami, początki nowego państwa.

Kiedy jakaś grupa ludzi, dajmy na to literatów, jest w sposób wyraźny uprzywilejowana i ma poprzez swoją aktywność wielki wpływ na duże grupy ludzi. Na tak zwaną inteligencję na przykład, albo na jakieś osoby ze sfer rządowych, wtedy ktoś może nie ustrzec się pokusy wykorzystania takiej okazji.

Bo cóż to jest wprowadzić do takiej grupy jakiegoś zdolnego młodego pisarza, albo pisarkę, która nieco zmieni profil całego przedsięwzięcia albo też wywróci je do góry nogami, albo założy konkurencyjne konsorcjum autorskie, które wydawać będzie ostentacyjnie, otrzymywane nie wiadomo skąd honoraria na szampana i kawior w ilościach o jakich się Wieniawie-Długoszowskiemu nie śniło? To jest proszę państwa betka, ale są lepsze sposoby, a przede wszystkim tańsze. Nie od dziś wiadomo, że najbardziej wiarygodny jest artysta głodny, jak nam to pięknie wyśpiewał Kazimierz Staszewski. A jeśli on będzie nie tylko głodny, ale także współczujący i taki, że zażartuję, niosący światło, to już jest całkiem dobrze. Instaluje się go na poddaszu gdzieś w najgorszej dzielnicy i zakłada mu się pismo awangardowe, płacąc od czasu do czasu coś, żeby nie umarł z głodu, ale też bez szału żadnego, na kawior, ani nawet na uczciwą szynkę nie może mu starczyć, bo straci wiarygodność wśród studentów, którzy są jego targetem. Co się dzieje później wszyscy wiemy. Później wybucha rewolucja i dokonuje się zmiany stosunków własności. To jest szalenie niebezpieczny moment, bo wielu z tych bożków, zarówno ci od szampana i kawioru, jak i ten z poddasza mogą przejrzeć na oczy i położyć sprawę. W warunkach zaś rewolucyjnych nie wyhoduje się wiarygodnego autora. Mowy nie ma. Potrzebne jest do tego zaplecze bardzo poważne, którego na początku rewolucji nie ma. Dlatego właśnie wszystkich pisarzy się wtedy zamyka do więzień, a tych najbardziej fikających likwiduje. Należy być ostrożnym z tą likwidacją, bo jak się ich za wielu wyśle do piachu, to kto potem będzie robił za konstruktywną opozycję?

Kiedy rewolucja okrzepnie zaczyna się poważna robota. Ci wszyscy ludzie, którym tłum, zarówno ciemny jak i z pretensjami do ilorazu oddaje cześć, już się zorientowali o co chodzi i wielu jest tak przerażonych po wyjściu z tych więzień, że łażą na czterech, albo chcą uciekać byle gdzie. Trzeba ich trochę uspokoić, coś im dać, jaką posadę w redakcji, albo na uniwersytecie, a kiedy już im, jak to się mówi, od tyłka odwilgnie, przeprowadzić program lojalnościowy. I to jest bardzo proste, wystarczy zaaranżować jakiś sfingowany proces księży i zakonnic. I kazać im się wobec tego procesu określić podpisując się pod listą poparcia imieniem i nazwiskiem. Mają się domagać kary ciężkiego więzienia, albo wręcz śmierci. To wszystko. I ludzie ci już nigdy, przenigdy nie zdradzą.

I my drodzy czytelnicy mogliśmy się przekonać, że tak właśnie jest obserwując co się dzieje w Polsce przez ostatnie dwadzieścia lat. Proces się potem wyciszy i wszystko się rozprowadzi po podłodze i ścianach, a lista zostanie. I będzie świecić w ciemności jak kamizelka odblaskowa na grzbiecie robotnika drogowego, w najciemniejszy dzień listopada.

Wczoraj, na naszym blogu, jakoś tak wspólnie wpadliśmy na pomysł, że mogło tak właśnie być w czasie trwania procesu zwanego Procesem Kurii Krakowskiej, cała sprawa była od początku do końca dęta, a załatwiała komunistom dwie niezwykle ważne kwestie: dyscyplinowała Kościół i literatów. Tym ostatnim pozostawiało się w zamian za posłuszeństwo to, co dla nich najważniejsze, czyli możliwość odbierania hołdów od czytelników i parę innych drobiazgów. I to im w zupełności wystarczyło. Później kiedy rewolucja ewoluowała, (co za pułapka, a niech to) czyli po prostu miękła, doszła do tego jeszcze możliwość robienia kariery w mediach przez dzieci i krewnych pisarzy. I tak dotoczyliśmy się do czasów dzisiejszych, w których nagrodą dla autora jest obecność jego książek w supermarketach, w Lidlu albo w Biedronce. Ja myślę, że to Pan Bóg się o nas upomniał i skazał ich na tę hańbę. Nie może być inaczej. Kiedy się sukcesywnie i celowo, i imię zła zaniża poziom przez pięćdziesiąt lat, kiedy się obniża rangę wszystkiego, to na koniec okazuje się, że Monika Jaruzelska musi konsumować swoją sławę, razem z pierogami z Biedronki. I to jest właśnie piękne.

Oczywiście i dziś próbuje się kreować autorów na różne sprytne sposoby. Jeśli się ma do dyspozycji dużą gazetę, albo kilka gazet, albo telewizję, nie jest to wcale trudne, ale to nie jest to samo co dawniej. Przynajmniej na razie. Sława jest innego rodzaju, ilość chętnych do odbierania hołdów jest też dziś znacznie większa i taki Mariusz Szczygieł musi się obywać jakąś malizną i zachowywać dyskretniej, bo jest jeszcze przecież Kamil Sipowicz, Hołdys i radziecki reżyser Iwan Wyrypajew. I im także się coś należ. Nie mówiąc już od menedżerach roku, najbogatszych Polakach roku, Janie Kulczyku i Natalii Siwiec.

Plusem dzisiejszej sytuacji jest wysokość budżetów, które właściwie przestały być problemem. Jeśli więc książka się nie sprzedaje, albo ludzie nie ekscytują się nią tak, jak to sobie wydawca zaplanował, można na jej podstawie nakręcić film i dać temu filmowi dobrą promocję. I tak będzie niedługo z serialem kręconym według bardzo słabej książki Mariusza Szczygła pod tytułem „Gottland”. Swoją drogą – kto dziś jeszcze pamięta kim był Klement Gottvald?

Serial ten puszczany będzie w Czechach i w Polsce, a ja jestem bardzo, bardzo ciekaw, jak się wobec tego serialu ustawią Czesi. Przeczytawszy bowiem kilkanaście czeskich książek odnoszę wrażenie, że nasze deficyty w porównaniu z ich deficytami, które są gdzieś głęboko w mózgach skitrane, to jest mały pikuś. I teraz Szczygieł dopiero pokaże im jacy są świetni i ile im się od świata należy. Ja się już boję, szczególnie o tych naszych, co przy granicy mieszkają, a mam tam paru znajomych. Myślę, że jak się Czecha pozbawi kompleksów mogą dziać się rzeczy straszne, no ale jeszcze zobaczymy, czas pokaże.

Książki Szczygła też były sprzedawane w Lidlu, ale jakoś stamtąd zniknęły i teraz można je spotkać tylko w księgarniach. Wraz z filmem zaś przyjdzie fala wznowień jak sądzę, bo też i nowe pokolenia w życie wkraczają i jakoś trzeba im te mózgi zryć.

Nie tak dawno pisałem tu o książce kolejnego autora związanego z Gazownią, o książce, która opowiada o pewnej zagmatwanej sprawie dotyczącej pedofilskich gwałtów na dalekiej wyspie Pitcairn położonej na Pacyfiku. Chodziło o to, że wyspa ta zamieszkała przez 60 zaledwie osób znalazła się w 2004 roku w centrum zainteresowania australijskiej i nowozelandzkiej prasy, albowiem miejscowi oficjele, reprezentujący koronę brytyjską, wprowadzili zwyczaj spółkowania z nastoletnimi dziećmi swoich sąsiadów, dziećmi płci żeńskiej dodajmy. Sprawa jest do dziś zagmatwana, a po tym co napiszę za chwilę będzie zagmatwana jeszcze bardziej. W tym roku ukazała się w Polsce książka niejakiego Macieja Wasielewskiego, która opowiada o życiu na Pitcairn, w sposób mający – w założeniu – budzić grozę. Myślę, że intencja jest taka, by pokazać jak podły jest zmaskulinizowany świat. I ten świat na Pitcairn zapewne był podły, ale ja mam poważne wątpliwości, czy Maciej Wasielewski tam w ogóle był. Biorą się one stąd, że właśnie przeczytałem wydaną w roku 1980 książkę duńskiego dziennikarz nazwiskiem Arne Falk Ronne zatytułowaną „Raj na Tahiti”. Jeśli macie ochotę kupcie ją sobie na allegro, kosztuje grosze, a tekst Wasielewskiego ściągniecie z Chomika, a jak Was stać to możecie się przespacerować do Lidla, gdzie jego książka leży i za nią zapłacić. Potem zaś przeczytajcie obydwie i porównajcie treść.

Książka Duńczyka jest pewnie ze 6 razy grubsza niż to co napisał Wasielewski, ale Duńczyk Ronne na tej wyspie rzeczywiście był i opowiada dokładnie o tych samych sprawach, o których chce opowiedzieć Wasielewski, ale wnioski jakie płyną z tej książki są skrajnie odmienne. Pisze Wasielewski, że dostał się na tę – zamieszkałą przez 60 osób – wyspę, mówiąc, że jest badaczem sag żeglarskich, bo inaczej by go nie wpuszczono. Napisał, że – w związku z tym iż nie ma możliwości bezpiecznego lądowania na Pircairn – gości odbiera się ze statku cumującego w zatoce łodzią. Zanim jednak ich się wpuści na łódź ludzie, którzy tam są zadają gościowi szereg pytań, próbując wybadać czy nie jest czasem dziennikarzem. Ronne pisze to samo, tyle że on bez ogródek mówi iż na Pitcairn przybywają głównie dziennikarze, bo to jest najsłynniejsze miejsce na całym Pacyfiku, miejsce gdzie dawno temu przenieśli się ostatni buntownicy z Bounty. Cała ludność Pitcairn to potomkowie Anglików, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo królowi i kilku tahitańskich kobiet. Ciągle ktoś ich odwiedza, bo ciągle ktoś chce zarobić parę dolarów na opisywaniu ich zwyczajów. Ci którzy przybywają po gości są tak znudzeni powtarzalnością pytań jakie się do nich kieruje, a w czasach Ronne byli jeszcze znudzeni brakiem rozrywek, że przede wszystkim interesowało ich jakie historie może im opowiedzieć nowy gość.

Na wyspie gość był przesłuchiwany wielokrotnie przez wszystkich w celach rozrywkowych właśnie. To się zmieniło w czasach telewizji i Internetu, ale nie tak znowu bardzo. Przez wiele lat Pitcairn było rajem filatelistów, a miejscowi odpowiadali na tysiące listów wysyłanych do nich z całego świata. Ich autorzy chcieli mieć bowiem rzadki znaczek z odległej wyspy ze stemplem. Pisanie listów było domeną młodych kobiet. Podobnie jak opowiadanie historii. Na Pitcairn wszyscy opowiadają historie, po kilku dniach nikt już nie może się zorientować co jest prawdą, a co jedynie zmyśleniem, kto kogo oszukuje i w jakich celach to czyni.

Obyczajowość mieszkańców może rzeczywiście razić. Ronne jednak nie czuł się zbytnio zszokowany. Może dlatego, że Dania roku 1980 była krajem dość swobodnym. Mieszkańcy wyspy to członkowie kościoła Metodystów, teoretycznie powinni prowadzić surowy tryb życia, ale w praktyce jest to niemożliwe. Kobiet jest zbyt mało i trzeba je pilnować, by nie uciekły z wyspy. Dziewczyny w czasach Ronne chciały wyjeżdżać, ale gdyby im na to pozwolono Pitcairn by umarło. Były jednak takie, które wyjechały.

To co wynaturzyło się, a w końcu doprowadziło do procesów i wyroków, czyli swobodny sposób traktowania seksu, zaczęło się w dawnych czasach, gdzieś w latach 60 tych, a może wcześniej, kiedy jedna z dziewczyn zakochała się w przebywającym czasowo na wyspie marynarzu. I ona i on zaczęli wymykać się do lasu, nie bacząc na surowe nakazy starszych. To co wtedy było przypadkiem jednostkowym przez lata stało się zwyczajem i zaczęło dotyczyć wszystkich dziewcząt. Jeśli oczywiście poważnie potraktujemy to co napisał Wasielewski. Nie próbuje on jednak opisać źródeł tej degrengolady, ale czyni z niej jakiś cyrk objazdowy, który ma nam podnieść ciśnienie. Myślę, że w istocie nie podnosi, ale zachęca różnych durniów do tego, by szukali przygód gdzieś daleko na oceanie. Ja o tym pomyślałem od razu, bo przypomniał mi się wywiad, jakiego kilka lat temu udzielił aktor Gąsowski. Wywiad ten dotyczył jego wypadów do krajów egzotycznych.

Z mojego punktu widzenia najważniejszy jest motyw, jaki kierował ludźmi, którzy stali u początku istnienia społeczności Pitcairn, czyli buntownikami z Bounty oraz innymi ludźmi przez ostatnie dwa stulecia przybywającymi na wyspy Pacyfiku, by tam zamieszkać. Po co oni to robili? Otóż celem tych ucieczek było, w sferze deklaracji, poszukiwanie prawdy, dobra i piękna, a w istocie chodziło o seks z nieletnimi, który w społecznościach rozsianych po oceanie jest traktowany jak oddychanie. Nikt się niczemu nie dziwi, o nic nie pyta. Wasielewski doszukuje się zła w zmaskulinizowanym społeczeństwie opartym o chrześcijańską doktrynę lub to, co za takową uważali Metodyści. I nie widzi tego wszystkiego co jest pod spodem czyli tysięcy lat obyczajów tak strasznych, że aż zapiera dech. Morza południowe pełne były ludożerców. Jedzenie się nawzajem było sprawą tak naturalna, że nikt w ogóle nie robił z tego problemu. Biali przybywający na wyspy musieli o tym wiedzieć. Polowanie na „długie świnie” było ekscytujące i dawało satysfakcję. Szczególnym zaś wzięciem cieszyły się dzieci. Ronne opisuje wyprawę jednego z kacyków na sąsiednią wyspę, gdzie schwytał wiele „długich świń”. Tych najmniejszych nie mógł zmieścić na pokładzie, poprzywiązywał je więc do masztu, tak, że tworzyły dziwną kiść, niczym jakieś dwunożne śledzie, pozaczepiane linami pod ramiona . W drodze powrotnej rozpętał się sztorm, udało się go co prawda przeżyć, ale okazało się, że żywność zawieszona na maszcie jest martwa, w czasie wichru bowiem dzieci uderzały głowami o maszt i to je zabiło. Takich opowieści jest więcej. Obraz życia na morzach południowych jaki się z nich wyłania jest po prostu przerażający. Ludzie którzy decydowali się na porzucenie cywilizacji i życie na jednej z wysp Pacyfiku lądowali w samym środku piekła. Nie rozumieli tego, tak jak ci co podpisywali się pod listą poparcia w procesie Krakowskie Kurii nie rozumieli co jest w tej całej sytuacji najważniejsze. A najważniejsze były ich dusze, które oni sprzedali za szklankę wódki i dzwonko śledzia. Tutaj zaś stawką były ciała tych biednych dziewczynek, które już w czasach kapitana Cooka chciały koniecznie mieć białe dziecko.

Mamy więc ten straszliwy konglomerat zwyczajów i wierzeń, pociągnięty pokostem jakiejś odmiany protestantyzmu, a zarządzany przez równie zdeprawowanych jak ów wódz polujący na „długie świnie” urzędników korony brytyjskiej. I na to wszystko przychodzi autor z Polski Maciej Wasielewski i mówi tym ludziom, że jest badaczem sag żeglarskich. I oni mu wierzą. Potem zaś wpuszczają do siebie, a kobiety, które dziesięć lat wcześniej świadczyły w sądzie przeciwko mężczyznom ze swojej wyspy opowiadają mu te wszystkie straszne historie? I żadna nie chce wyjechać z Pitcairn? Przecież już w czasach Ronne było to możliwe, dziewczyny, jeśli były uparte mogły popłynąć do Auckland i tam zapisać się do szkoły pielęgniarskiej. I nie wrócić. A jednak wracały. O ile pamiętam burmistrzem na Pitcairn jest ciągle ten facet, który zasiadał na ławie oskarżonych, ale go uniewinniono. Nie dlatego bynajmniej, że był niewinny, ale dlatego, że się przyznał.

Na Pitcairn tak jak w dawnych czasach ludzie opowiadają różne historie i to jest towar w tamtych okolicach najbardziej chodliwy. Myślę, że wielu z nich ucieszyłoby się widząc, książkę o ich wyspie leżącą w tak często odwiedzanym miejscu jak sklep sieci Lidl. Może nawet włączyli by ten wątek do swoich gawęd...

Ponieważ w Polsce poważni autorzy nie sprzedają książek w supermarketach, zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Gdzie mamy promocję na I tom Baśni i na audiobook. Mamy także nową książkę o przenoszeniu drewnianego domu ze wsi pod Warszawę, nosi ona tytuł „Dom z mchu i paproci”. Mam do Was także jeszcze jedną prośbę, w Łodzi przy Tuwima 33 mieści się bardzo dobra księgarnia, gdzie są nasze książki. Od wiosny trwa tam remont ulicy i Księgarni Wojskowej grozi plajta. Bardzo wszystkich proszę: jeśli macie możliwości, by kupować tam książki, a są tam naprawdę dobre książki, głównie historyczne, zajrzyjcie tam. Księgarnie prowadzą od lat Państwo Podgórscy, bardzo sympatyczni ludzie, którzy organizują dla mnie spotkania autorskie w mieście Łodzi. Trzeba ich jakoś wesprzeć. Z góry dziękuję. 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

17-08-2013 [11:02] - NASZ_HENRY | Link:

Obecnie nie ma czegoś takiego jak „honoraria na szampana i kawior w liściach”, teraz szampan i suchsi opłaca się wprost z budżetu. Wtedy jest więcej bo bez POdatku!
Po drugie.
Gdyby na Pitcairn znali polski to miałbyś zapewniony tam wikt i opierunek oraz szampan i suchsi bez ograniczeń ;-)

Obrazek użytkownika dogard

17-08-2013 [14:00] - dogard | Link:

to dopiero dewocja PIERWSZOKLASNA...coraz smieszniej sie nakrecasz.

Obrazek użytkownika Coryllus

17-08-2013 [14:32] - Coryllus | Link:

Nie musisz tu przychodzić sfrustrowana biedo.

Obrazek użytkownika dogard

17-08-2013 [14:40] - dogard | Link:

erupcja pokretnych myski niebywala,zawsze cosik mozna wysuplac z tego misz-maszu.Dawaj dalej i nie pekaj przedwczesnie.

Obrazek użytkownika Pyza na mazowieckich dróżkach

17-08-2013 [22:42] - Pyza na mazowie... | Link:

Najdelikatniej ujmując temat brak ci konsekwencji w myśleniu.
Porównaj swój tekst dotycząc Obłędu 44, w którym dokonałeś rozwałki Zychowicza i ten tekst czyli Twoją rozwałkę skarbu polskiej spuścizny narodowej, której wartość podważasz waląc ad personam w Stefana Żeromskiego.

Pytanie brzmi:
Ile ci płacą zeta za wierszówkę?