W „ciszy” najlepiej pisać o polityce międzynarodowej. A jest o czym, bo zupełnie bez żadnej (!) reakcji w „naszych” mediach przeszło zeszłotygodniowe głosowanie PE dotyczące władz tzw. „Funduszu Junckera”. W Brukseli w poprzednią środę można było zobaczyć, jakie mamy realne wpływy w UE. Szefem zarządu powstającego Funduszu, który ma obracać miliardami euro i na które władza w Warszawie śliniła się od paru miesięcy został Austriak Wilhelm Molterer, a więc przedstawiciel „starej” Unii, były wiceprezes Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Nie mam pretensji, że funkcja prezesa owej rodzącej się megainstytucji finansowej nie przypadła Polakowi. Nasz kraj nie jest płatnikiem netto do kasy w Brukseli: ci, co pieniądze dają, mają z definicji większy wpływ na obsadę takiej funkcji, dają w większym stopniu niż my (ale my też musimy się do tego dołożyć!), mają większe prawo objąć takie stanowisko.
Ale mam pretensje o to, że stanowisko wiceprezesa, które było zarezerwowane dla „nowej” Unii przypadło nie przedstawicielowi największego kraju w regionie czyli Polsce, lecz... Bułgarce. Iljana Canowa reprezentuje państwo, które przystąpiło do UE trzy lata po nas i ma parę razy mniej ludności niż my.
No i gdzie ta nasza „silna pozycja w Unii”?
*komentarz ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (24.10.2015)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1822