Z dużym zainteresowaniem przeczytałam ostatni wpis Pani Izabeli Brodackiej – Falzmann na temat życia na Białorusi. Ludzie – kto nie czytał niech szybko naprawi to niedopatrzenie, bo informacje zawarte w tekście porażają. I to nie porażają straszliwymi opisami terroru Łukaszenki, ale wręcz przeciwnie – sielankowym obrazem białoruskiej rzeczywistości. Założę się, że nikt albo prawie nikt z Państwa nie był w życiu na Białorusi i zapewne niewielu się tam wybiera. Albo może powinnam napisać „wybierało”, bo ja n.p. po przeczytaniu tego tekstu już mam ochotę odwiedzić Białoruś.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo po raz kolejny dochodzę do wniosku, że jestem jak naiwne dziecko, które świat widzi tak, jak mu go pokazują. Zupełnie, jakbym nie uczyła się na błędach. Od ilu to już lat słyszymy wszem i wobec o biedzie na Białorusi, o restrykcjach wobec tamtego społeczeństwa, o Łukaszence, który niczym Stalin terroryzuje własny naród (no, Stalin może niekoniecznie własny, ale prawie), o opozycjonistach, którzy cudem przekraczają polską granicę, by tu, w wolnym kraju walczyć o wyzwolenie swoich rodaków spod jarzma Łukaszenki. Jeżeli to, co pisze Pani Izabela Falzmann jest nawet nie do końca prawdą (może trzeba tam trochę pomieszkać, żeby dostrzec też białoruskie minusy), to jednak całkowicie zmienia wizerunek tego kraju w moich oczach i pewnie w oczach wielu, którzy ten tekst przeczytają...
Żyjemy w matriksie. Ś.p. (czy można tak pisać o komuniście?) Ryszard Kapuściński mawiał, że świat znamy taki, jakim go nam pokazują media. Mówił to już w tzw. wolnej Polsce, gdzie media są (przynajmniej oficjalnie) niecenzurowane.
Pamiętam ludobójstwo w Rwandzie w 1994 roku. W ciągu stu dni Hutu zamordowali około półtora miliona Tutsi. Takiego holocaustu w tak krótkim czasie nie umieli dokonać ani Hitler, ani Stalin, choć przyznać trzeba – bardzo się starali. Hitler przy takim przerobie rozwiązałby kwestię żydowską w ciągu roku. Czy pamiętacie Państwo wiadomości medialne z tego okresu? Nie było najmniejszych wzmianek na temat rzezi. Nie było w Rwandzie żadnych zachodnich dziennikarzy, a jakieś niedobitki białych ludzi – zakonnic, misjonarzy, próbujących pomóc mordowanym, pozostawiono same sobie. Świat zachodni nie miał w Rwandzie żadnych interesów. Wycofał się i nawet nie patrzył jak maczetami zabija się mężczyzn, kobiety, dzieci...
2001 rok. Kiedy wieże World Trade Center spektakularnie zapadały się razem z resztkami wbitych w nie samolotów – świat się zatrzymał. O ile wymordowanie półtora miliona Rwandyjczyków nikogo nie obchodziło, to już o śmierci 2000 Amerykanów dowiedziały się nawet dzieci w najmniejszych wioskach na peryferiach świata. To byli przecież ludzie tacy jak my – pracowali w ważnych firmach, nosili garnitury, wieczorami jadali w restauracjach, a w weekendy chodzili do kina czy do któregoś z teatrów na Broadwayu. Ich życie było dla mediów o wiele więcej warte. Dlatego mówi się o tym do dziś. I do dziś walczy z terroryzmem. Nie mówię, że niesłusznie...
Niedawno w którejś z „naszych” gazet przeczytałam wywiad z Caroline Elkins - autorką książki o brytyjskich obozach koncentracyjnych w Kenii w latach 1940-60. Założę się, że przed wydaniem tego opracowania niewielu miało blade pojęcie o fakcie istnienia takich obozów.
A ile osób słyszało o Harkis? To byli Agierczycy, którzy w czasie powstania przeciw Francuzom w latach 50-tych XXw. opowiedzieli się przeciw niepodległości i walczyli po stronie kolonizatorów, a kiedy potem próbowali uciekać z Algierii, gdzie jako zdrajców czekała ich śmierć – Francuzi ciupasem odsyłali ich do domu. W ten sposób wydano na śmierć tysiące ludzi (znowu trudno ustalić konkretne liczby, ale coś pomiędzy 30 000 a 150 000). Francuzi jakoś przesadnie się tym nie chwalą, podobnie jak ich kolejni prezydenci nie biją się przed kamerami w piersi za ochocze pakowanie Żydów do wagonów wiozących ich prosto do gazu w czasie wojny.
No właśnie. O tych faktach mówi się mało albo wcale, a rozdmuchuje się jakieś Jedwabne, gdzie dowody na winę Polaków bynajmniej nie są twarde, a liczba ofiar została zdecydowanie zawyżona. Przed kamerami sam pan ówczesny prezydent się kaja w imienu tak na prawdę Bogu ducha winnego narodu. A potem jeszcze Niemcy zrobią sobie taki serial o swoich ojcach i matkach i już nie trzeba więcej, żeby świat postrzegał nas jako morderców Żydów, zresztą chamskich i prymitywnych. Takich przykładów można by mnożyć.
Żyjemy w matriksie. Ja już nie mówię, że jedne informacje są wyolbrzymiane, a na inne, często bardziej istotne przeznacza się dużo mniej czasu antenowego, czy gazetowych szpalt, ale o tym, że kłamią w żywe oczy. Tak jak z tą Białorusią.
Pałac Minosa na Krecie. Skarb kultury minojskiej – najstarszej europejskiej cywilizacji. Tak pięknie opisany przez Zbigniewa Herberta w „Labiryncie nad morzem”. Arthur Evans, ktory poświęcił życie na jego odkopanie i odrestaurowanie tego, co się da, puścił wodze fantazji. Dziś można tam zwiedzać ruiny, wśród których jest i sala tronowa i sypialnia królowej i przepiekne freski na niektórych odrestaurowanych ścianach. Ale to wszystko bzdura. Te magazyny, sypialnie, sale – to wszystko wytwór wyobraźni Evansa, który próbował poskładać rzeczywistość martwych kamieni w całość. A ludzie chodzą i zwiedzają zastanawiając się, gdzie stało łoże królowej. W pitonach, o których przewodnicy opowiadają, że trzymano w nich zboże i oliwę, znaleziono resztki kości, co mogłoby sugerować, że całe to miejsce było jednym wielkim cmentarzem.
Tak samo jak Evans błądzimy my. Bombardują nas setkami informacji, ukrywając setki innych. I na ich podstawie budujemy sobie w głowach Pałac Minosa. Albo, wracając do pierwotnej metafory – matrix, Tyle, ze nikt nam nie da tabletek na przebudzenie. Musimy sami dojść do prawdy.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2571
Pozdrawiam serdecznie