Sen o Karym


Wiem, że ojca zabrali do szpitala i że powinienem pojechać do Walimowa. Ale nie jadę i mam wyrzuty sumienia z tego powodu. W końcu jednak przyjechałem. Idę przez podwórko i spotykam tam Rogiewiczową. Zawsze spotykam ją na podwórku, gdy przyjeżdżam do domu. Tak jak by cały czas tam stała i czekała aż ktoś przyjedzie do niej. Coś do mnie mówi, ale nie słyszę. Aha, że ojciec sprzedał Karego. Że musiał sprzedać. Mówi jak to ona. Niby nic, ale tak żeby szpilę wsadzić. Też wiem, że ojciec sprzedał Karego. Ale tak naprawdę to jej nie wierzę, że sprzedał. 
Wchodzę do domu, do kuchni. Pusto, nikogo nie ma. Zawracam i przez sień, tam gdzie jest studnia, idę do stajni. Faktycznie Karego nie ma. Zaglądam jeszcze do stodoły. Ale Karego też tam nie ma. Dziwne, ale często mi się śni, że w stodole są konie. Te, które miał ojciec. Kasztan, którego ledwo pamiętam i który był tak spokojny, że podobno mogłem się bawić pod jego nogami, gdy byłem dzieckiem. I nic mi nie zrobił. Klacz Gniada, która była u nas później, ale miała zupełnie inny charakter niż Kasztan i czego zawsze żałowałem. Bo strach było do niej podejść gdyż mogła ugryźć lub kopnąć. Tylko ojciec jej się nie bał. I ten mały, drobny koń, też Gniady, który był u nas krótko. Ten, którego ojciec oszczędzał w pracy ze względu na to, że miał końską astmę. I którego, z tego powodu, że więcej stał w stajni niż pracował w polu, brat Stachu przezywał Kuracjuszem. I druga klacz Młoda, ta od Gniadej, ale o wiele spokojniejsza od niej. Ta, która zdobyła nagrodę na wystawie koni. Ale która nigdy nie miała źrebiąt. 
Nie wiem, dlaczego we śnie, widzę je wszystkie w stodole. Przecież nigdy koni tam się nie trzymało. 
Ni stąd ni zowąd, jak to we śnie, jestem na podwórku u dziadka Mołta. Dziadek Mołt to nie jest mój dziadek. Ale o starym Mołcie zawsze mówiło się dziadek. Podobno służył jeszcze w armii austriackiej i walczył na froncie we Włoszech. Ktoś, kto jest ze mną mówi, że dziadek Mołt umarł i mogę pójść na górę. Zawsze tam chciałem pójść. Wchodzę do pokoju na górze. Pokój podobny trochę do naszego, który nazywaliśmy ‘niemiecki’ (bo mieszkali tam jeszcze Niemcy, gdy Polacy przyjechali do Walimowa), a trochę do tego dużego pokoju na strychu u Sobka. Tego Sobka, co z dachu swojego domu wycinał krokwie, gdy nie miał czym w piecu palić jak przyszedł mróz. Bo w lecie nie chciało mu się pojechać do lasu i przywieźć drzewa na zimę. 
I tam w tym pokoju na górze, zobaczyłem naprzód uzdę. Była dziwna nieco. Bardzo sztywna, jak z blachy. Od biedy dałoby się ją jednak koniowi założyć na głowę. Nie uzdy jednak szukam. O jest, już widzę. Leży z boku, przy ścianie. Ale jest bardzo zniszczone, skóra popękana. Praktycznie nie nadaje się do użytku. Jednak obok jest drugie! W dobrym stanie. Z gładkiej i lśniącej brązowej skóry. Siodło. To na tym siodle dziadek Mołt jechał witać marszałka Piłsudskiego. Gdy marszałek był z wizytą. Jeszcze tam, na wschodzie w Tarnawicy, gdzie Huculi mieszkali niedaleko. 
Ktoś, kto jest ze mną, pyta mnie czy jestem zadowolony. Ale ten ktoś nic nie wie o siodłach. Tłumaczę mu, że powinny być jeszcze strzemiona i popręg. A, są. Widzę strzemiona, leżą obok pod ścianą. Idę do okna, tego w stronę drogi, którą chodziliśmy do szkoły. Pod oknem jest popręg. Idąc do okna i widzę też szablę. Ma rękojeść z pełną gardą a pochwa jest grawerowana. Pod oknem są jeszcze inne szable. Te z dzieciństwa. Ułamana i bez pochwy, którą próbowałem rozbijać kamienie. I która, przy kolejnym kamieniu ułamała się przy samej rękojeści. I ta druga, którą potem zrobiłem sobie sam ze stalowego pręta od grabiarki i do której dorobiłem pochwę z metalowej rurki. Rurki, w których kiedyś prowadzone były kable elektryczne. Ale teraz ta szabla jest prawdziwa i w prawdziwej pochwie. A ta pochwa, którą kiedyś dorobiłem z okrągłej rurki teraz jest zupełnie płaska. I na niej właśnie jest położona szabla. Dziwne. Uśmiecham się pod nosem. I jest mi przyjemnie. 
I znowu jestem u nas w domu - na podwórku. Idę na ogród. Za kapliczką, którą mama kazała wyremontować, widzę ojca. Jest też mama. Coś kopie motyką. Przemyka mi przez głowę, że przecież rodzice już nie żyją. Ale zaraz zapominam. Jest też Kary, przypięty na łańcuchu, tam gdzie zawsze rosła koniczyna. Ale zamiast paść się na koniczynie, wlazł w ogród i gryzie główki kapusty. Idziemy z ojcem, aby go wygonić z tej kapusty. Po drodze, ojciec  pyta się, czy chcę przejechać się na Karym. Mówię, że tak, ale tylko kawałek i na oklep, bez siodła.
Podchodzimy bliżej. I wtedy Kary spłoszył się i wyrwał pal, do którego był przypięty łańcuchem. A my obydwaj stoimy i patrzymy jak biegnie drogą na pole. Lśniąco czarny. 
Biegnie galopem, ale tak trochę bokiem, żeby nie nastąpić na łańcuch, który przymocowany do uzdy ciągnie się za nim po drodze.
To już dawno temu było, jak śniłem o Karym.