Pióro ojca ratuje mu życie. Niezwykłe wspomnienia Sybiraka.

Są historie prawdziwe opowiedziane przez świadków, które poruszają serca i umysły - oto historia życia Pana Jana oraz opowieść, jak wieczne pióro jego ojca uratowało mu życie.

Jak to się zaczęło?
Styczniowy poranek przywitał mieszkańców jednej z pod poznańskich miejscowości nie tylko lekkim mrozem ale i złocistym słońcem, które odbijało się na chodnikach, gdzie leżała niejednokrotnie warstwa cienkiego lodu.
Na takim lodzie przewrócił się, utykający na prawą nogę, starszy już pan. Gdy pomogłem mu wstać i zaprowadziłem kulejącego przechodnia pod wejście do jego domu – zaprosił mnie do siebie z wdzięczności za okazną pomoc na przysłowiową kawę i opowiedział tę historię z własnego losu i życia. Tę niesamowitą i jakże wzruszajacą historię za zgodą Pana Jana ( imię zostało zmienione ) przestawiam Państwu.

Pan Jan i jego niesamowita historia
1939 rok, wrzesień, wybucha II wojna światowa. Pan Jan z matką i 2-letnim braciszkiem przedzierają się na wschodnie rubieże Polski do najbliższej tam mieszkającej rodziny - jak najdalej od zawieruchy wojennej.
Ojciec Jana był policjantem w miasteczku oddalonym ok 80 km od Poznania. To on nakazał swojej rodzinie ewakuację we wrześniu 1939 r. do swojej siostry, by tam, jak twierdził "przeczekać wojnę”. W połowie września, po cywilnemu, przedziera się i on także do swojej rodziny. Ale i tutaj wojna zastaje małego Janka z rodziną. Sowieckie uderzenie i napaść na Polskę, powoduje okupacje sowiecką tego terenu.
Ojciec Janka zostaje aresztowany pod koniec grudnia 1939 r. w nocy przez NKWD  i wywieziony w nieznanym kierunku. Po około dwóch tygodniach od tego momentu, NKWD aresztuje matkę Jana i jego 2 letniego braciszka i wywozi do podstawionych na dworcu kolejowym bydlęcych wagonów. Temperatura powietrza w tamtym czasie osiągała prawie minus 30 stopni. Zbici i stłamszeni w bydlęcym wagonie, ubrani tylko w to, co udało im się wziąć do ręki, mają oni spędzić w podróży na Syberię prawie miesiąc.    

Pan Jan w czasie aresztowania zabrał z domu jedyną pamiątkę po ojcu – jego wieczne pióro i długopis, które otrzymał w prezencie od przyjaciela z Węgier w 1938 r. był to wówczas całkowicie nowy  i bardzo cenny wynalazek.
Ludzie stłoczeni w ciasnych, nie ogrzewanych bydlęcych wagonach bez ciepłego ubioru ( byli  ubrani tylko w to, w czym zostali aresztowani w domach przez NKWD), bardzo często umierali z zimna i głodu. Zamarznięte zwłoki zesłańców, żołnierze NKWD nie grzebali a wyrzucali z wagonów na tory lub do pobliskich rowów, a pociąg jechał dalej w głąb sowieckiej Rosji.

Na licznych przystankach, miejscowa ludność litowała się często na losem zmarzniętych ludzi stłoczonych w bydlęcych wagonach, dając im kawałek chleba czy ciepły napój.
U celu podróży, w tajdze w szczerym polu, zobaczyli wykopane jamy w ziemi z małym piecykami w środku – to miał być ich dom na wiele lat. Teren był ogrodzony i pilnowany przez siepaczy z NKWD. Na początku spali w tych ziemiankach na gołej ziemi, wspominał ze łzami w oczach Pan Jan, później z pobliskiego kołchozu ukradł drzwi, które wsparte na czterech wbitych w ziemię kołkach było łóżkiem dla trzech osób dla jego rodziny.
Matka Pana Jana pracowała wówczas po 16 godzin na dobę przy wyrąbie lasu, za miskę zupy dziennie i bochenku chleba na tydzień. Dzieci przymusowo musiały pracować minimum 8 godzin dziennie i dodatkowo uczęszczały przymusowo do pobliskiego kołchozu do sowieckiej szkoły. Wówczas, jak twierdził Pan Jan, śmierć stawała się wybawieniem dla tych skatowanych i sponiewieranych ludzi. A umierali oni setkami z wycieńczenia, głodu, z mrozu i chorób.
Szkoła – to takie wielkie słowo, jak wspominał Pan Jan, ale to była adaptowana obora, gdzie w smrodzie obok świń siedziały wysiedlane z Polski dzieci na klepisku na ziemi. Do pisania służyły im pióra wyrwane z upadłych na ziemię ptaków a za papier fragmenty sowieckich gazet. Atrament robiono ze zmielonych czarnych jagód.

Jak wieczne pióro ratuje życie
W połowie 1941 roku, podczas przymusowych szczepień dzieci organizowanych przez naczelnika obozu, z powodu zakażonych igieł do strzykawek (chodziły słuchy iż celowo zakażonych), umiera w męczarniach ponad 40 zaszczepionych dzieci, w tym braciszek Pana Jana.

Sam Pan Jan, z zakażoną ręką przeznaczoną do amputacji, zachorował. Gdy zrozpaczona matka zaprowadziła go do lekarza do pobliskiego kołchozu, wtedy on po kryjomu wręczył sowieckiemu lekarzowi najcenniejszą pamiątkę jaką posiadał – wieczne pióro i długopis ojca, zabrane podczas aresztowania przez NKWD z doku. Lekarz sowiecki okazał jednak wdzięczność, dając choremu chłopcu serię zastrzyków z surowicy i wyleczył go w ten sposób z ostrej infekcji i niechybnej amputacji ręki a nawet śmierci.

Mijają lata walki o życie, o zdobycie kawałka chleba. To już niemal codzienność. Mały Jan, oprócz przymusowej nauki, musi pracować i to ponad 8 godzin dziennie. Inaczej nie otrzyma żadnego jedzenia. Choroby, brud, śmierć - takie sceny towarzyszą jego dzieciństwu. W nocy, gdy zamyka oczy, tęskni za ojcem, pragnie by z nim był - bardzo wówczas tęskni za domem w Polsce i po kryjomu płacze z tęsknoty i bólu rozstania.
W 1946 roku wraca z matką do Polski. Nie może jednak długo zrozumieć, że jedzenia się nie kradnie a kupuje, że są sklepy, zabawki dla dzieci a po szkole nie potrzeba wycinać w lesie drzew. Że  aby przeżyć nie trzeba kraść, nie ma drutów kolczastych a pijani wartownicy nie strzelają do ludzi dla zabawy.

Powoli do Janka - dziecka a przeżyciami dorosłego - wraca wiadomość człowieczeństwa i ludzkich zwykłych praw do życia.
Matka Jana, od momentu przyjazdu do Polski, poszukuje męża – policjanta aresztowanego przez NKWD. Niestety jej trud odbija się wręcz wrogością w ówczesnych władzach PRL. Jak to zesłańcy na Sybir? Policjant granatowy? – toż wróg nieprzejednany jak żołnierze AK. Takie tylko odpowiedzi otrzymuje w urzędach.

Trudno było przeobrazić się młodemu chłopakowi, jak opowiadał Pan Jan, po zdeptaniu ludzkiej godności przez siepaczy z NKWD (za czasów PRL – ci siepacze byli przyjaciółmi komunistycznych władz Polski) w dorosłego mężczyznę, żyjącego wówczas w komunistycznej Polsce.

Pan Jan, jak opowiadał, połączył wówczas swoje dwa życia w jedno – to prawdziwe z rodzicami i bratem, później w sowieckim łagrze i drugie, niby w swojej ojczyźnie, zarządzanej z zagranicy przez katów swojej rodziny. Był zbyt młody i zbyt słaby, jak twierdził, by walczyć o taką Polskę, którą pamiętał jak był dzieckiem.

Matka, ta najukochańsza istota, która pozostała w jego życiu, schorowana, zniszczona życiem, zasnęła na zawsze w jego objęciach, prosząc go o odnalezienie męża i ojca Pana Jana.
Przez całe swoje dorosłe życie szukał on śladów swego ojca, by tym wypełnić dane słowo umierającej najukochańszej swojej matce. Dopiero kilka lat temu znalazł się na cmentarzu na obcej ziemi, gdzie we wspólnej mogile leżeli żołnierze oraz policjanci, zamordowani przez NKWD strzałem w tył głowy w 1940 r.

Przed skromną tabliczką upamiętniającą imię i nazwisko oraz datę urodzin i śmierci swego ojca głośno zapłakał, a był to płacz małego chłopca i dojrzałego mężczyzny, płacz tęsknoty i żalu.
Gdy wypowiadał pan Jan właśnie te słowa, to łzy ciekły po jego policzkach................
 

YouTube: