W Unii można krzyknąć "sprawdzam"

Moja, nasza merytoryczna praca w Parlamencie Europejskim rzadko cieszy się zainteresowaniem mediów. To przykre, że nie europarlamentarne statystyki aktywności, lecz podejrzenie o gwałt na prostytutce wobec jednego z eurodeputowanych skoncentrowało uwagę środków masowego przekazu. Demokracja medialna XXI wieku ma swoje prawa, ale szkoda, że ciężka, codzienna praca w Brukseli i Strasburgu jest mniej efektowna w medialnym przekazie niż kompromitujące działania pojedynczych europosłów.    

Jak więc w takiej sytuacji zwiększyć frekwencje w wyborach? Właśnie m.in. przez pokazanie na czym polega praca europarlamentarzysty, który w jednym z największych parlamentów świata, wśród blisko 800 parlamentarzystów broni polskiej racji stanu i interesu swego regionu. Staram się to czynić. Mam poczucie, że jestem jednym z ambasadorów mojego kraju. Chcę pokazać moim europejskim kolegom - na własnym przykładzie - że Polska jest krajem ludzi aktywnych i pracowitych. W ciągu 4 lat i 4 miesięcy wystąpiłem na forum PE 254 razy. Byłem autorem lub współautorem 192 rezolucji. Skierowałem również 87 oficjalnych, pisemnych pytań do Komisji Europejskiej i Rady Unii. To sucha statystyka, ale za nią kryją się tysiące godzin pracy, przygotowań, lektury.

 

Współorganizowałem również 3  międzynarodowe konferencje na terenie europarlamentu, a także przygotowałem 3 ekspozycje i wystawy (niedługo będzie czwarta). W ten sposób starałem się pokazać Polskę jako kraj i z tradycjami (wystawa poświęcona dziejom znaczka pocztowego w Polsce) i z poczuciem humoru (wystawa karykatur) i jako kraj nowoczesny, z wysoko rozwiniętą myślą naukową i techniczną (badania słuchu i wzroku przeprowadzane przez polskich lekarzy w gmachu PE).

Starałem się też swoją działalnością przełamać obecny w świadomości kolegów ze "starej Unii" stereotyp polskich europosłów, rzekomo aktywnych tylko wtedy, gdy dyskutowane są sprawy budżetu UE, polityki wschodniej i polityki energetycznej. Stąd też wielonurtowość tematyki przeze mnie podejmowanej. Oczywiście, dochodziły do tego jeszcze bieżące interwencje np. w spawie wyzysku polskich pracowników przez pracodawców w Irlandii Północnej i Irlandii oraz w sprawie zagrożenia ekonomicznego lub konkurencyjnego dla poszczególnych branż przemysłowych w Polsce.

Uczciwie jednak przyznam: nawet pokazanie swej własnej aktywności i stwierdzenie, że moi wyborcy mogą mieć satysfakcję z powodu dobrze wykonywanego przeze mnie mandatu, który mi powierzyli - nie wszystkich przekona, aby poszli na wybory liczniej niż w 2004 roku.

Może potrzeba pokazać, że warto zagłosować w wyborach do instytucji, która - naturalne w demokracji - konflikty potrafi rozwiązywać zupełnie inaczej niż Sejm, czy Senat w Polsce. W zdecydowanej większości głosowań w Parlamencie Europejskim nie potrzeba używać karty do głosowania, bo we wcześniejszej procedurze bardzo często następuje konsensus między głównymi grupami politycznymi. Wówczas wynik znany jest z góry. Jednak, aby zachować demokratyczny charakter głosowań każdy poseł może krzyknąć "check", czyli "sprawdzam" i w ten sposób jednoosobowo doprowadzić do głosowania elektronicznego. Wszystko po to, aby nie pozwolić na dyktaturę większości. Ciekawe, że już same względy proceduralne w europarlamencie wymuszają dochodzenie do kompromisu, do wypracowania wspólnego stanowiska za cenę rezygnacji z niektórych własnych pomysłów. Jest to lekcja, którą powinni odrobić polscy politycy, zwłaszcza ci z koalicji rządowej, z uporem godnym lepszej sprawy przegłosowującej opozycję w każdej, nawet drobnej kwestii.       

Trawestując nieco anegdotę o polskich i amerykańskich politykach można zażartować, że jak w Polsce umiera znany polityk, to nad jego grobem mówi się, że był mężem stanu ponieważ nigdy nie szedł na żaden kompromis..., gdy natomiast w Europie umiera wybitny polityk, to w mowie pogrzebowej podkreśla się, że był mężem stanu, bo zawsze umiał znaleźć kompromis...

Czy nie warto więc wziąć udział w wyborach do parlamentu, nad którym, mimo wszystkich jego wad i błędów, unosi się duch kompromisu, konsensusu i - przeważnie - szacunku dla cudzych poglądów, no i który generuje prawdopodobnie znacznie mniej afer niż parlamenty narodowe?"

 

(tekst ten ukazał się na stronach "Polski-Gazety Wrocławskiej" 24 listopada 2008 r.)

 

 

 

 

 

"Europosłowie, zapraszam - zaapelował Marek Twaróg, redaktor naczelny "Polski-Gazety Wrocławskiej". W swoim tekście napisał, że polska, całkiem niezła reprezentacja ponosi porażkę, ponieważ "nie umie przekonać wyborców, że Parlament Europejski to nie tylko salon zajmujący się krzywizną banana, ale setki aktów prawnych, które bezpośrednio wpływają na nasze życie".

 

Oto mój głos w tej debacie:

 

"Dziękuję za zaproszenie do udziału w debacie ze strony Pana i "Gazety Wrocławskiej" - gazety, którą czytam od 27 lat. Polska, Dolny Śląsk potrzebuje takich właśnie debat, dyskusji, pluralizmu, ważenia różnych racji. Tymczasem w naszej polityce więcej jest propagandy sukcesu, PR, krzyku, epitetów, niż rzeczowej wymiany poglądów. Cieszę się, że "Gazeta Wrocławska" tę lukę wypełnia. To ważne dla europarlamentarzystów, schowanych niejako w cieniu sejmowych bijatyk.