Gdy rzeka płynęła brak zaufania do Ukraińców ocalił nas

Tatuś Jan Rusiecki zostawił konie u stryja Karola Rusieckiego i był w kościele pw. Narodzenia NMP w Swojczowie, potem udali się na cmentarz. I gdy uroczystość pogrzebowa Władysława Nowaczyńskiego skrytobójczo zamęczonego w czerwcu 1943 r. przez banderowców dobiegła końca, a tatuś wracał po konie i wóz, wtedy na drodze spotkali go Ukraińcy i koniecznie chcieli zabrać go ze sobą na „poszpant” do Lasu Świnarzyńskiego. Tatuś zaczął ich bardzo prosić, że tam kobiety na cmentarzu na niego czekają i to jeszcze z małymi dziećmi. Jeden z tych Ukraińców wyjął zeszyt i zapytał ojca: „Czy ty jesteś Leonard Rusiecki?”. Tatuś odpowiedział, że to jest jego syn. Wtedy Ukrainiec rzekł tak: „My wiemy, że Leonard przed wojną, był w wojsku sierżantem i na pewno ma swoją broń.”. Tatuś odpowiedział, że rzeczywiście tak jest, ale broni w domu nie ma. Zapowiedzieli więc wtedy, że przyjadą do domu i sprawdzą to osobiście. Po tych słowach puścili go i tatuś zaraz wrócił do domu. Zaraz powiadomił syna, że Ukraińcy pytają się o niego i powiedział wprost: „Musisz się ukrywać, bo jak przyjadą to cię zabiorą i zabiją! Na to się zanosi.”. A brat odpowiedział ojcu tak: „Ja jeden zginę, a wy będziecie żyć spokojnie i chować moje dzieci.”. Po chwili brat się uparł i postanowił, że trzeba koniecznie zebrać siano złożone, już w kopki na łąkach żydowskich niedaleko Teresina.
Pojechaliśmy więc na te łąki, tam pracując spotkaliśmy Stanisławę, Polkę z kolonii Władysławówka, która właśnie uciekała z domu do miasta. Miała ze sobą tylko lekki bagaż, taki tłumok. Powiedziała do nas tak: „Rusiecki ty jeszcze tu przy sianie pracujesz, tobie ono nie potrzebne, ludzie ledwie z duszą z domów uchodzą! Zapamiętaj moje słowa.”. To była Stanisława Rudnicka lat około 30, poszła dalej w kierunku Włodzimierz Wołyńskiego i nie wiem, co się później z nią stało. Mój brat Leonard powiedział jednak na te słowa: „Tato co będziesz ją słuchał, kto Staszki nie zna?”. I dalej pracowaliśmy ciężko, naładowaliśmy siana i wróciliśmy do domu.
Tej nocy po raz pierwszy jednak, już nikt nie nocował w naszym domu, ale wszyscy pochowaliśmy się w kryjówkach, baliśmy się by nas bandziory w nocy na śnie nie napadli i nie pomordowali. Następny dzień wtorek był bardzo piękny i słoneczny, tym razem Leonarko się uparł, że trzeba pojechać na nasze łąki, aż za Kohylno, aż pod Barbarówkę i tam również zebrać nasze siano. Tym razem pojechali oprócz mnie: tatuś Jan, brat Leonarko, bratowa Helena i Janina. Konie zostawiliśmy na Zastawiu na podwórku u Amelii Roch. W tym czasie na Zastawiu, było jeszcze spokojnie i wszyscy mieszkali w swoich domach, jeszcze nikt nie uciekł do miasta. Tatuś nie chciał zachodzić do domu, mówiąc: „A Amelka zaraz będzie szykować poczęstunek, a tam nie ma do czego.”.
W tej sytuacji poszliśmy od razu na naszą łąkę. Tatuś kupił ją wraz z kawałkiem karczunku od Żyda o nazwisku Kac, jeszcze przed wojną. Poszliśmy na łąki, złożyliśmy siano, a wracaliśmy piechotą przez ukraińską wieś Kohylno. Tam mieszkali prawie wyłącznie Ukraińcy, to była duża wieś, było około 150 numerów. Dom stał koło domu. W środku na górce, otoczona lipami stała cerkiew. Przed wojną żyliśmy z tamtymi ludźmi w zgodzie, niemal jak z braćmi. Jak wkroczyli Niemcy, to Ukraińcy zaczęli się zmieniać, zaczęli od nas stronić i z każdym dniem było niestety coraz gorzej. Właśnie przechodziliśmy obok dużego stawu, gdzie spotkaliśmy starego Ukraińca z synem, byli z Kohylna. Stary Ukrainiec chciał z nami porozmawiać, zapalić papierosa, ale jego syn go nie puszczał, a nawet krzyczał na niego, wyraźnie zły na niego z tego powodu. W końcu jednak stary podszedł do nas i zapytał tatusia o tytoń. Skręcili papierosa i zaczęli rozmawiać. Ukrainiec zapytał tak: „Ty Rusiecki do miasta nie uciekasz?”. A tatuś na to: „A co ja komu wyrządził, żebym zaraz musiał uciekać do miasta?”. Ten Ukrainiec wtedy powiedział: „Ja też na razie nie zamierzam uciekać, a może wiecie kto te żydowskie łąki pokosił?”. Tatuś mu odpowiedział, że w okolicy kosił kto mógł. Na to Ukrainiec tak powiedział: „To teresiu wszystko wykosił, ale wam to nie będzie już potrzebne.”. Przy czym to ostatnie zdanie powiedział, już sciszonym głosem, jakby się czegoś bał może nie chciał, aby usłyszał to jego syn. Jednak w tym momencie, gdy z nami rozmawiał nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi i do czego to przyłożyć. Chociaż nasz tatuś, już się domyślał i my już wyczuwaliśmy, że szykuje się coś niedobrego, coś strasznego.
Wracając z łąk droga do domu, wiodła przez Kohylno i chociaż przeszliśmy całą dużą wieś nie spotkaliśmy, nawet jednej osoby. Gdy już opuszczaliśmy Kohylno tatuś Jan powiedział do nas: „Jednak Had Hadem, już mają zaczepkę!”. Po tych słowach spokojnie wróciliśmy do domu na Teresin. Po pewnym czasie wozem przyjechał także brat Leonard oraz Tadeusz Roch, który przyprowadził konie na pastwisko, aby się pasły przez noc.

 
Z tym dniem rozpętało się piekło na Ziemi Swojczowskiej

 
Od tego dnia nasz tatuś miał już złe przeczucia i nie ufał Ukraińcom, spodziewał się że napadną na nasze rodziny. Dlatego postanowił, że tej nocy nie będziemy nocować w naszym domu. Udał się też do naszych sąsiadów do Władysława Ożgi i Aleksandra Świstowskiego, aby zorganizować ucieczkę do lasu. Władek już od pewnego czasu, był poszukiwany przez Ukraińców, już kilka razy przychodzili po niego do jego domu. Przed wieczorem wszyscy załadowali się na wozy i wspólnie wyjechaliśmy do lasu na noc. To była bardzo straszna noc bowiem na początku padał mały deszcz, ale po pewnym czasie rozpętała się prawdziwa burza. Pioruny waliły mocno, jeden za drugim, aż chwilami było jasno, dzieci płakały, wszyscy przemokliśmy do suchej nitki, lecz nie wiedzieliśmy jeszcze, że z tą straszną nocą, na Ziemi Swojczowskiej, niejako symbolicznie rozpętało się najprawdziwsze piekło.
Nad ranem kiedy się uspokoiło, wróciliśmy na kolonię na nasze podwórko. Szybko spostrzegliśmy, że choć drzwi były zamknięte, ktoś wlazł do domu przez okno. Kiedy weszliśmy do środka wszystko było splądrowane i poprzewracane. Widać było gołym okiem, że ktoś szabrował w domu, czegoś szukał. Domyśliliśmy się że to byli Ukraińcy, tym bardziej że tak było w każdym domu polskim. Po wojnie dowiedziałam się od Jana Bojko, już w naszym domu w Pasterce na Ziemi Kłodzkiej, że tej nocy kiedy my byliśmy w lesie, on spał u sąsiada Świstowskiego na strychu na sianie. Tam znaleźli go Ukraińcy i zabrali ze sobą, tej samej nocy złapali jeszcze Stanisława Bojko, brata Jana i zawieźli ich aż do Smolarni. Tam nieoczekiwanie powiedzieli do nich: „Po co my was tu przywieźli, wracajcie do swoich rodzin i powiedźcie niech wszyscy wracają do swoich domów i pracują. Niech robią żniwa, włos im z głowy nie spadnie!”. Stanisław i Jan wrócili zaraz na naszą kolonię i opowiedzieli wszystko, co im się przytrafiło.

 
Skrytobójczy mord pod lasem

 
Tatuś Jan jak zobaczył, co się stało w naszym domu i usłyszał o czym opowiadali także nasi sąsiedzi, powiedział tak: „Nie ma co dłużej czekać, uciekamy wszyscy do miasta!”. Tatuś zarżnął barana i kazał gotować mięso, mamusia doiła krowy, a ja wypędziłam gęsi do lasu na pastwisko. W pewnym momencie brat Leonarko zobaczył na polnej drodze dwóch mężczyzn, jak biegli tylko w samej bieliźnie od strony karczunku od strony lasu, który należał do Żyda Kaca. Zobaczył ich też Kazimierz Bortnowski i krzyknął: „Ukraińcy biegną z bronią!”, ale na szczęście tylko tak to wyglądało, bo ci dwaj podpierali się kijami. Zaraz jednak Bortnowski dodał: „Wiśniewski!”, przypuszczalnie rozpoznał jednego z tych Polaków. Leonarko czekał na nich, a gdy przybiegli do niego, powiedzieli tak: „Bierzcie dusze i uciekajcie, bo my z jamy wyleźli, spod trupów!”. Leonard przyjrzał im się i rzeczywiście jeden z nich, był bardzo zakrwawiony. Oni jednak zaraz pobiegli dalej, dopiero po chwili zatrzymali się już na kolonii i tam jeden z naszych sąsiadów o nazwisku Piotr Ratajczak, podał im tak potrzebne rzeczy.
Potem gdy siostra Leokadia uciekała wraz z innymi, spotkała Ratajczaka, a on mówił do niej tak: „Durna babo zastanów się, prowadzisz dzieci na nędzę, chcesz je głodem zamorzyć? Przed chwilą dwóch takich bandytów tu leciało, ja im dał spodnie.”. Nie wiem co się z nim później stało, ale jestem niemal pewna, że został zamordowany bowiem od tej pory nikt, już o nim więcej nie słyszał. Zanim uciekliśmy nasza mamusia spotkała jeszcze jednego uciekiniera, obok naszej obory, on również bardzo potrzebował naszej pomocy i mamusia dała mu spodnie taty. Już w mieście we Włodzimeirzu Wołyńskim brat Leonard opowiadał przy mnie losy tych dwóch, których spotkaliśmy na Teresinie, mówił tak: „Ukraińcy około 50 chłopaków wywieźli pod las i kazali im wykopać duży dół, a potem kazali im się rozbierać. Następnie wzięli spośród nich pierwszą grupę, ustawili w szeregu i z broni rozstrzelali, gdy tych pierwszych już zabili, przyprowadzili drugą grupę, tak samo ustawili w szereg i w tej drugiej grupie, było właśnie tych dwóch, oni udali że nie żyją, że też są zastrzeleni, choć nawet nie zostali trafieni. Po nich Ukraińcy roztrzelali jeszcze jedną taką grupę młodych Polaków, a ich trupy przykryły, tych którzy wciąż żyli. Gdy się trochę uspokoiło, zdołali wyjść spod tej kupy trupów i uciekli.”.

 
Brak zaufania do Ukraińców ocalił nas

 
Gdy nasz tatuś zobaczył tych dwóch, nawet nie czekał, aż mięso się ugotuje, ale kazał je załadować na wóz i powiedział krótko: „Uciekamy do miasta!”. Po tych słowach ja, Michalinka, Antonina, Leokadia i mamusia oraz wielu innych naszych sąsiadów drogą przez Teresin, udaliśmy się na główną drogę, prowadzącą do Włodzimierza Wołyńskiego. Nikt nas nie zatrzymywał, a w okolicach wsi Włodzimierzówka wyszliśmy na główną drogę i spokojnie dojechaliśmy do miasta. Kiedy już dojeżdżaliśmy do miasta spotkałam Stanisławę Roch lat około 60, która właśnie wracała z jedną kobietą z miasta. Gdy zobaczyła Helenę Rusiecką z d. Roch powiedziała tak: „Helka co ty robisz, opamiętaj się, gdzie ty dzieci wiedziesz? Tam nie ma gdzie mieszkać, nie ma nawet wody!”. A tatuś jej odpowiedział tak: „Ty opamiętaj się! Rzeka płynie.”. Tak rozstaliśmy się i pojechaliśmy dalej do miasta. Tam spotkaliśmy jeszcze Halinkę i zamieszkaliśmy w magazynie w piekarni w pobliżu koszar na ulicy Kowelskiej.
Po kilku dniach nasz brat Leonard przyszedł do domu i powiedział tak: „Helka matka jest tu w mieście.”. Poszli po nią i przyprowadzili do nas, ale ciotka moja Amelia Roch, była z nami tylko trzy lub cztery dni, po czym powiedziała nam wszystkim: „Ludzie wracają do domów i ja też chcę wrócić na Zastawie. Ja nic Ukraińcom nie zrobiła, tyle lat z nimi żyła i będę dalej żyła.”. Mój brat Leonard namawiał ją gorąco, aby porzuciła ten pomysł, bo obawiał się o jej i dzieci życie. Ale Amelia zdenerwowała się i powiedziała do niego ostro: „Ty się do moich dzieci nie wtrącaj. Masz swoje dzieci, to je wychowuj.”. I dodała zdecydowanie: „Tadzik idziemy do domu!”. Wiem o tym bowiem byłam osobiście przy tej rozmowie i słyszałam wszystko. Tadeusz Roch miał wtedy około 21 lat i nie miał ochoty wracać do Kohylna, ale usłuchał się matki i wraz z młodszą siostrą Zosią, która miała około 14 lat, wszyscy wrócili do swego domu na Zastawie. Czy ktoś jeszcze wtedy z nimi wrócił, tego już nie wiem.
W tym czasie wiele rodzin polskich wracało do swoich domów, aby robić żniwa. Podobnie na kolonię Teresin wiele osób wróciło, tak że znowu było tam dużo ludzi, ale z naszej rodziny nikt nie wrócił. Tatuś nasz i my wszyscy nie chcieliśmy tam wracać, gdyż za grosz nie ufaliśmy Ukraińcom. I to nawet pomimo że wielu Ukraińców, nawet nam znajomych, namawiało nas na powrót do domu, mówili zwykle tak: „A to bujda, że was nasze Ukraińce mordują, my tyle lat przeżyli i dobrze było. A teraz te napady na Polaków, to pojedyńcze, osobiste porachunki. Wracajcie spokojnie do domu, będziemy dalej jako wspólnie żyć.”.
Ukraińcy podawali nawet Polakom ulotki, w których zachęcali do powrotu do rodzinnych chat, obiecywali przy tym jak zwykle spokojne życie na wsi. Wiem o tym dobrze od ludzi z Włodzimierza Wołyńskiego, którzy o tym sobie opowiadali. Przez dwa tygodnie od momentu powrotu wielu Polaków do swoich domów, było w całej okolicy wyjątkowo spokojnie, taka niesamowita cisza, jak to niekiedy bywa przed straszną nawałnicą. Polskie rodziny robiły wspólnie żniwa, ciężko pracując w skwarze słońca na polach. [fragment wspomnień Adeli Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Alina@Warszawa

08-06-2024 [23:29] - Alina@Warszawa | Link:

Na 14 lipca w Domostawie zaplanowane jest odsłonięcie pomnika "Rzeź Wołyńska" dłuta Andrzeja Pityńskiego.
Domostawa: Pomnik Rzezi Wołyńskiej w tym roku doczeka się odsłonięcia 
Miejmy nadzieję, że znajdzie się przy okazji miejsce na zebranie wszystkich świadectw z czasu i miejsca zbrodni wołyńskiej.