W NZS sprawa była prosta: komunę należało walić w mordę. Żadnych negocjacji. Mówiąc metaforycznie: do piachu. Jakieś kompromisy? Nie znamy tego słowa. Traktowaliśmy komunistów jako „metr Sevres” zła, a tych, którzy ewentualnie - oczywiście dla „dobra wspólnego”, a jakże... - chcieli z nimi gadać, uważaliśmy za, jeśli nie zdrajców, to na pewno głupców. Dla nas wszystko było biało-czarnym filmem. Akceptowaliśmy działalność legalną, ale chodziło o samorządy studenckie, które w wielu dużych miastach udało się po prostu przejąć. Nie było to wszędzie proste, bo ZSP czyli reżimowe Zrzeszenie Studentów Polskich również nie składało broni i gdzieniegdzie potrafiło się nawet nieźle do tych wyborów przygotować. Jednak ograniczenie liczby kandydatów z szeroko rozumianej strony niezależnej było decydujące. Plus „szeptanka”, że dany kandydat jest popierany przez NZS - i wygrywaliśmy. Drugim obszarem, gdzie NZS dawał swoich ludzi i to bardzo skutecznie były rady wydziałów, senat oraz miejsca elektorskie w wyborach na rektora. Wiem to najlepiej, bo przez parę lat byłem w Radzie Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, a także zostałem wybrany jako elektor do wyborów rektora. We Wrocławiu, ale przecież nie tylko tam, w takich „elekcjach” po prostu zamiataliśmy. Był to przykład dobrej organizacji, bo trzeba było zorganizować tak, aby nie było jakichś „partyzantów” - kandydatów z boku, sympatyków NZS-u, którzy mogliby wystartować nie wiedząc, że organizacja już wytypowała swoich kandydatów. Jak już załatwiliśmy ten etap, to wygrywaliśmy w cuglach. Wydaje mi się, że prawie wszyscy, jeśli nie wszyscy elektorzy do wyborów rektora od połowy lat 1980-tych na Uniwersytecie Wrocławskim to byli ludzie wytypowani przez „podziemie”.
Radykałowie czyli odwołania do... IRA
Nastroje były radykalne. Pamiętam rozmowę z jedną z kluczowych postaci NZS-u na uniwerku w naszym mieście, a obecnie bardzo, bardzo znanego polityka, który pełnił liczne funkcje rządowe i sejmowe. Wtedy na Opolszczyźnie doszło do wypadku: kierowca „budy” z ZOMO-wcami, popełnił duży błąd, usiłował przejechać pod stosunkowo niskim wiaduktem i przy dużej szybkości uderzył dachem w wiadukt. Po prostu się nie zmieścił. Było parę ofiar śmiertelnych. Pamiętam radość z tego powodu mojego kolegi i współpracownika z NZS-u. Ja takiej radości może nie odczuwałem, ale nie przyszło mi do głowy potępiać go za to, że on ją okazywał.
Skądinąd ten sam człowiek uważał, że powinnyśmy w działalności NZS-u wykorzystać doświadczenia Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA). Serio! Tego to się nawet dobrze słuchało, choć było to dość abstrakcyjne. Na szczęście od gadki-szmatki nie przeszliśmy do czynów. Sam fakt jednak, że to niektórych z nas nakręcało było świadectwem nie tylko ostrego radykalizmu, ale także tłumaczyło postawę takiego swoistego nieprzejednania, gdy chodzi o rozmowy z władzami. Nic dziwnego więc, że przeszło rok po amnestii (która i mnie objęła) Zarząd Uniwersytecki NZS Uniwersytetu Wrocławskiego 13 października 1986 wydał oświadczenie, w którym… skrytykował "Wielkiego Brata" (albo „starszego brata”...) czyli NSZZ „Solidarność”. Chodziło o powstanie 29 września 1986 roku Tymczasowej Rady NZSS „Solidarność” w skład, której weszło siedmiu bardzo znanych działaczy Związku, którzy wcześniej siedzieli w więzieniu. Wprost stwierdzaliśmy, że ten fakt „uważamy za ryzykowną próbę podjęcia, jeszcze raz, rozmów z komunistycznym reżimem. Rozumiemy, że jej celem jest przywrócenie poprzez dialog pluralizmu związkowego. Niezależne Zrzeszenie Studentów UWr będzie wspierać starania o legalizację Związku. Nauczeni jednak przykrym doświadczeniem ostatnich lat nie wierzymy w szczerość intencji przyświecających władzy. Brak jakichkolwiek gwarancji ze strony rządu zobowiązuje nas do dalszego kontynuowania podziemnej działalności i walki obok innych organizacji działających w podziemiu. Będzie ona trwała do momentu aż społeczeństwo same będzie mogło w demokratyczny sposób, bez żadnych nacisków i fałszerstw decydować o swoim losie”. Twardo i bez niedomówień, choć po latach widzę z lekkim wstydem, że trochę nieporadnie językowo ,skoro w ostatnim zdaniu użyliśmy dwa razy słowa „będzie”.
Budapeszt 1956 - Wrocław 1986, czyli wiara w konfrontację polskiego wojska z... bezpieką (!)
To, co warto po latach podkreślić, to fakt, który dzisiaj, podczas ery mocno średnich relacji między Polską a Węgrami (w związku z wojną Rosji z Ukrainą) jest szczególnie godny zauważenia, że wówczas bardzo nagłośniliśmy w środowisku studenckim 30-tą rocznicę antykomunistycznego powstania w Budapeszcie. W naszym piśmie „Komunikat” w numerze 2 (uwaga – liczyliśmy numery nie od roku kalendarzowego, tylko, co oczywiste, od roku akademickiego, wiec choć był to numer drugi, to objął drugą połowę października 1986) opublikowaliśmy specjalne oświadczenie, w którym przypomnieliśmy, że antysowiecki zryw Węgrów zaczął się od tego, że studenci w Budapeszcie zorganizowali „manifestację solidarnościową z wydarzeniami w Polsce, rozpoczynając okres (…) walk narodu węgierskiego o wolność i niepodległość”. Z tej okazji wezwaliśmy studentów do uczestnictwa we mszy świętej w równą 30-tą rocznicę tejże manifestacji (która odbyła się zresztą pod budapesztańskim pomnikiem polskiego generała Józefa Bema) - w „solidarnościowym” kościele świętego Wawrzyńca przy ulicy Bujwida. Co więcej, opublikowaliśmy artykuł na całą stronę autorstwa Michała Gładysza szczegółowo opisujący budapesztańską „rewolucję”. Autor podkreślał rolę zgromadzenia pod pomnikiem polskiego generała, żądania tłumu wywieszenia polskiej flagi obok węgierskiej, a także fakt, że postulaty socjalne i gospodarcze były bardzo zbliżone do tych, które zgłaszano podczas Polskiego Października ’56. W tekście nie zabrakło jasno sformułowanych porównań z Polską. Autor wyrażał nadzieję, że również polscy żołnierze, gdyby doszło do wojny ze Związkiem Sowieckim, nie będą bronić „niewolniczych stosunków” między ZSRR a PRL, tylko solidarnie wesprą naród polski tak, jak węgierscy żołnierze opowiedzieli się po stronie budapesztańskiego tłumu, a przeciw komunistycznej bezpiece.
Z tego tekstu będę zawsze pamiętał pokazanie narodowego, ponadklasowego solidaryzmu na przykładzie chłopów nad Dunajem, którzy masowo bili świnie i mięso wysyłali do walczącej stolicy, nie biorąc za to ani jednego forinta… Inną rzeczą godną uwagi było podkreślenie moralnego aspektu powstania Madziarów, który dla ludzi interesujących się najnowszą historią Polski, jak ja, był poruszający. Otóż pamiętam propagandę komunistyczną w Polsce dokładnie dziesięć lat wcześniej, gdy podczas wydarzeń w Radomiu w czerwcu 1976 roku „czerwone przekaziory” pisały o rabowaniu przez demonstrantów sklepów. Zapamiętałem nawet passus artykułu pewnego dziennikarza, który potem nagle objawił się po solidarnościowej stronie, aby następnie, w III RP odcinać kupony od swojego nawrócenia, piszącego o sprzedawczyniach radomskich sklepów, które „płakały, ale broniły” sklepowych towarów przed „tłuszczą” czyli jak to wówczas określano „elementami antysocjalistycznymi” i „warchołami”(nie było tak, panie Jerzy ??).
We wspomnianym tekście w naszym „Komunikacie” była mowa o porozbijanych witrynach sklepowych w Budapeszcie, w których buty, swetry i damskie torebki leżały nieruszone, przykryte kartkami identycznymi, jak napisy przy sklepach „nie kraść” albo „nie kalać czystego nurtu rewolucji” (sic!).
Uczelniane przekręty, czyli egzamin 7 studentów w... 20 minut
Od polityki międzynarodowej i historii walki z komuną przechodziliśmy w naszej działalności płynnie do „przyziemnego” ujawniania uczelnianych afer. I tak na przykład opisywaliśmy skandal na Wydziale Prawa, którego bohaterami był dziekan doc. dr hab. Kaźmierczyk oraz dr Szymonek i dr Żeber. Chodziło o sfałszowanie wyników egzaminów komisyjnych z kluczowego na pierwszym roku na tym wydziale egzaminu z prawa rzymskiego. Egzaminowani losowali pytania, dostawali minutę na przygotowanie się i po wypowiedzeniu zaledwie kilku słów oceniano ich na ocenę niedostateczną. Jeden ze studentów zauważył, że „dwóje” były wpisane z góry także przy nazwiskach osób, które jeszcze nie zdawały. Egzamin siedmiu studentów trwał w sumie 20 minut. Oburzeni studenci udali się do rektora, który akurat był chory. Sprawą zajął się ówczesny prorektor Franciszek Połomski, skądinąd późniejszy senator w latach 1991-1993, a także radny Sejmiku Wojewódzkiego (zmarł przed czteroma laty).
Cóż, nie lubiliśmy słowa „rewolucja”, bo pachniało komuną, ale trochę się jak rewolucjoniści czuliśmy. Nierzadko w swoim gronie, powiem wprost, narzekaliśmy na społeczną znieczulicę, zobojętnienie, na to, że ludzie w Polsce uciekli w prywatność, zgnuśnieli, są ospali i nie rwą się na barykady. Wypisz, wymaluj: syndrom zawiedzionych rewolucjonistów, którzy skrajnie naiwnie sądzą, że całe społeczeństwo powinno być tak, jak oni - zaangażowane, skłonne do wyrzeczeń i ofiar, nieugięte, niezłomne itd. itp. Nierzadko zdarzały się takie prywatne gadki, ale bywało, że „ulewało się” nam publicznie, w naszej podziemnej "bibule" (masło maślane, bo przecież „bibuła”, od czasu broszury Józefa Piłsudskiego pod tym tytułem z definicji wychodzi w konspiracji...).
5 % czyli syndrom rozczarowanego rewolucjonisty
Był taki artykuł podpisany pseudonimem Nomen- Omen (może dziwne, ale nie jestem w stanie ani przypomnieć sobie ani ustalić jego autora), który opisywał przypadkowe spotkanie podczas wakacji w 1986 roku studentów ostatnich lat studiów i absolwentów. Autor pisał, że gdy chodzi o nastroje i zaangażowanie w działalność, ale też same poglądy, jest - i tu używał dużych liter i wykrzyknika - FATALNIE! Pisał, że zdecydowana większość studentów i absolwentów nie ma żadnej potrzeby uczestnictwa w „życiu społeczno-politycznym”, jak to ujmował. Uważał, że biernych jest nie dwie trzecie czy trzy piąte młodych ludzi, ale nawet 95% ! Co więcej oskarżał nawet te 5% aktywnych, że w zdecydowanej większości mają poglądy… nijakie. Cóż, typowy, klasyczny, wzorcowy syndrom osamotnionego rewolucjonisty, który swoją alienację ze społeczeństwa, swoje „sieroctwo” przeżywa płacząc gorzkimi łzami rozczarowania i przelewa to jeszcze na powielacz czy „sito”. Oczywiście narzekania te pisane były językiem strasznie hermetycznym. Autor ubolewał, że połowa jego rozmówców nie wie, co to system parlamentarny, gospodarka rynkowa, totalitaryzm. Zaś połowa tej połowy sprawiała wrażenie, że pierwszy raz, o zgrozo, słyszy te słowa. Potem jednak bezkrytycznie opisuje, jak to dzięki niemu i jego zaangażowaniu oraz temu, że kaganek podziemnej oświaty zaniósł pod studencko-absolwenckie strzechy nagle jego rozmówcy - dzięki Nomen-Omenowi oczywiście - zdali sobie sprawę ze swojej małości i bierności! Ne wiem, gdzie później wylądował autor tego artykułu, ale jeżeli poszedł do polityki to zapewne do ROAD-u i Unii Demokratycznej, bo tam świetnie odnajdowali się goście, którzy byli przeświadczeni o swojej mądrości i wyjątkowości w przeciwieństwie do plebsu, który ich otaczał.
Autor dostarczał oczywiście pomysłów jak zrobić, aby przełamać bierność , ale były to koncepcje tak sloganowe, że trochę wstyd po latach to czytać. Zresztą kończył tekst hasłem, które miało być zapewne poważne, a brzmiało tak, że boki zrywać (choć wyrażało jak najlepsze intencje gościa) „AKTYWIŚCI WSZYSTKICH UCZELNI ŁĄCZCIE SIĘ!”. Nie było proletariuszy, nie było krajów - byli aktywiści i uczelnie... Cóż, prawdę mówiąc po latach wygląda to dość komediowo. Wtedy jednak świadczyło o nastroju części z nas: „Czemu jeszcze, do cholery, naród pod naszym światłym kierownictwem nie obalił tej obrzydłej komuny?” Teraz możemy się z tego śmiać, ale wartością "bibuły" było to, że naprawdę nie było tam cenzury. Serio. Przynajmniej nie w studenckich podziemnych gazetkach. Cenzura to przyszła z III RP, o którą się biliśmy...
Mord w operze czyli "List do Aleksandra"
Napisałem wcześniej, że byliśmy na twarde „NIE” wobec komuny. Fakt, ale nie oznacza to, że uważaliśmy, że PRL się sam „rozpirzy”. Staraliśmy się analizować to, co dzieje się w obozie władzy. Może na szczęście nie tak, jak ci amerykańscy i europejscy „sowietolodzy”, którzy na siłę dopatrywali się różnic między rzekomymi „gołębiami” i „jastrzębiami” na Kremlu. Analizowaliśmy chociażby na przykład uchwałę XX Zjazdu PZPR, a konkretnie to, co dotyczyło szczególnie nas czyli szkolnictwa wyższego. Były to, trzeba przyznać po latach, dość merytoryczne, jak na studentów, analizy. Autor takiej analizy drobiazgowo roztrząsając, co dla PZPR oznacza „przemiany jakościowe w kształceniu” czy „dyscyplinowanie procesów nauczania” – swoją drogą przebrnąć przez taką nowomowę to świadczy o największym samozaparciu... - nadał temu rozbieraniu na czynniki pierwsze zjazdowej uchwały „kompartii” formę… listu do mnie czyli Aleksandra Wołyńskiego. Zapewne dlatego, żeby zachęcić czytelników do zapoznania się z tekstem . Uznał zapewne, że ludzie list zatytułowany „Cześć, Aleksandrze!” jeszcze może i przeczytają, ale artykuł analityczny, co tam komuchy planują, to pewnie już nie…
Przypomina mi to chwyt, który zastosował wybitny recenzent muzyczny, wielce zasłużony orędownik renowacji Starych Powązek w Warszawie Jerzy Waldorff. Otóż jeden ze swoich felietonów w tygodniku Mieczysława Rakowskiego „Polityka” zatytułował on „Mord w operze”. Artykuł był recenzją jakiegoś tam przedstawienia operowego, żadnego morderstwa tam nie było, a więc i wzmianki o nim, ale jak Waldorff przyznał szczerze na końcu tekstu, chciał po prostu zachęcić ludzi do przeczytania artykułu o muzyce, którego inaczej na pewno by nie przeczytali !
Może się starzeję, może robię się sentymentalny, ale coraz cieplej wspominam, trochę heroiczne, trochę groteskowe, trochę zabawne czasy podziemia. Wtedy wszystko było prostsze. Ale może po prostu idealizuję czas, który zakończył się trzydzieści kilka lat temu ?
*tekst ukazał się w kwartalniku „Opinia” (lato 2023)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 324