"Piękna Julia" jedzie do Moskwy

Kulisy jej ówczesnego wyjazdu są jeszcze bardziej fascynujące niż polskiej awantury o rządowy samolot do Brukseli. Ukraina - podobnie jak Polska - dysponuje dwoma "rządowymi" samolotami. Tyle że, tam nazywane są "prezydenckimi" i dysponuje nimi nie szef rządu, jak w Polsce, ale Głowa Państwa. Gdy premier Tymoszenko zgłosiła skłóconemu z nią na śmierć i życie Juszczence zamiar wyjazdu do stolicy Rosji i wzięcia jednego z dwóch samolotów, prezydentowi nie wypadało nic innego, jak tylko na to się oficjalnie zgodzić. Po czym zaczęły się dziać cuda. Nagle Juszczence "wypadł", nieplanowany wcześniej, wyjazd do Lwowa. Oczywiście owa "gospodarska" wizyta była tylko częścią misternego planu... Samolot z prezydentem wyleciał z Kijowa do Lwowa, gdy za parę godzin pani premier miała wystartować do Moskwy. Niespodziewanie samolot z Juszczenką zawrócił z trasy i wylądował w Kijowie. Oficjalny powód: awaria (!). W awarię nikt nie wierzył, ale prezydent Juszczenko "zmuszony" był wziąć drugi samolot. I tak Julia Tymoszenko została "na lodzie" dosłownie tuż przed wylotem do Moskwy. Jednak "piękna Julia" i na to była przygotowana: błyskawicznie wynajęła samolot charterowy, którym poleciała ze swoją ekipą do Putina… Albo więc ma swojego "kreta" w otoczeniu Juszczenki, który uprzedził ją o sytuacji, albo też na tyle dobrze zna prezydenta, że miała przygotowany wariant rezerwowy. Jednak puenta tego ukraińskiego politycznego "przeciągania liny" nastąpiła jeszcze tego samego dnia, ale już… w stolicy Rosji. Po 4-godzinnej rozmowie "sam na sam" Putin - Tymoszenko na wspólnej konferencji prasowej premier Rosji zaczął - w obecności premier Ukrainy! - dworować sobie z Juszczenki mówiąc rzeczy typu: "a to prezydent, złodziejaszek jeden, samolot ukradł"… Wiadomo, jakie uczucia żywi eksprezydent Rosji do obecnego prezydenta Ukrainy, ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że ukraińska premier w ogóle nie zareagowała na obraźliwe słowa wobec głowy jej państwa! Co zresztą było wykopaniem kolejnego rowu dzielącego niegdysiejszych sojuszników, przyjaciół z "pomarańczowej rewolucji".

 

Na Ukrainie plotkują, że jedynym efektem poprzedniej wizyty "pięknej Juli" w Moskwie było "wycięcie" ukraińskiej firmy zajmującej się pośrednictwem w dostawach surowców energetycznych między Moskwą a Kijowem. Firma ta ma należeć do brata prezydenta Juszczenki.

 

Jak widać ukraińska "wojna na górze" jest jeszcze bardziej spektakularna niż nasza umiarkowana, spokojna, polska.

 

                                                                                         ***

 

Chlebowski miauknął z ubolewaniem ociekającym hipokryzją, że Prezydent RP mianował na szefa BBN "polityka PiS", a nie "fachowca". Szef parlamentarzystów PO rozśmieszył mnie do łez. Jeśli były minister obrony narodowej i były wiceminister (sekretarz stanu) tego resortu nie jest fachowcem, to kto ma nim być? Chyba że za fachowca uznamy tylko takiego osobnika, który ma specjalną pieczątkę z napisem "autoryzowany fachowiec z nominacji Platformy".

 

Z kolei dziś minister Klich warknął na swojego poprzednika i nowego szefa BBN, Aleksandra Szczygło. Oczywiście, w ramach "polityki miłości" oraz deklarowanej współpracy z prezydentem dla dobra Polski…

 

 

                                                                                        ***

 

Najciekawszy, najbardziej poruszający film zagraniczny, jaki ostatnio widziałem to rosyjski "Jeździec imieniem Śmierć" w reżyserii Karena Szachnazarowa, z udziałem m.in. Andrzeja Panina, Kseni Rappaport, Artioma Semakina i Aleksieja Kazakowa. Film emitowano w zeszły wtorek, niemal o północy, w TVP 1.  Opowiada o grupie rewolucjonistów - zamachowców zabijających Wielkiego Księcia Rosji oraz wysokiej rangą generałów i urzędników caratu (w grupie, oczywiście, jest Polak…).  Domyślam się, choć nigdzie nie jest to powiedziane wprost, że główny bohater filmu - "Żorż" to postać oparta, choćby częściowo, na życiorysie czołowego rewolucjonisty, Borysa Sawinkowa. "Żorż" zabija w operze Wielkiego Księcia, polując na niego wiele miesięcy wcześniej, wycofuje się z działalności, wraca, walczy z bolszewikami, emigruje, by w pierwszej połowie lat 20. wrócić i organizować zamachy na komunistycznych dygnitarzy. Aresztowany podczas aresztowania w Moskwie, popełnia samobójstwo, wyskakując z okna. W rzeczywistości Sawinkow wrócił, aby nie tyle rzucać bomby, ale stanąć na czele kontrrewolucji, powstania antykomunistycznego. Jego powrót został przygotowany i zorganizowany przez… Feliksa Dzierżyńskiego, szefa "Czeka", czyli sowieckiej służby bezpiczenstwa. Ów Polak, pochodzący z dobrej, ziemiańskiej rodziny przyczynił się do zabicia w okresie Rewolucji Październikowej i po niej 6 milionów (!) Rosjan, stąd niektórzy wręcz uważają go za swoistego "Konrada Wallenroda". Dzierżyński przejął konspiracyjną strukturę  związaną z Sawinkowem i ściągnął go, pod pozorem przygotowanego powstania antysowieckiego, do ZSRR. Była to misterna operacja poprzedniczki NKWD i KGB.

 

Szkoda, że nie pokazano w filmie autentycznej metody działania partii "eserów" (skrót od socjalistów - rewolucjonistów).  Mieli oni na swoim koncie znacznie więcej zamachów niż bolszewicy, anarchiści czy "Narodnaja Wola".  Działali w grupach od 5 do maks. 13 osób. Ale wyroki wykonywali nie tyle w kilku - czy kikunastoosobowych grupach, lecz indywidualnie - wykonawca dogadywał się, że to on wykona wyrok, gdy wylosował "czarną kulę. W losowaniu brali udział wszyscy członkowie konspiracyjnej grupy. Czarna kula była tylko jedna, reszta losowała białe kule. Wiadomo było tylko, na kogo będzie zamach.  Nie wiadomo natomiast było, kto będzie zamachowcem, ani kiedy zamach nastąpi - jutro, za miesiąc, za rok. Tym wszystkim miał się zająć ten, który wylosował czarną kulę.

 

Tego wszystkiego w filmie nie było.  Ale i tak Rosjanie wyprodukowali świetną rzecz.

 

                                                                                         ***

 

Wczoraj późnym wieczorem wystąpiłem w Parlamencie Europejskim w debacie na temat sytuacji na Białorusi i polityki UE wobec Mińska. Oto zasadnicze tezy mojego wystąpienia:

 

"(…) Ostatnio co kwartał uchwalamy rezolucję dotyczącą Białorusi. Ale to nie jest inflacja. To tylko dobrze świadczy o swoistym monitoringu tego, co dzieje się w kraju sąsiadującym z Polską, a więc z Unią Europejską.  Czy postępy demokratyzacji na Białorusi są zadowalające? Nie. Czy to powód, aby ponownie odwrócić się do Mińska plecami? Nie. Trzeba uparcie mówić o demokratycznych standardach, o wolności słowa, o demokratycznych wartościach. Ale rownie cierpliwe nadal zapalać zielone światło dla Białorusi jako kraju i społeczeństwa, które chcemy widzieć bliżej i bliżej Unii Europejskiej.  Bo Białorusini są Europejczykami, a Białoruś to integralna część Starego Kontynentu, zaś kultura białoruska to część kultury europejskiej.

 

Dziś najszlachetniejsi Białorusini walczą o prawa człowieka, o demokrację, o swobody religijne. Ale tych mniej szlachetnych Białorusinów nie wpychajmy w łapy Moskwy. To byłby brak wyobraźni, to byłaby głupota, to byłaby nieodpowiedzialność, to byłoby gorzej niż zbrodnia - bo to byłby błąd.

 

Trzeba robić dwie rzeczy naraz: patrzeć na ręce Łukaszence, aby nie prześladował np. katolickich księży z Polski, nie zamykał gazet i nie skazywał opozycjonistów, ale też trzeba wspierać państwo białoruskie jako takie, aby nie stawało się coraz bardziej częścią rosyjskiej strefy wpływów politycznych, gospodarczych i militarnych."

Ukraińska premier jedzie spotkać się z Putinem. "Piękna Julia" (skądinąd skrót nazwy jej partii - Blok Julii Tymoszenko to… BJuTy, co jest zamierzoną aluzją do angielskiego słowa i jego znaczenia) w Moskwie już była dwa miesiące temu z okładem.