Duma naszego Wrocławia Hubert Hurkacz grał w Wimbledonie jak natchniony. Wimbledon wszystkim kojarzy się z tenisem – oby coraz bardziej z Hurkaczem i Świątek, choć nie zapominajmy o Łukaszu Kubocie i Agnieszce Radwańskiej oraz Wojciechu Fibaku, ale też tej, która grała tu w finale przed II wojną światową Jadwidze Jędrzejewskiej. Pani Jadwiga była swoistym fenomenem. Poza finałem Wimbledonu (1937) oraz jego amerykańskim odpowiednikiem, który wtedy nie nazywał się jeszcze US Open(1937), grała w finale Roland Garros w singlu tuż przed agresją Niemiec na Polskę w 1939 roku i zwyciężyła w tymże Paryżu w deblu. Jednak, to co zawsze mnie w niej fascynowało to fakt, że swoją karierą zaprzeczyła stereotypom, że w II Rzeczypospolitej, czyli w „sanacyjnej Polsce”, jak to niektórzy określali, dziewczyna z ubogiej, robotniczej rodziny potrafiła zostać najlepszą tenisistką nad Wisłą (to nie metafora, bo urodziła się i wychowała w Krakowie). Może dlatego tak dobrze grała, że jako dziewczynka rozgrywała mecze wyłącznie z mężczyznami- studentami i profesorami UJ.
Jej fenomen polegał na tym, że grała do… 54 roku życia. Przez lata wspominano jej finał w Wimbledonie, gdzie przegrała pierwszego seta 2:6, drugiego wygrała w tym samym stosunku, a w trzecim przy stanie 5:5 przegrała decydujące dwa gemy. Mimo że w czasie II wojny światowej nie mogła trenować, to potrafiła już po jej zakończeniu ,w 1947 roku osiągnąć finał Roland Garros w grze mieszanej. Miała wtedy 35 lat. W czasie okupacji niemieckiej odrzuciła propozycję kontynuowania kariery w Niemczech Hitlera i wolała pracować w polskiej… jadłodajni. Jeszcze mając 38 lat wygrała międzynarodowe mistrzostwa Rumunii oddając przeciwniczce w finale tylko jednego gema. Tytuły mistrzyni Polski zdobywała jeszcze – przepraszam, że wymawiam Damie wiek – przekroczywszy pięćdziesiątkę !
Mi jednak Wimbledon zawsze będzie kojarzył się z tym, że… w tej dzielnicy mieszkałem. Było zielono, spokojnie, cicho. W dekadzie lat 1980-tych miejscowy piłkarski Wimbledon grał w Premiership, a jego pierwszym rezerwowym bramkarzem był Polak.
Rozpisałem się dziś o Jadwidze Jędrzejowskiej (polecam jej książkę „Urodziłam się na korcie”), bo chciałem pokazać, że Radwańska, Świątek i Linette kontynuują wielkie tradycje polskiego kobiecego tenisa, ale przy największym szacunku dla ich sukcesów to od nich ta tradycja się nie zaczęła.
Zakończyły się Igrzyska Europejskie. Mają krótką, bo ośmioletnią tradycję. Oglądałem inaugurację i zakończenie pierwszych Igrzysk, jakie odbyły się w 2015 roku w Azerbejdżanie. Mieszkałem w tym samym hotelu, co inny gość ceremonii otwarcia - niejaki Putin. Na szczęście na innym piętrze. Spotkałem go wtedy już po raz drugi. Pierwszy na uroczystościach stulecia rzezi Ormian. Ja tam ,w Armenii reprezentowałem Parlament Europejski jako jego wiceprzewodniczący, ale byli też prezydenci: Francji, Rosji, Serbii i Cypru. Putin nie jest dobrym mówcą, czyta z kartki i nawet największy lizus nie mógłby powiedzieć, że wygłasza charyzmatyczne mowy. Za to fantastycznym oratorem okazał się Francois Hollande, lokator Pałacu Elizejskiego ,znany ze swoich romansów. Także w czasie, gdy był prezydentem Republiki Francuskiej. Okazał się wtedy niezłym sportowcem, bo ze swojego pałacu wyruszał na motorze ( skuterze) w kasku, aby go nie rozpoznano (ha-ha), a więc oddawał hołd sportom motorowym. Z drugiej strony ujawnił ułańską fantazję, a tą odbieram jako hołd dla jeździectwa… Żarty na bok.
Wracając do Południowego Kaukazu. Z Erywania zapamiętam knajacki chód Putina, który szedł do miejsca, gdzie się przemawiało gibając się z nogi na nogę. Cóż to, że ma czarny pas w judo, to wszyscy ludzie sportu wiedzieli, a to że ma czarny charakter niektórzy zobaczyli zbyt późno.
IE rozgrywa się w cyklu jak IO czyli co cztery lata. Po Baku (2015) był Mińsk (2019), a po czterech latach Igrzyska Europejskie po raz pierwszy zawitały do Polski czyli na teren Unii Europejskiej. Zorganizowane zostały nie w stolicy, tylko w kilku miastach: Kraków, Wrocław, Katowice (a w zasadzie Chorzów i Stadion Śląski) oraz Rzeszów. Dodajmy do tego jeszcze Zakopane i Tarnów.
Dolnemu Śląskowi przypadło strzelectwo. I słusznie, bo przecież Wrocław zasłynął z czterech złotych medali olimpijskich: Józefa Zapędzkiego - dwa „złota” w Meksyku 1968 i Monachium 1972 (a w dodatku srebro i brąz na mistrzostwach świata Wiesbaden 1966 oraz złoto na mistrzostwach Europy w Bukareszcie 1965) oraz Renaty Mauer-Różańskiej- dwa "złota" w Atlancie 1996 i Sydney 2000 (oraz brąz w Atlancie), a także srebrnego medalu na IO w Atlancie Mirosława Rzepkowskiego (urodzonego we Wrocławiu) oraz brązu w Montrealu (1976) zawodnika Śląska Wrocław – Wiesława Gawlickiego.
Polacy-strzelcy wypadli bardzo dobrze: usłyszeliśmy „Mazurka Dąbrowskiego” dzięki Klaudii Breś, ale były też medale innych kruszców. Były więc sukcesy sportowe, były też organizacyjne, bo zawody zostały zorganizowane bardzo dobrze. To, co było problemem, to… frekwencja. Zawody te oglądała bardzo mała liczba publiczności, a stanowili ją przede wszystkim zawodnicy, ich trenerzy, działacze i dziennikarze.
Jednak nie był to problem tylko strzelectwa, ale w zasadzie wszystkich dyscyplin w każdym z czterech województw. Promocja zawiodła całkowicie. Na szczęście nie zawiedli polscy sportowcy.
*tekst ukazał się w „Słowie Sportowym” (10.07.2023)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 285
Mam znajomego, który ćwiczy sztuki walki, różnorakie. I ten znajomy ma znajomego, który powalił Putlera na glebę na jakichś zawodach sztuk walki, bodajże brazylijskiego dżu-dżitsu aka sambo. Może stąd ten sposób chodzenia u 71-letniego putasa :-)