Zjednoczonych łopot flag

Było fajnie i sympatycznie, bo biało-czerwono, a i sportowo było dużo lepiej, niż ostatnimi czasy bywało, więc radości też nie brakowało. Gdzie nie spojrzeć — na ogrodzenia domów, balkony blokowisk, czy supermarkety, praktycznie wszędzie powiewały nasze narodowe flagi. Przejeżdżające samochody przystrojone były w polskie barwy i nie chodzi mi o te z nazwą browaru dodawane do sześciopaku piwa — choć tych było znacznie więcej — ale o te tradycyjne. Chciało się rzec — chwilo trwaj! A ta trwać nie chciała. Po 11 listopada, czy 2 maja w życiu bym nie przypuszczał, że w tylu domach są polskie flagi.
Euro dla nas skończyło się, emocje opadły i przyszła refleksja — potrzeba nam igrzysk, by być dumnym z naszych barw i symboli narodowych, z naszej historii... Smutna refleksja.
Gdzie tkwi przyczyna, że tak nielicznie wywieszane są flagi w dniach świąt państwowych? W czym jest problem, że w te dni nie ma w nas patriotyzmu i dumy z Polski? Dlaczego tak się dzieje?

W roku 1987 miesięcznik „Znak” przeprowadził ankietę, w której zawarte było pytanie: „czym jest dla ciebie polskość?” Na to pytanie odpowiedział wówczas 30-letni historyk — Donald Tusk:

Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność — takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, rzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać... Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski — tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem.

Ktoś powie — ale to było niemal 30 lat temu, wtedy Donald Tusk nawet nie myślał, że będzie premierem, o ubieganiu się o fotel prezydenta nawet nie wspominając. Zgoda, może nie myślał, że dojdzie do tak prominentnych stanowisk, ale gdy już do nich doszedł, pedagogika wstydu rozpoczęła się na dobre, bo jak inaczej nazwać próby zohydzania polskiego patriotyzmu, tradycji, czy zakłamywanie naszej historii? W wizji nowej polityki historycznej nie było miejsca dla Polaka patrioty-narodowca, miał go zastąpić fajnopolak-Europejczyk, który będzie radosny, uśmiechnięty i który 3 maja i 1 sierpnia cały dzień spędzi na działce rekreacyjnej nad grillem, bo przecież ma wolne od roboty. Przekaz z mainstreamowych mediów płynął jasny — popierasz Marsz Niepodległości albo — nie daj Boże — uczestniczysz w nim? Jesteś faszystą, antysemitą i rasistą, kibolem i moherem, zakałą fajnej, europejskiej Polski. Pomyślał więc statystyczny Kowalski, który miał jeszcze chwilę wahania — wywieszę flagę, będę PiS-owocem, więc nie będę fajny, będę ciemnogrodem, a nie nowoczesnym patriotą. A jak miał wyglądać nowoczesny patriotyzm? Ano mniej więcej tak, jak akcja zorganizowana przez „Gazetę Wyborczą” i radiową „Trójkę” pod patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego, która miała zachęcać Polaków do radosnego obchodzenia świąt państwowych — akcja pod hasłem „Orzeł może".
Politowania godny pochód fajnopolaków, pełen różowych chorągiewek i baloników, transparentów z hasłami typu „Polaku nie bądź ponury". Do tego kiermaszowo-jarmarcznego widoku brakowało tylko cukrowej waty w różowym kolorze, a wszystko to odbywało się w Dniu Flagi Rzeczpospolitej Polskiej i pod patronatem — byłego już — prezydenta. Clou tej przekraczającej wszelkie granice absurdu imprezy miało być czekoladowe „coś”, co nie było niczym innym, jak tylko zmaterializowaną profanacją symbolu narodowego.
Nie wiem, kto wpadł na tak infantylny pomysł, ale coś mi podpowiada, że gdyby móc obstawiać w zakładach bukmacherskich — kierując się zasobami intelektualnymi kandydatów — to debel Komorowski-Nałęcz byłby absolutnym pewniakiem.
Całości obrazu tego przedsięwzięcia dopełnia wypowiedź patrona:

Niech każdy narodowe symbole przeżywa po swojemu, to wtedy Polska i polskie symbole mogą być wspaniałe, mogą być piękne, a czasem nawet smaczne.

Jaki ówczesny prezydent, taki ówczesny patriotyzm, a jaki ówczesny patriotyzm, takie ówczesne obchody świąt państwowych. Parafrazując słowa „Misiowego” prezesa Ryszarda Ochódzkiego — wiesz, co robi ten orzeł? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa, to jest orzeł na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym orłem? My otwieramy oczy niedowiarkom, patrzcie — mówimy — to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo. I nikt nie ma prawa się przyczepić, bo to jest orzeł społeczny, w oparciu o sześć instytucji.

Na szczęście te czasy już minęły — oby bezpowrotnie — i znów święta państwowe obchodzone są z godnością i powagą, a bohaterom oddawana jest należna im cześć i chwała, ale jeszcze trochę czasu musi upłynąć, by do wielu dotarło, że nie wystarczy pomachać flagą podczas meczu, zawiesić na szyi szalik, czy pomalować sobie twarz, żeby nazwać siebie patriotą, by zrozumieli, że Polakiem się jest, a nie bywa.