Zenek Plech odszedł do „żużlowego nieba”

Pełny tytuł tego tekstu brzmi: Zenek Plech odszedł do „żużlowego nieba” tuż po Jurku Szczakielu. I jak Maradona ogrywał ZSRR...

Smutno. Odszedł Zenek Plech. Pisze: „Zenek”, bo miałem przyjemność i zaszczyt go znać, a potem przyjaźnić się, wielokrotnie rozmawiać o żużlu i nie tylko. Zenon miał talent na miarę Tomasza Golloba, zdobył aż 11 medali Mistrzostw świata: indywidualnie (brąz 1973, srebro 1979) oraz w drużynie i parach. Był też, wymieniam z pamięci, pięciokrotnym mistrzem Polski i bodaj ze trzy razy wygrał „Złoty Kask”. Miałem z nim szczególny kontakt. Gdy zdobywał w obecności 100 tysięcy ludzi swój pierwszy medal Indywidualnych Mistrzostw Świata i gdy w tym samym czasie jego kolega z Biało-Czerwonej drużyny, Jurek Szczakiel sięgał po pierwsze złoto IMŚ dla Polski – miałem 10 lat i właśnie wtedy zakochałem się w żużlu. Nie myślałem, że za 45 lat będę organizował (czytaj: szukał i znajdował sponsorów), aby na stadionie gdańskiego „Wybrzeża” zorganizować turniej upamiętniający 65. rocznicę urodzin „Super-Zenona” i 45 rocznicę właśnie tego jego medalu na Stadionie Śląskim.
Zresztą dobry kontakt miałem i mam z jego synem, Krystianem, którego już od paru lat wspieram przy organizacji międzynarodowych żużlowych mini-campów dla dzieciaków w Gdańsku – mieście, które stało się, po Gorzowie, drugą miłością Zenona. 
Plech na żużlową wieczną wartę odszedł 25 listopada, niespełna trzy miesiącach po zmarłym 1 września Jurku Szczakielu. W 2018 roku odszedł Nowozelandczyk Ivan Mauger, sześciokrotny mistrz świata, który stał wtedy w 1973 w Chorzowie na podium IMŚ z dwoma Polakami. 
Jurek i Zenon to były zupełnie dwie różne osobowości. Pierwszy – typ introwertyka. Nie łatwo było naciągnąć go na zwierzenia – ale jak już, to warto było posłuchać. Różne historie. Prawdę mówiąc, niektóre cały czas nie do druku. Zenon, przeciwnie, ekstrawertyk, ofensywny, lubiący wspominać i przede wszystkim telewizyjna gwiazda, bo przecież miał „gadane”. Obaj rywalizowali na torze. Ale też jeździli razem dla reprezentacji Polski . Wtedy, 45 lat temu, na Śląskim faworytem, nawet do złota wydawał się być Plech, który rok wcześniej, mając zaledwie 19 lat, jako najmłodszy w historii sięgnął po tytuł indywidulanego mistrza Polski. Prawdę mówiąc przez kolejne 48 lat nigdy złota IMP nie zdobył zawodnik młodszy od niego. Nawet Tomek Gollob pierwsze złoto – z ośmiu(!) IMP – zdobył jak miał lat 21 czy 22. A więc faworytem był Zenek i ś.p Jan Ciszewski, niezapomniany sprawozdawca piłkarski i żużlowy promował Plecha kosztem Szczakiela, gwoli prawdy, na granicy wytrzymałości. Wygrał jednak w wielkim stylu Szczakiel, który w barażu pokonał Nowozelandczyka. Ten bieg pamiętam do dziś, bo Mauger goniąc Polaka miał defekt motocykla i Szczakiel został na torze sam i 100 tysięcy ludzi wstało z miejsc, wszyscy wiedzieli, że jest złoto, mamy złoto, że będzie „Mazurek Dąbrowskiego” – ta najpiękniejsza melodia na świecie. 
Po zakończeniu kariery jeżeli rywalizowali, to bezapelacyjnie wygrywał już Plech. Wcześniej miał dużo więcej medali niż Szczakiel, dużo więcej tytułów w IMP, szalał w lidze angielskiej. Gdy odłożyli kevlary na półkę, Zenon był ten „medialny”. A Jurek zaszył się na Opolszczyźnie. Prawdę mówiąc, miał żal do świata, że nikt o nim nie pamięta. Gdy w 2008 roku zaprosiłem go w charakterze prelegenta do Krakowa, był naprawdę wzruszony, bo to nie był czas, w którym szanowano starych mistrzów. Jego pogodny introwertyzm, skrajnie lakoniczne odpowiedzi na pytania uwodziły widzów. Prowadziłem to spotkanie, pamiętam.                
Teraz Zenka nie ma, nie ma Jurka. 86 dni – tyle jeden czekał na drugiego w żużlowym niebie. Jak to często bywa, z Zenonem od dłuższego czasu umawiałem się na spotkanie, a to w Warszawie, a to w Gdańsku. Odkładaliśmy, odkładaliśmy, a teraz … Spotkamy się na pewno, ale już nie tu.           
Rozpisałem się tyle o Zenonie Plechu, bo na to zasługuje. Był jednym z kilku, obok Golloba, ś.p. tragicznego Edwarda Jancarza, najlepszych żużlowców w historii Polski. Na koniec życia miał pecha. Umarł w tym samym dniu, co Diego Maradona. I oczywiście polskie media trąbią prawie wyłącznie o Maradonie, a o Plechu trochę wzmianek na kilku portalach, dopóki nie pojawiły się informacje o śmierci piłkarze nazwanego „El Diez” czyli „Dziesiątka”. O Maradonie wszyscy wiedzą wszystko, więc nie będę pisał ani o „ręce Boga”, która być może utorowała drogę Argentynie do złota – wtedy, w 1986 roku w Meksyku pokonali w finale Niemców. Podam tylko jeden fakt bardzo mało znany: wszyscy wiedzą, że właśnie wówczas Maradona został mistrzem świata, ale naprawdę ze świecą szukać tego, który by pamiętał, że Diego był w końcu lat 1980-ych mistrzem świata juniorów. W finale Argentyna pokonała 3 do 1 powoli kończący swój żywot Związek Radziecki. 
Jeśli można porównać obydwu, choć pewnie fani futbolu będą oburzeni, to Zenon Plech był „jajcarzem”, a Maradona oszustem, bo ręka Boga to po prostu gol ukradziony Anglikom, bo sędzia przysnął i nie było wtedy VAR-u. Plech – jajcarz? Kiedyś, przed prezentacją zawodników Stali Gorzów skuł Edwarda Jancarza i jeszcze jednego kolegę z drużyny kajdankami i wyszli na te prezentację naprawdę skuci (serio!). Cóż, musiał mieć cholerne poczucie humoru.   
  Wszyscy będą teraz mówić o Maradonie – to ja napisałem o Zenku Plechu. I Jurku Szczakielu też. Do zobaczenia, Panowie… 

*tekst ukazał się w tygodniku „Słowo Sportowe” (30.11.2020)