Polskie groby są wszędzie

Moja Babcia Maria zmarła wkrótce po urodzeniu Ojca; leży gdzieś na wielkim cmentarzu w Moskwie, bo tam losy rzuciły Dziadków tuż przed I wojną światową. Dziadek pamiętał numer kwatery, ale już 60 lat temu nie było po nim śladu.
Ojciec mój Witold Rudziński urodził się w marcu 1913 roku pod zaborem rosyjskim, w Siebieżu w guberni witebskiej. Dziadek Henryk był lekarzem, robił studia i doktorat z medycyny po niemiecku w Dorpacie, wtedy również położonym w Rosji (dziś Estonia). Został w lipcu 1914 roku, przed wybuchem I wojny światowej, powołany do wojska jako oficer konnego batalionu medycznego. Maria, wówczas dwudziestoparoletnia, umierała wtedy na galopujące suchoty.
Ze wspomnień Ojca:
„Rodzice Witolda pobrali się w 1912 roku. Bardzo się kochali. Dziadek Henryk napisał już po II wojnie światowej w swoich wspomnieniach, zanotowanych w czarnym ceratowym zeszycie: „W ogóle to muszę jeszcze w tym pamiętniku zanotować, że takiej osoby, jaką była Marusia, trudno znaleźć na świecie”.
Marusia przeziębiła się w połogu po urodzeniu Witolda w marcu 1913 roku. Wybiegła wtedy na ganek w lekkiej bluzce pożegnać męża, koniec marca to zdradliwe ciepło. Dostała wieloogniskowego zapalenia płuc i potem ciężkiej gruźlicy. Wiosnę 1914 roku spędziła sama w sanatorium na Krymie, ale trzymiesięczny pobyt w Jałcie tylko pogorszył jej stan. Małym Witoldem zajmowały się już tylko niańki – Pela, a potem Malwina, by nie zaraziła dziecka. Henryk w sierpniu wyjechał na wojnę, a Marusia zmarła w Pietuszkach pod Moskwą 13 stycznia następnego, 1915 roku.
Ojciec opowie po latach: „Miałem rok i 10 miesięcy, trochę to pamiętam. Leżała w pokoju [zgodnie z ówczesnym obyczajem w otwartej trumnie]. Dostałem kawałek pomarańczy, podobno do niej podszedłem i dawałem jej: na! musia, na!...”.
W dzienniczku pisanym w siodle w czasie bitwy pod Augustowem przez Henryka Rudzińskiego czytamy:
„21.XI.1914. Cały dzień gromi artylerya na zabój ze wszystkich stron – bukwalnie [literalnie, dosłownie; ros. bukwa – ‘litera’] wszystko grzmi.
25.XI.1914. Marusia jest w stanie bez nadziei – o Boże – więc i już kończy swój krótki i pełen duchowych miotań żywot, ta moja kochana Marychna, ta czysta jak woda górskiego potoku duszyczka. Witek więc został już jeden, jeden jak sokolik wśród puszczy. A teraz zostanie mi tylko pamiątka, relikwia jedna, to Tusik [od Witusik]. A ja tutaj siedzę i nie mogę się wyrwać z tego mordu i piekła”.
Urlop był bardzo krótki, Henryk wstąpił do Wilna, zobaczyć rodziców, potem pojechał do Pietuszek. W Sylwestra 1914 roku Maria była umierająca, jak pisał, przypominała „kupkę kosteczek”. Widzieli się jeden dzień. Zmarła dwa tygodnie później, gdy Henryk był już znowu w centrum walk pod Augustowem. Zdążył jej przysiąc, że zajmie się wychowaniem dziecka i wykształci je starannie.
„Pochowali ją w Moskwie. Pojechałem do Moskwy pierwszy raz chyba w 1951 roku, w związku z koncertami – wspominał mój Ojciec. – Szukałem grobu matki. Ojciec nawet mi podawał kilkakrotnie numer kwatery, ale nie dało się go znaleźć. To się wtedy nazywało Innowierczeskoje [? możliwa pomyłka w nazwie] Kładbiszcze, cmentarz innowierców, nieprawosławnych. I tam większość grobów to byli Polacy, nawet zmarli w 1915 roku; protestanci też. Więc znalazłem miejsce, rząd itd., i podczas kolejnych bytności kładłem kwiatki przy jakimś grobie o jakby polskim nazwisku, cyrylicą pisanym. Byłem tam niedawno, po 35 latach, i już nie było śladu polskich napisów. Za sowieckich czasów zaczęli się tam wplątywać prywatni ludzie, groby z późniejszych czasów przykryły stare trumny. Tam gdzieś być może jest ten grób, ale śladu, realnego śladu grobu mojej matki nie ma”.
===================================
Fragment książki: Teresa Bochwic, W rytmie Polski. Witold Rudziński - życie twórcy (1913-2004). Państwowe Wydawnictwo Muzyczne PWM, Kraków 2021.