Peru - kraj dzieci, spuścizna Inków

Dawno nie widziałem takiego wschodu słońca, jak ten, gdy podchodziliśmy do lądowania w Cuzco. A właściwie dwa wschody słońca. Jeden, gdzieś bardzo wysoko, nad samolotem, nad kolejnym pułapem chmur, gdy nagle zaczynało się czerwienić, aż po chwili wszystko było szkarłatne z rosnącą złotą kulą słońca. Ale przed samym wylądowaniem i zaraz po nim widziałem dokładnie inny wschód słońca, taki bardziej klasyczny, spokojny, błękitno-żółty, pogodny i swojski.

W czasie naszej samochodowej wędrówki (potem była jeszcze kolejowa) w kierunku Machu Picchu po drodze widzę dziesiątki i dziesiątki uczniów, przeważnie o indiańskich rysach twarzy, w mundurkach, roześmianych, maszerujących do szkoły. Jest wcześnie, niewiele po 7. rano, ale szkoła nie zawsze jest blisko. Trzeba najpierw kawał dojść, a potem często dojechać peruwiańskim "gimbusem". Te młodziaki odziedziczyły wytrwałość w pokonywaniu odległości po przodkach: Inkowie, w XIV, XV, XVI wieku mieli opanowany system szybkiego przekazywania wiadomości - rolę taką spełniały sztafety szybkobiegaczy, zmieniających się po pokonaniu odpowiedniego odcinka (towarzyszyła temu cała logistyka w postaci punktów, gdzie mogli oni odpocząć, umyć się, przebrać i zjeść).

Peru z bliska. Peru to także ta młoda Indianka niemiłosiernie obładowana, uginająca się pod ciężkim worem, mająca jeszcze maleńkie dziecko na ręce. Ale ma pomoc: ten wielki wór pomaga jej dźwigać, przebierając drobnymi nóżkami, starsza córeczka, może 4-letnia. Uparcie idą naprzód. Bo Peruwiańczycy to uparty naród. Tego uczyła ich historia: najpierw walki indiańsko-indiańskie, potem zrywy antyhiszpańskie (choć wcale, wbrew legendzie, nie takie częste), następnie zatargi z sąsiadami, takimi, jak choćby Chile.

Z Cuzco najpierw kierujemy się w górę, a potem w dół, mijamy Poroy, zmierzamy do Urubamby. Droga jest prosta, zieleń soczysta - zakłócają ją jedynie wielobarwne narzuty (poncha) kobiet młodych i starych. Dostrzegam "toros" - byki, zajęte sobą tuż przy drodze. Ale ludzie tutaj znaleźli im robotę: byki, zaprzęgnięte do narzędzi, uprawiają tę górzystą ziemię. Nasz kierowca mówi, śmiejąc się, że byki w tej części Peru to - z racji ich wykorzystania przez człowieka - takie "andyjskie traktory”.

Peru silne demografią, silne dziećmi. Przeciętna Indianka u podnóża And rodzi średnio w ciągu swojego życia 6-7 dzieci, a nierzadko ta liczba wzrasta do 10. Nam, Europejczykom nie mieści się to w głowie, ale tutaj jest normą, nie budzi zdziwienia. Stąd Peruwiańczyków, jak i innych obywateli krajów Ameryki Łacińskiej, jest coraz więcej i więcej. A Europa się kurczy i demograficznie niknie w oczach, ze wszystkimi tego konsekwencjami ekonomicznymi, politycznymi, socjalnymi i kulturowymi (cywilizacyjnymi). Widok masy dzieci, wcześniej w Afryce, a teraz w Ameryce Południowej (wolę nazwę: Łacińska) uprzytamnia te prawdy o Europie w regresie.

Ale życie toczy się dalej. I dalej jedziemy do Machu Picchu. I w każdej wiosce, każdej miejscowości musimy z nagła, raptownie hamować: na drodze bowiem mnóstwo czegoś, co my nazywamy (przejąwszy to od Anglików) "śpiącymi policjantami", a tutaj - i w Meksyku - określa się to mianem "ompemuelle". Na drodze, jak w życiu trzeba czasem zwolnić. Choćby po to, żeby nie stracić zawieszenia. Ale na drodze zwolnić jest dużo łatwiej niż w życiu...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Peru, dzień 3. Pan Bóg stworzył świat - to wiadomo- ale, jeśli ktoś miałby wątpliwości, niech przyjedzie na granicę argentyńsko-brazylijską, nad olśniewający wodospad Iquasu (chyba zwłaszcza z argentyńskiej strony) albo właśnie tu, do Peru, do tajemniczego miasta Machu Picchu czy do Cuzco, gdzie ślady budowli Inków mieszają się ze stylem kolonialnym, hiszpańskim czy późniejszym barokiem.