Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Lech Zborowski: JAK DOSZŁO DO SIERPNIOWEGO STRAJKU
Wysłane przez WZZW w 30-08-2015 [09:00]
W opublikowanym w roku 2012 artykule „Solidarność jako Nieciekawość” Krzysztof Wyszkowski pytał: „Czy wiemy jak wybuchł strajk? Czy to tak trudny temat, że nauka polska boi się go i poprzestaje na bezkrytycznym przyjęciu stwierdzenia Borusewicza, że strajk zorganizowało pięciu ludzi – on sam, Jerzy Borowczak, Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i Lech Wałęsa?”
Przez lata stworzono historię fałszywą i zakłamaną do tego stopnia, że nie próbujemy nawet tego kłamstwa kontestować, mimo że coraz częściej widzimy i czujemy jego absurd. Tymczasem wykazanie fałszu tej prymitywnej propagandy nie wymaga nawet głębokiej znajomości tematu. Wystarczy szablon zupełnie podstawowej logiki użyty do porównania wciskanych nam od lat kłamstw, aby zauważyć ich całkowity bezsens.
W tym rozdziale opowiadam prawdę w dużym stopniu nieznaną i dla wielu być może szokującą w zestawieniu z popularnym substytutem tej prawdy. Opisuję tu w szczegółach jak podjęto decyzję o strajku, kto i w jakich okolicznościach to zrobił. Jakie były prawdziwe oczekiwania, jak przygotowano to całe przedsięwzięcie i jak przebiegały związane z tym wypadki.
Opowiadam to wszystko jako bezpośredni świadek i uczestnik tych wydarzeń. Opisanie prawdziwych zdarzeń jest jednak tylko częścią tego rozdziału, gdyż uważam za równie ważne ukazanie anatomii fundamentalnego historycznego kłamstwa, którym tę prawdę zastąpiono. To kłamstwo choć często prymitywne, to jednak zdążyło się w ciągu wielu lat mocno nawarstwić, a jego sedno jak w przypadku większości kłamstw tkwi w szczegółach.
Mam więc nadzieję, że przywołanie i porównanie tych właśnie szczegółów pozwoli rozprawić się z samym kłamstwem jak i ustawić we właściwym świetle jego twórców i głosicieli.
Zacznijmy od faktów
Pierwsze, niepotwierdzone wówczas jeszcze, sygnały o protestach w zakładach pracy w różnych częściach kraju zaczęły docierać do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża już w pierwszych dniach lipca. Początkowe pojedyncze sygnały i skrawki informacji szybko zamieniały się jednak w strumień konkretnych wiadomości. Nikt nie miał wątpliwości, że społeczne niezadowolenie rośnie i znajduje coraz częściej upust w bardzo konkretnych akcjach protestacyjnych. Ich temat natychmiast zdominował WZZowskie rozmowy.
Najważniejsze było oczywiście gromadzenie i sprawdzanie informacji, aby mieć prawdziwy obraz tego co zaczynało się w Polsce dziać. Odmienność tej sytuacji od rożnych okresów społecznych napięć z przeszłości, leżała w tym, że strajki które wydawały się spontaniczne, wybuchały w przeróżnych miejscach w kraju. Często bardzo od siebie oddalonych.
Już w pierwszych dniach lipca odbył się strajk w sąsiadującym z Gdańskiem Tczewie. Fala strajków przeszła przez Lublin, Świdnik, Ursus, Sanok, Tarnów, Mielec, Poznań i wiele innych miast. Zarówno tych dużych jak i tych mniejszych. Przy kompletowaniu informacji nieco dziwnym wydawała się wyjątkowa ich dostępność. Pierwsze wnioski sugerowały, że albo władze zostały tym zjawiskiem w dużym stopniu zaskoczone, albo z jakiegoś powodu nie miały zamiaru tych informacji zbyt mocno ukrywać. Zastanawiając się nad tym, nie mieliśmy też wątpliwości, że jeżeli taki klimat społecznych nastrojów będzie się utrzymywał, to musi prędzej czy później mieć swoje konkretne odbicie w Trójmieście.
W tym samym czasie, od kilku już miesięcy, ciągnęła się sprawa prześladowania w stoczni Gdańskiej dochodzącej do emerytury naszej wolnozwiązkowej przyjaciółki Anny Walentynowicz. Szykanowana już od wielu mięsięcy mocniej i wyraźniej niż poprzednio, karana za niepopełnione przewinienia, pozbawiana premii, atakowana przez strażników i wreszcie przeniesiona bezpodstawnie na inne stanowisko, odwoływała się do Terenowej Komisji Odwoławczej. Czekaliśmy na rozwój wypadków związanych z jej sprawą oczekując decyzji TKO.
Zakładaliśmy, że jeśli żadna możliwa droga prawna nie da pozytywnych wyników, to będziemy musieli bronić jej inaczej.
W połowie lipca nadeszła jednak decyzja korzystna dla Anny Walentynowicz. Decyzja TKO nakazywała przywrócenie jej na poprzednie stanowisko. Stocznia swoim zwyczajem nie dawała jednak za wygraną i uznając decyzję TKO za nieprawomocną, złożyła odwołanie od tej decyzji. Sytuacja wyglądała jednak w tym momencie na tyle optymistycznie, że można było mieć umiarkowane nadzieje na jej korzystne zakończenie. 28 lipca Anna Walentynowicz otrzymała pisemne potwierdzenie prawomocności korzystnej decyzji TKO, przywracającej ją do pracy na poprzednim stanowisku. Cała sprawa wydawała się być wreszcie zakończona pomyślnie.
W tym czasie całą uwagę działaczy Wolnych Związków pochłaniał temat przygotowania się na możliwość zaistnienia strajków w zakładach Trójmiasta. Dyskutowano różne scenariusze możliwych wypadków. To właśnie wówczas pojawił się pewien znaczący spór pomiędzy Bogdanem Borusewiczem i resztą liderów grupy. Kuroń, a za jego sprawą zupełnie mu posłuszny Bogdan Borusewicz, zaczęli naciskać na jak najszybsze zorganizowanie strajku w stoczni. Oczywiście te plany nie miały nic wspólnego ze sprawą Anny Walentynowicz, gdyż ta w tym czasie nie wymagała żadnego dodatkowego działania. Kuroń i Borusewicz, uważali jednak, że idąc za przykładem innych miast należy jak najszybciej wywołać strajk na Wybrzeżu, a to oznaczało oczywiście strajk w stoczni. Powstały spór brał się z faktu, że chociaż większość z nas zdawała sobie sprawę, że nastrój niezadowolenia dotrze niebawem do Trójmiasta, to jednak taki niczym nieuzasadniony pośpiech nie znajdował większego poparcia.
Andrzej Gwiazda wyciągąjąc słuszne wnioski z przelatujących przez kraj krótkich strajków uważał, że do ewentualnego protestu w Gdańsku należy się bardzo solidnie przygotować. Dotychczasowe strajki kończyły się niemal tak szybko jak wybuchały. A kończyły się z reguły niczym innym, a tylko obietnicą podwyżki płac. Zważając, że strajki powodowane były wzrostem kosztów życia, sprawą oczywistą było, że podwyżki płac są żądaniem zasadniczym. Andrzej Gwiazda uważał jednak, że w razie strajku na gdańskim podwórku można, a przynajmniej należy próbować osiągnąć więcej. Wszyscy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża z tym założeniem zgadzali się bez zastrzeżeń. Wszyscy, z wyjątkiem Bogdana Borusewicza. Ten, owładnięty wizją Kuronia, naciskał na jak najszybszą próbę wywołania strajku.
Gwiazda miał jednak mocne argumenty. Uważał słusznie, że środek wakacji nie jest najlepszym czasem aby przekonać ludzi do strajku. Zwłaszcza, że sytuacja zarobkowa pracowników stoczni była dużo lepsza niż większości innych na Wybrzeżu. Ponadto uznawał, że najważniejszą sprawą do osiągnięcia było spopularyzowanie idei Wolnych Związków, co wymagało przygotowania odpowiednich materiałów. Oczywiście nikt nawet przez chwilę nie zakładał, że mogą powstać warunki do ich legalnego stworzenia. Chodziło o to, aby wykorzystać ewentualny protest i przedstawić ludziom na czym ta idea miała polegać i ewentualnie rozszerzyć zakres działania i siłę trójmiejskich WZZów. Gwiazda zdecydowanie obstawał przy konieczności prawdziwie solidnego przygotowania się. W każdej rozmowie powtarzał że, niezależnie od sprzyjających okoliczności, możemy mieć tylko jedno podejście i tylko jedną szansę i nie wolno jej zmarnować przez niczym nie uzasadniony pośpiech.
Była jednak inna, ważniejsza przyczyna, dla której pośpiech nie wydawał się wskazany. Większość z nas miała odczucie, że przechodząca przez Polskę fala niezadowolenia nie była do końca przypadkowa. Podczas rozmów wracało stale podejrzenie, że komuś w komunistycznych władzach taka sytuacja była mocno na rękę. Sugerowało to dość dziwne zachowanie władz. Prowokacja była całkiem realną możliwością. Tym bardziej więc pośpiech wydawał się niczemu nie służyć.
Borusewicz nie chciał tych argumentów słyszeć, ale też nie miał specjalnej alternatywy, ponieważ jako samotny przedstawiciel KORu w Trójmieście nie miał zaplecza w ludziach, aby cokolwiek zdziałać na własną rękę. Ponadto traktując od dawna WZZy czysto instrumentalnie, wykorzystując je głównie do urzeczywistnienia takich czy innych swoich akcji, nie zauważył, że w tamtym czasie w wybrzeżowych Wolnych Związkach wyrosła już silna i aktywna grupa młodszych działaczy, której większość miała bardzo określony stosunek do Kuronia i jego grona. Borsuk mimo sporej popularności wśród młodszych WZZowców nie był w stanie przełożyć tej sympatii na osobę Kuronia, który wśród większości tych chłopaków nie był zbyt popularny. Dlatego też wiadomość, że Kuroń domaga się strajku czy czegokolwiek innego, nie odbijała się wielkim zainteresowaniem tej części grupy. Nikt więc nie zamierzał rzucać się w wir działania tylko dlatego, że słynny Borsuk próbował za wszelka cenę zaimponować swojemu korowskiemu idolowi.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że przez wiele lat Borusewicz zdecydowanie zaprzeczał jakoby Kuroń nalegał na organizowanie strajku w Trójmieście. Oczywiście efekt tego kłamstwa jest taki sam jak w przypadku innych kłamstw Borusewicza i powoduje utratę wiarygodności jego opowieści. Jeszcze w 1991 roku przy okazji prowadzonego wywiadu dziennikarz zapytał go czy Jacek Kuroń naciskał na zorganizowanie strajku? Borusewicz jak zwykle odpowiedział: „nie było żadnych nacisków”. Problem w tym, że sam Kuroń w nieskończonej ilości własnych wywiadów opowiadał jak to stale wysyłał do Gdańska zapytanie: „Na co wy tam jeszcze czekacie?”.
Andrzej Gwiazda, wspominając ten wątek, pisze w swojej książce: „Kuroń się denerwował – cała Polska strajkuje, a wy nic.”
Korowski przyjaciel Borusewicza, Henryk Wujec, występując w telewizji ponad trzydzieści lat po pamiętnym sierpniu przypominał: „ Bogdan Borusewicz przyjechał przed strajkiem do nas do Warszawy i powiedział, szykujemy strajk, szykujemy. Bo mówiliśmy: w całej Polsce są strajki. Co wy robicie w tym Gdańsku? Nie ma strajku do tej pory.”
Borusewiczowi taka wersja nie pasowała jednak wyraźnie do stworzonej później przez niego opowieści, że do wywołania strajku skłoniła go tylko i wyłącznie spontaniczna chęć obrony Anny Walentynowicz. Dlatego też przez lata miota się w tym temacie, raz to zaprzeczając swym korowskim idolom, innym razem nieśmiało przytakując.
Tymczasem sytuacja w Trójmieście nie wskazywała na to, aby którykolwiek większy zakład poszedł w tym czasie drogą innych i stał się miejscem jakiegoś pracowniczego protestu. Uznaliśmy, że należy przeczekać kilka tygodni i przygotowując się poczekać na powrót ludzi z urlopów i lepszego rozeznania intencji komunistycznych władz. Sytuacja Anny Walentynowicz wydawała się ustabilizowana. Cześć WZZowców przebywało poza Gdańskiem. Joanna i Andrzej Gwiazdowie wyjechali również na krotki wypad w góry. Bogdan Borusewicz wydawał się być z tej sytuacji niezadowolony, ale nie mając żadnej alternatywy musiał ten fakt zaakceptować.
Niecałe dwa tygodnie później los z wyraźną pomocą różnych bardzo ziemskich sił zmienił sytuację i spowodował serię bardzo istotnych wydarzeń. Złożone drugiego sierpnia przez dyrekcję stoczni odwołanie do Ministerstwa Pracy i Płac Socjalnych spowodowało zmianę wcześniejszej korzystnej dla Anny Walentynowicz decyzji TKO. W krótkim czasie przeszła ona serię bardzo dokuczliwych szykan, łącznie z kilkugodzinnym bezprawnym przetrzymywaniem siłą w pokoju straży przemysłowej.
Z dnia na dzień, wygrana jak się wydawało, walka przeciwko bezzasadnemu przeniesieniu na inny wydział zamieniła się w coś dużo ważniejszego. Kierownik Działu Gs wystąpił o zwolnienie Anny Walentynowicz z pracy. W odpowiedzi ona sama złożyła natychmiast doniesienie do prokuratury o popełnieniu wobec niej przestępstwa przez stoczniową straż przemysłową. Pani Ania nie miała już w tym momencie żadnych szans, gdyż nie ulegało wątpliwości, że dyrekcja miała już wobec niej wyraźnie sprecyzowane plany. Ponad to, biorąc pod uwagę fakt, że dyrekcja załatwiała zwykłą sprawę zwolnienia pracownika na szczeblu ministerstwa, można było sądzić, że karty w sprawie Anny Walentynowicz zostały rozdane przy stole znacznie ważniejszym niż dyrekcji zakładu.
Historię prześladowania i zwolnienia Anny Walentynowicz szczegółowo opisuje Sławomir Cenckiewicz w swej książce pt. „Anna Solidarność”.
Tak więc 7 sierpnia poinformowano Annę Walentynowicz, że została ona zwolniona dyscyplinarnie z powodu „naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych”. W przywołanej wyżej książce Sławomir Cenckiewicz cytuje przejmującą relację Anny Walentynowicz z ostatnich chwil w stoczni: „9 sierpnia , kiedy poszłam do stoczni po wypłatę, rzuciło się na mnie czterech strażników. Wykręcili mi ręce, skaleczyli mnie. Zobaczyli krew i przestraszyli się. Wciągnięto mnie do Nyski i tak triumfalnie pojechałam do kadr. Urzędniczka przekazała mi pensję ze słowami: – Nie wygrasz, to walka z wiatrakami. Szłam ulicami Gdańska z pochyloną głową, czułam się jak zbity pies – zupełnie załamana. Słyszałam własne słowa sprzed wielu lat: nikt nigdy nie będzie miał powodu, żeby zwolnić mnie z pracy. A teraz 52 artykuł! Wyrzucono mnie więc za sabotaż, pijaństwo, kradzieże. I jak teraz żyć bez stoczni? To koniec.”
Zwolnienie Anny Walentynowicz, chociaż poprzedzone długą listą szykan wobec jej osoby, było pewnym zaskoczeniem. Przede wszystkim dlatego, że nawet z pozycji interesu władz wydawało się posunięciem pozbawionym sensu.
W tym momencie ja sam byłem ciągle jeszcze bez pracy od czasu mojego zwolnienia w kwietniu tego samego roku. Właśnie dlatego, że miałem sporo czasu i byłem na miejscu, stałem się obok Jana Karandzieja drugą osobą, do której Bogdan Borusewicz zwrócił się z prośba o pomoc w zorganizowaniu akcji protestacyjnej w obronie pani Ani. „Borsuk” stwierdził, że zamierza uruchomić w stoczni trzech współpracowników w tym dwóch działaczy wolnych związków Bogdana Felskiego i Ludwika Prądzyńskiego, aby jak najszybciej podjąć próbę wywołania strajku. Janek Karandziej był wówczas, obok Andrzeja Gwiazdy, członkiem komitetu założycielskiego WZZW i wydawał się tym pośpiechem zdziwiony, tak samo jak ja.
Obaj byliśmy zwolnieniem pani Ani niezwykle poruszeni. Nie zmieniało to jednak faktu, że cała ta sytuacja była dość podejrzana.
Po wiosennych czystkach, kiedy z kilku stoczni wyrzucono niemal wszystkich WZZowskich działaczy, przeprowadzono zupełnie niezrozumiały atak na Annę Walentynowicz. Nie trzeba było być specjalnym geniuszem aby rozumieć, że gdyby władze rzeczywiście obawiały się, że fala strajków dotrze do stoczni, to nie zwalniałyby i to w tak prowokacyjny sposób pani Ani, wiedząc doskonale, że taka decyzja spotka się ze zdecydowaną reakcją Wolnych Związków. Zwłaszcza, że Anna Walentynowicz, przechodząc za kilka miesięcy na emeryturę stawała się dla tej władzy coraz mniejszym zagrożeniem. W połączeniu z wieloma pomniejszymi zdarzeniami cała ta sytuacja pachniała prowokacją. Na tyle mocno, aby nie można było tego lekceważyć. W dodatku na miejscu nie było znacznej części związkowców, w tym Joanny i Andrzeja Gwiazdów.
Zwolnienie pani Ani było działaniem na tyle bezsensownym i niejasnym w odniesieniu do intencji komunistycznych władz, że uważaliśmy iż należało nie tylko poważnie zastanowić się co się wokół nas dzieje, ale również wybrać najlepszy wariant obrony. Przede wszystkim jednak, należało poczekać na możliwość zebrania wszystkich możliwych działaczy.
Bogdan Borusewicz pod nieobecność wielu z nich, w tym liderów, proponował nagle bardzo poważne przedsięwzięcie. Przecież mowa była o tej samej stoczni, w której zaledwie dziesięć lat wcześniej polała się krew strajkujących stoczniowców. Pośpiech „Borsuka” był czymś zupełnie dla nas niezrozumiałym. Tym bardziej, że on sam nie potrafił go logicznie uzasadnić. Dla każdego rozsądnego człowieka nie miało przecież znaczenia, czy na dokonane już zwolnienie pani Ani, WZZty zareagują w ciągu kilku czy też kilkunastu dni. Nie było żadnego argumentu, aby nie poczekać kilka dni i podejść do rzeczy w pełnym składzie osobowym i z wyraźnym, wspólnie ustalonym planem.
Tak więc już przy pierwszym spotkaniu wyłożyliśmy mu nasze wątpliwości. „Borsuk” był już jednak wyraźnie zdecydowany. Sugerował przy tym, że czyni tak za wiedzą Andrzeja Gwiazdy, co później okazało się zwykłym kłamstwem. Okazało się też, że przychodząc z propozycją miał już gotowy termin, którym miał być wtorek 12 sierpnia. Obaj z Jankiem zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że takich rzeczy nie można przygotować w ciągu kilku chwil, toteż podejrzewaliśmy, że nasz kolega mógł rozpocząć swoje przygotowania zanim jeszcze zaczął z nami o nich rozmawiać, co tylko wzmogło nasze wątpliwości.
„Borsuk” nie przyjmował naszych argumentów i widać było, że on sam podjął już decyzję w tej sprawie. Jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem, zaledwie kilka godzin później sam doszedł do wniosku, że wybrany termin jest niewykonalny i przeniósł go na następny dzień czyli środę 13 sierpnia. Powiedział też, że taki właśnie termin przekazuje trzem chłopakom w stoczni.
W ciągu tych kilku zaledwie dni, spotykaliśmy się z „Borsukiem” dwa, a czasem nawet trzy razy dziennie. Nie tylko dlatego, że było wiele spraw do omówienia, ale również dlatego, że decyzje często się wówczas zmieniały. Nasze wątpliwości pozostały, ale stanie z boku nie wchodziło w grę.
Kilka dni wcześniej przywiozłem z Warszawy ostatni przed strajkiem transport niezależnych wydawnictw. Zastanawialiśmy się co z tego i w jaki sposób można użyć. Borusewicz planował rozdanie dużej ilości ulotek w kolejkach elektrycznych w środę wczesnym ranem i chciał, abyśmy się tym zajęli. Ustalaliśmy więc z nim kto z kim i na jakiej trasie będzie to robił.
Okazało się też, że Borsuk przygotował treść odezwy do stoczniowców i miał ją właśnie dać do druku. Dziwiło nas, że zamierza wydrukować ją w imieniu WZZów, nie konsultując jednocześnie z nikim jej treści. On sam tłumaczył to znów brakiem czasu i pośpiechem. Zarówno Janek jak i ja czuliśmy z tego powodu duży niepokój. Borusewicz był jednak zdecydowany i oznajmił, że jedzie z tym do drukarni.
I chociaż nikt o to nie pytał, to było dla nas oczywiste, ze drukiem będzie się zajmował Piotr Kapczyński, który już wówczas stanowił trzon WZZowskiej poligrafii i żaden poważny druk nie mógł się odbyć bez jego udziału. On sam po latach wspomina ten moment: „W niedzielę, 10 sierpnia, wróciłem do domu po kilku dniach i nocach drukowania bodajże Raportu Konserwatorium Doświadczenie i Przyszłość (…) Robiłem to u Józka Przybylskiego na powielaczu białkowym. Byłem wykończony i chciałem tylko spać. Ale w nocy przyszedł Bogdan Borusewicz i kazał przerzucić sprzęt do jakiegoś mieszkania we Wrzeszczu, bo będziemy drukować ulotki. W poniedziałek wszystko przewiozłem, on dostarczył papier. Wyjaśnił, że chodzi o strajk, wyskoczył chyba jeszcze do chłopaków ze stoczni. Mówił, że jeśli wytrzymają pierwszy okres to jest szansa. Skończyliśmy drukować nad ranem we wtorek, przespaliśmy się trochę(…) Potem rozwiozłem te ulotki w kilka miejsc: do Leszka Zborowskiego, Tomka Wojdakowskiego… Mogło być ich z 5 tys. Jakość była kiepska, bo mieliśmy tylko farbę offsetową”. Do tego fragmentu wspomnień Piotra wrócę jeszcze w dalszym ciągu tej relacji, gdyż mają one ważną wymowę w odniesieniu do późniejszych opowieści Borusewicza.
W międzyczasie wrócił niespodziewanie do Gdańska Andrzej Gwiazda, a krótko po nim Joanna. Okazało się, że matka Andrzeja znalazła się w stanie bardzo poważnym w szpitalu i musiał on natychmiast wracać do domu. W tym też momencie sprawy zaczęły przybierać bardzo dziwną formę. Chociaż nikt z nas jeszcze o tym nie wiedział, to jednak rozpoczynała się dziwna gra Bogdana Borusewicza. Niewątpliwie został on zaskoczony powrotem Gwiazdy. Z kolei sam Andrzej w całym zamieszaniu spowodowanym sytuacją rodzinną, zastał równie zaskakującą i ważną wiadomość o zwolnieniu Anny Walentynowicz. Ona sama tak to wspomina: „Poszłam do Gwiazdy, było tam kilku znajomych. – No, chłopcy, teraz będziecie musieli działać beze mnie. Mnie już nie ma”.
Całą uwagę i czas Gwiazdów wypełniała jednak w tym momencie choroba matki. Kontakt z nimi był przez to bardzo ograniczony.
W pewnym momencie zupełnym przypadkiem okazało się, że Gwiazdowie o rozpoczętych strajkowych przygotowaniach Borusewicza nie mieli żadnego pojęcia. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że „Borsuk” nie mówił prawdy kiedy zapewniał wcześniej, że już to z Gwiazdami uzgodnił. Andrzej Gwiazda nie miał jednak ani czasu ani możliwości zastanawiać się nad działaniami „Borsuka”. Zwłaszcza, że w tym momencie zdawał sobie sprawę tak jak my wszyscy, że należy zacząć się do obrony pani Ani przygotowywać. W sytuacji kiedy sam był pochłonięty poważną sytuacją matki wydawał się nawet zadowolony z tego, że Bogdan Borusewicz wziął te przygotowania na siebie. Było przecież oczywiste, że WZZy nie zostawią Anny Walentynowicz w tej sytuacji bez pomocy. Gwiazdowie pojawili się jeszcze w mieszkaniu Anny Walentynowicz i wraz Janem Karandziejem i Bogdanem Borusewiczem dokonali korekty naszkicowanego wcześniej przez niego apelu do stoczniowców.
Zarówno Gwiazdowie jak i pani Ania zaakceptowali rozpoczęcie przygotowań do jej ewentualnej obrony, ale odkładali to do chwili zawiadomienia i zgromadzenia większości działaczy Wolnych Związków i wspólnego ustalenia szczegółów. Nie ustalano żadnego terminu, lecz przyjęto że będzie to sprawa najbliższych tygodni.
Należało przygotować wiele spraw
Wkrótce miało się okazać, że zupełnie inne plany miał Bogdan Borusewicz. Za plecami WZZowców i wbrew ustaleniom, zamierzał on całą akcję urzeczywistnić w ciągu kilku następnych dni. Z perspektywy czasu to jego zachowanie można postrzegać tylko albo jako formę niezdrowych ambicji, albo zwyczajną prowokację. Wówczas jednak ani Janek Karandziej ani ja, nie byliśmy w stanie wyciągnąć tak daleko idących wniosków. Ten dziwny pośpiech wydał się nam sprawą trochę nadmiernego zapału i ekscytacji „Borsuka”.
Tak więc nie byliśmy zaskoczeni, kiedy pojawił się ponownie następnego dnia, aby się z nami spotkać. Zaskoczeniem było jednak jego oświadczenie, że zapadła decyzja, iż podejmiemy próbę wywołania strajku we wcześniej ustalonym terminie. Borsuk sugerował wyraźnie, że tak to zostało uzgodnione z resztą. Mieliśmy pewne zastrzeżenia, bo przecież zaledwie dzień wcześniej ustalono, że zaczynamy się przygotowywać do przedsięwzięcia, którego data miała być dopiero uzgodniona. Borusewicz powiedział, że podjęto taką decyzję, gdyż większość przygotowań została już zakończona i nie ma powodu czekać. Nie wiedzieliśmy w tamtym momencie, że było to całkowite kłamstwo. Tak więc nieświadomi sytuacji szykowaliśmy się na najbliższą środę, podczas gdy zarówno Gwiazdowie jak i Anna Walentynowicz, nie mając o niczym pojęcia, postrzegali działania Borsuka jako przygotowania wstępne do działań, których termin i szczegóły miały być dopiero ustalone.
Ta postawa Bogdana Borusewicza była tym bardziej dziwna, że wyraźnie nie brał on pod uwagę wcześniejszych naszych podejrzeń co do intencji władz. Zwolnienie pani Ani było manewrem tak absurdalnym, że nasze podejrzenia przybrały formę poważnych obaw o ewentualną prowokację. W opinii Andrzeja Gwiazdy taka decyzja władz wzmagała tylko wcześniejsze podejrzenia i wątpliwości. Zajęty jednak poważną sytuacją matki, musiał w tym momencie odłożyć ich głębszą analizę na później.
Tymczasem Borusewicz oznajmił nam, ze termin rozpoczęcia protestu został zmieniony raz jeszcze i przesunięty o jeden dzień. Tym razem już ostatecznie, na czwartek 14 sierpnia, gdyż kilka spraw okazało się jednak jeszcze nie gotowych.
W tym czasie miało też miejsce pewne znaczące zdarzenie. W rozmowie o szczegółach przygotowań, Borsuk wspomniał nagle osobę Wałęsy. To oczywiście natychmiast obudziło nasze zainteresowanie, a ściślej czujność. Wraz z Jankiem byłem ciekawy jaką rolę Borsuk chciał mu przypisać, albo raczej dlaczego w ogóle go w to wszystko miesza. On zapewniał jednak, że Wałęsę potrzebuje tylko do tego, aby porozmawiał z chłopakami ze stoczni i jako świadek wydarzeń grudnia ’70 dodał im odwagi. Ponieważ pośród nas Wałęsa od dawna miał opinię tchórza i człowieka, któremu nie mogliśmy ufać, to cały ten pomysł wydał się dużym nieporozumieniem.
Okazało się jednak, że na nasz sprzeciw było za późno, gdyż „Borsuk” zdążył już poinformować Wałęsę o szczegółach planu. Widząc jednak nasze zdecydowane niezadowolenie z powstałej sytuacji, zapewniał, że rola Wałęsy ma z samym ewentualnym strajkiem niewiele wspólnego. Nie mogę powiedzieć, żeby to zapewnienie specjalnie nas uspokoiło, gdyż dla naszych obaw wystarczył fakt, że on o wszystkim wiedział.
Borusewicz stwierdził też, że wyśle Wałęsę z jego grupą, aby rozdawali ulotki w kolejce elektrycznej jadącej od strony Tczewa. Z czasem miało się okazać, że obowiązującą historią stanie się kłamstwo, iż Wałęsa był wyznaczony i przygotowywany do roli przywódcy strajku.
Zanim jednak to kłamstwo powtało, Bogdan Borusewicz mówił wyraźnie w udzielanych wywiadach: „…przygotowałem ekipy, aby rozdawały ulotki w kolejkach elektrycznych dowożących ludzi do stoczni. Od strony Tczewa miał rozdawać Wałęsa ze swoją ekipą ze Stogów…”.
Znacznym, niekorzystnym czynnikiem w tamtej sytuacji był fakt, że Andrzej Gwiazda był w tym momencie nieosiągalny i ani Janek ani ja nie mogliśmy podzielić się z nim naszymi poważnymi zastrzeżeniami zarówno wobec dziwnego pośpiechu „Borsuka” jak i jego nagłego napływu zaufania wobec Wałęsy.
Tymczasem nadszedł 14 sierpnia. Zgodnie z planem Borsuka, od wczesnego rana mieliśmy rozdawać ulotki, w kolejkach elektrycznych wiozących do stoczni jej pracowników. Trzy małe grupki miały rozdać tysiące ulotek w ciągu bardzo krótkiego czasu, więc mieliśmy nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jedna dwuosobowa grupka wyruszyć miała od stacji Sopot Wyścigi, druga od stacji Gdańsk Przymorze, a trzecia od sąsiadującego z Gdańskiem Tczewa. Jak się miało później okazać, tylko dwie grupy brały w tym udział.
Już od początku nie wszystko szło jak powinno i jeszcze dwie godziny przed akcją wszystko wisiało na włosku. Janek Karandziej, mający do pomocy Mirka Walukiewicza i Mietka Klamrowskiego, jeszcze przed czwartą rano nie miał potrzebnych ulotek. Po latach tak tą sytuację wspominał: „Osobiście na polecenie Bogdana [Borusewicza] jeździłem do Gdyni właśnie po te ulotki pod wskazany przez niego adres do nieznanego mi człowieka, którego nazwiska nie pamiętam. Musiałem wtedy całą noc czekać na schodach bloku, w którym mieszkał, przyszedł około 4:00 nad ranem, następnie z torbą pełną ulotek wróciłem do siebie na ul. Matki Polki. Oprócz ulotek w sprawie pani Ani miałem w domu przywiezione z Warszawy duże ilości Robotników z kalendarium przebiegających przez Polskę strajków, wydrukowane instrukcje jak strajkować, oraz trochę książek wydanych przez niezależne wydawnictwa(…) Nasza grupa otrzymała za zadanie rozprowadzenie ulotek 14 sierpnia w kolejkach elektrycznych jadących od strony Oliwy. Ulotki, które przygotowywaliśmy wcześniej, składając po trzy w komplecie. Jak wspomniałem wyżej (ulotka w sprawie pani Ani, lipcowy numer korowskiego Robotnika, oraz ulotkę jak strajkować). Stocznie zaczynały pracę o godzinie 6:00, ja i Mietek Klamrowski rozpoczynaliśmy pracę o 7:00 w Gdańskim Przedsiębiorstwie Robot Inżynieryjnych. Mirek Walukiewicz pracował w Bimecie również na siódmą, Leszek Zborowski wtedy nie pracował, a Andrzej Runowski był w wojsku, tak więc podjęliśmy akcję od samego rana. Wsiadaliśmy na Przymorzu, każdy do innego wagonu, szliśmy przez parę wagonów rozdając ulotki, na trzeciej stacji wysiadaliśmy. Wracaliśmy w drugą stronę i tak powtarzaliśmy kilka razy, aż do szóstej godziny, następnie każdy udawał się do swoich zajęć…”.
Janek miał dużo szczęścia, że zdążył wrócić z Gdyni i sprostać zadaniu. Niewiele lepiej zaczęło się w drugiej grupce, której połową miałem być ja. Bardzo wcześnie rano miałem spotkać się z Tomkiem Wojdakowskim na stacji Sopot Wyścigi. Nastawiłem budzik i dość późno położyłem się spać. Budzik nie zadziałał i kiedy się obudziłem miałem zaledwie kilka minut do umówionego spotkania. Złapałem przygotowaną torbę z ulotkami, które wcześniej dostarczył Piotr Kapczyński i pobiegłem przez wyścigi konne do stacji kolejki. Kiedy wbiegłem na peron drzwi wagonów zamknęły się kilka metrów przede mną. Nie miałem już wyboru i musiałem czekać na następną kolejkę. Tomek był już w drodze do Gdańska. Martwiłem się, że przez moje spóźnienie skazany był na rozdawanie w pojedynkę co nie ułatwiało zadania. Okazało się później, że do kolejki wsiadł z nim Bogdan Borusewicz, który dojechał z nim do stacji Przymorze i tam wysiadł. Stamtąd Tomek załatwiał już sprawy sam. Tymczasem, kiedy w końcu znalazłem się w następnej kolejce, rozdawałem to co miałem i po kilku kursach znalazłem się przy bramie stoczni, zastanawiając się co robić dalej.
Według planu miała być jeszcze trzecia grupa, prowadzona przez Lecha Wałęsę. Nie tylko, że sam Wałęsa nie brał w tym udziału, to od Tczewa nie pojechał absolutnie nikt z tamtej grupy. Zwyczajnie dlatego, że Wałęsa nikogo nie zawiadomił. Z czasem, już po strajku Sylwester Niezgoda, który był częścią grupy ze Stogów, próbował stworzyć opowiastkę jakoby akcję tą jednak przeprowadził z Kazikiem Żabczyńskim. Niezgoda był w tamtym czasie najlepszym kolegą Wałęsy, więc po strajku przychodzili do niego dziennikarze szukający informacji o przeszłości Wałęsy. Niezgoda pytany co wówczas robił posłużył się opowieścią Borusewicza i zaczął opowiadać o wyprawie do Tczewa. Z czasem trudno mu było tą wersję utrzymać, gdyż nic się w niej nie zgadzało. Tak więc zamienił ją na opowiadanie, że ulotki rozdawał, ale nie w kolejce lecz pod stoczniową bramą numer trzy. To również okazało się zwykłym wymysłem, gdyż po pierwsze, nikt ze Stogów nie dostał nigdy żadnych przedstrajkowych ulotek, a po drugie dlatego, że Niezgoda pojawił się na strajku w stoczni dopiero w sobotę.
Historia według Bogdana Borusewicza
Z czasem powstała historia tamtych chwil opowiedziana przez Bogdana Borusewicza, która najzwyczajniej zastąpiła prawdę. Jego opowieść to mieszanina ogólnych zarysów prawdy, całej masy półprawd i w końcu olbrzymia dawka perfidnego, wykalkulowanego, aczkolwiek prymitywnego kłamstwa. Kłamstwa, które przez machinę propagandy zostało ogłoszone prawdą, mimo faktu, że nic w tym przekazie nie czyni żadnego sensu. I chociaż Borusewicz jest za to kłamstwo odpowiedzialny, to jednak nie on pierwszy i nie jedyny rozpoczął fałszowanie historii. Mało kto wie, że słynny „Borsuk” przez wiele lat mówił na ten temat bardzo niewiele, rzadko wchodząc w jakiekolwiek szczegóły. To było zrozumiałe, gdyż musiał się liczyć z tym, że każde takie kłamstwo zostanie wykazane czarno na białym przez jego WZZowskich kolegów.
Z upływem lat wielu działaczy Wolnych Związków zniknęło z „horyzontu”, a przed tymi którzy jeszcze funkcjonowali w świadomości społecznej, zamknęły się drzwi większości mediów. Dopiero wówczas Bogdan Borusewicz postanowił oficjalnie już firmować to niezwykle szkodliwe kłamstwo. A zaczyna się ono już w momencie opisywania przez niego wspomnianych wcześniej strajkowych przygotowań.
Remigiusz Okraska, autor książki-wywiadu z Joanną i Andrzejem Gwiazda ujął to chyba najlepiej, pisząc: „…lansowana jest inna wersja – jakoby w małej grupce, bez wiedzy reszty członków wzz, ów strajk przygotował Bogdan Borusewicz wraz z kilkoma młodymi robotnikami ze Stoczni oraz Wałęsa. Ta wersja zrobiła oszałamiającą karierę – powtarza się ją niczym oczywistość, mimo, że Borusewiczowi potrzeba było niemal ćwierć wieku w ogóle, a kilkunastu lat od upadku komuny, żeby ją sobie przypomnieć”.
W rzeczywistości Borusewicz rozpoczął swoje kłamstwa serią wywiadów udzieloną dokładnie jedenaście lat po sierpniowym strajku. I chociaż to nie ćwierć wieku, to jednak jest to fakt niezwykle wymowny. Aby jednak obraz walecznego Borsuka, a przede wszystkim Wałęsy mógł w ogóle zaistnieć, ktoś w tych wcześniejszych latach musiał tę rolę kłamcy wypełnić.
Kiedy Lech Wałęsa wyniesiony ze strajku na ramionach robotników, ogłoszony został przywódcą zwycięskiej rewolucji, media całego świata chciały wiedzieć o nim wszystko. Przede wszystkim skąd się wziął i kim był wcześniej. Wałęsa wiedział, że działacze WZZów, którzy znali go bezsprzecznie najlepiej, nigdy nie poświadczą jego fałszywego życiorysu. Powstała niezręczna dla niego sytuacja.
Z jednej strony jego mocno reklamowana rzekoma aktywność w Wolnych Związkach miała tłumaczyć rolę jaką niespodziewanie przyszło mu odgrywać, a z drugiej nowy bohater robi wszystko, aby WZZowscy koledzy nie byli świadkami jego przeszłości. Nawet Bogdan Borusewicz, który po latach stał się mu bardzo życzliwy, w tamtym czasie również nie wykazywał zbytniego entuzjazmu do piania hymnów pochwalnych na cześć nowego wodza.
Trzeba było natychmiast stworzyć „świadka”, który podpisał by się pod każdym wałęsowym kłamstwem. Wałęsa nie miał problemów znaleźć chętnego. W zamian za mit o swojej własnej opozycyjnej działalności, a później przeróżne stanowiska i związane z tym korzyści, podjął się tego zadania Jerzy Borowczak. Nie miał on żadnych zahamowań i wsparty długim milczącym przyzwoleniem Borusewicza, tworzył historyczne fałszerstwo. Po latach Borusewicz mógł już w końcu przyłożyć swą pieczęć pod tym przedsięwzięciem i tak dwóch patologicznych kłamców zastąpiło nam naszą historię własnym prymitywnym i jednocześnie bezczelnym kłamstwem. Przyjrzyjmy się jak ono powstawało.
Bogdan Borusewicz twierdzi zdecydowanie od lat, że decyzję o strajku podjął sam, bez konsultacji z kimkolwiek, a nawet bez niczyjej wiedzy. Przez ostatnich kilkanaście lat mówi to w każdym z wielu udzielanych chętnie wywiadów. W roku 2000 w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdza krótko i bez zbędnego tłumaczenia: „To była moja decyzja”. Obstaje przy tej wersji przez całe lata i nawet dwanaście lat później w „Polityce” znajdujemy stwierdzenie: „Teraz albo nigdy – uznał Bogdan Borusewicz. Protest przygotował w wielkiej tajemnicy. W swój plan wtajemniczył tylko trzech młodych stoczniowców z WZZ…” Najbardziej konkretnie mówi jednak o tym w swej książce-wywiadzie „Jak runął mur”. Pytany – Kto zdecydował o rozpoczęciu strajku, odpowiada zdecydowanie: „To była moja jednoosobowa decyzja. Z nikim jej nie konsultowałem. Wiedziałem, że muszę ją podjąć choć była ryzykowna”. Nieco dalej w tym samym wywiadzie dodaje: „Napisałem tekst, podpisałem: Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i redakcja Robotnika Wybrzeża. Treści ulotki też z nikim nie konsultowałem”.
Zastanawiać może, że Borusewiczowi przyszło do głowy, aby takie właśnie zastrzeżenie o niekonsultowaniu tekstu zrobić.
Porównajmy jednak to wyznanie z innym świadectwem, które znaleźć możemy w wydanym przez Instytut Pamięci Narodowej albumie „Gdański Sierpień ‘80”. W zawartej tam relacji Jana Karandzieja czytamy: „Po zwolnieniu pani Ani postanowiliśmy zmobilizować wszystkie siły i użyć wszystkich możliwości, by jej bronić. Spotkaliśmy się i postanowiliśmy zaapelować do jej kolegów w stoczni, by stanęli w jej obronie. Na tym spotkaniu wraz z Bogdanem Borusewiczem, oraz Joanną i Andrzejem Gwiazdami zredagowaliśmy apel do pracowników stoczni”.
Oczywiście taka wersja wydarzeń nie pasuje do borusewiczowej historii jednoosobowego zaplanowania, przygotowania i wywołania strajku toteż pozostaje on przy swych absurdalnych kłamstwach. Przytoczona nieco wyżej opowieść Borusewicza o tym, że napisał tekst apelu sam i bez konsultacji z kimkolwiek, podpisując go nazwiskami innych działaczy WZZW, ma jednak pewien bardzo istotny i szczególny wymiar. W jego przekonaniu ma mu przynosić chwałę i poklask. Ma świadczyć o odwadze i wielkim jednoosobowym poświęceniu.
Tymczasem gdyby założyć, że to twierdzenie jest prawdziwe, to należało by je przecież uznać za przykład krańcowego draństwa, jeśli nie za perfidną prowokację.
Bo przecież jeśli, jak przyznaje, podpisał swój własny prywatny apel nazwiskami działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i zrobił to bez ich zgody i wiedzy, to było by to łajdactwo najgorszego gatunku, a nawet zdrada. Podłość tego oszustwa byłaby przy tym wyrachowanym narażaniem tych wszystkich ludzi na poważne niebezpieczeństwo.
Załóżmy na chwilę, że na wezwanie Borusewicza stoczniowcy podejmują strajk, a władze reagują tak jak w grudniu 1970 roku i w wyniku tego giną niewinni ludzie. Na wszystkich podpisanych pod apelem spadała by nie tylko odpowiedzialność moralna, ale bez wątpienia zemsta komunistycznych władz. I tak za sprawą „bohaterskiej” postawy Bogdana Borusewicza w więzieniu siedzieliby ludzie za zorganizowanie czegoś o czym nie zostali nawet poinformowani. Borusewicz chociaż myśli tylko o sobie, to oczywiście zdaje sobie z tego sprawę gdyż również w tym samym wywiadzie mówi: „Miałem świadomość, że jeśli strajk się nie uda lub dojdzie do rozlewu krwi, pójdę na długie lata do więzienia”.
Tymczasem jest oczywiste, że na długie lata do wiezienia trafili by wszyscy podpisani pod tym apelem. Z tą tylko róznicą, że jedynym zorientowanym w sytuacji byłby Bogdan Borusewicz.
Na ironię i szczęście Borusewicza, przed tym niezwykle poważnym zarzutem broni go częściowo fakt, że w jego twierdzeniu jest tylko część prawdy. Faktem jest, że z całej listy podpisanych przez niego osób tylko dwie wiedziały o terminie organizowanego protestu w tym Wałęsa. Drugim był Jan Karandziej. O samym założeniu, że będziemy bronić Anny Walentynowicz bez znajomości borusewiczowego terminu, jak już wcześniej pisałem, wiedziała ona sama jak również Joanna i Andrzej Gwiazda. A i tak w przypadku tych ostatnich była to sprawa przypadku, bo gdyby nie rodzinna sytuacja Andrzeja, to byliby oni nadal na urlopie w górach podczas gdy sam „Borsuk” podpisując się ich nazwiskiem robiłby swoją prywatna „rewolucję”.
Niemniej cała reszta podpisanych osób nie została o swoim udziale w borusewiczowej akcji nawet poinformowana. Podobnie zresztą jak prawie wszyscy działacze WZZów z poza redakcji Robotnika Wybrzeża.
Gdyby więc nie ochrona medialnej propagandy, to Bogdan Borusewicz miałby dziś solidny orzech do zgryzienia. Zamiast chwalić się swym „bohaterskim” konspirowaniem, musiałby się ze swego fałszerstwa i kłamstwa solidnie wytłumaczyć.
Jednak najbardziej zastanawiającym jest pytanie, czym mógł kierować się człowiek, który podejmował właśnie tak irracjonalną i niebezpieczną decyzję? Dlaczego już po podjęciu wspólnej decyzji o obronie Anny Walentynowicz, postanowił działać sam, w szaleńczym pośpiechu i poza plecami WZZowskich działaczy? Co kazało mu okłamywać i oszukiwać, aby wbrew rozsądkowi podjąć jednoosobowo decyzję o przyspieszeniu akcji? Co mogło nakazywać Borusewiczowi porzucić nagle wszelką logikę i odrzucić wspólne, przemyślane działanie na rzecz…, no własnie, czego?
Czy było to działanie kogoś owładniętego szaleństwem chorych ambicji, czy też Bogdan Borusewicz wiedział coś czego nie wiedzieli inni? Nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie. Jestem pewny, że przyniesie ją czas.
Nikt nic nie wie, czyli czy kłamstwo ma granice?
Nie ma chyba wywiadu udzielonego przez Bogdana Borusewicza, w którym nie podkreślałby, że po podjęciu przez niego decyzji, wiedzieli o niej tylko trzej stoczniowcy: Ludwik Prądzyński, Bogdan Felski i Jerzy Borowczak, oraz oczywiście naczelny rewolucjonista Lech Wałęsa.
W wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” na pytanie – Kto przygotował strajk? Borusewicz odpowiada w typowy dla niego sposób: „Przygotowałem go z trzema stoczniowcami: Jerzym Borowczakiem, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim. Tylko oni byli od początku wtajemniczeni”. Z czasem dołoży do tego grona Wałęsę i będzie się tej wersji trzymał. I nie bez powodu. To z pozoru nieważne kłamstwo nie bierze się tylko z chorego wręcz samochwalstwa Borusewicza, ale przede wszystkim ma ograniczyć liczbę świadków prawdziwej historii. Ma wyeliminować tych, którzy przygotowania do strajku znają od środka, ale ich świadectwo różni się zdecydowanie od jego własnych relacji. To kłamstwo jest równocześnie chyba najbardziej bezsensowne spośród wszystkich, którymi przez lata postanowił nas karmić.
W wywiadzie z 2005 roku opowiada on: „We wtorek chodzę na spotkania z grupami ulotkowymi. Przypominam tym chłopakom, którzy przecież nic o strajku nie wiedzą (?!) w jakie pociągi mają wsiadać w czwartek i o której godzinie”. Absurd tego stwierdzenia jest oczywisty. W myśl tej wyjątkowej logiki należało by przyjąć, że drukarze drukowali z zamkniętymi oczami, kolporterzy przestali na kilka dni czytać i myśleć, plastycy, malując transparenty, gasili światło żeby nie widzieć pisanych haseł.
Bogdan Borusewicz najzwyczajniej się kompromituje i całkowicie ośmiesza. Zaślepiony jakąś dziką potrzebą samochwalstwa „zapomina” nie tylko o swoich kolegach z WZZów, ale nawet o swej późniejszej żonie Alinie Pienkowskiej. W jednym z wywiadów wspomina ona: „Najpierw 10 sierpnia u Piotra Dyka, szerokie grono – jak mówiliśmy – pod klonem, bo rozmowy były na podwórku, by uniknąć podsłuchu. Bogdan mówi, że mnie tam nie było, może tak zostać. Choć byłam”.
Ta sama Alina Pienkowska opowiada również: „Natomiast niezależnie odbyło się spotkanie u Janusza Satory, gdzie nie podano dat rozpoczęcia strajku, ale tylko poinformowano grupę z Elmoru. Bogdana nie było na tym spotkaniu, ja byłam”.
Przypomnę też cytowaną wcześniej wypowiedź drukarza i działacza WZZów Piotra Kapczyńskiego. Wspominając druk przedstrajkowych ulotek i rozmowę z Bogdanem Borusewiczem wspomina: „Wyjaśnił, że chodzi o strajk (!), wyskoczył chyba jeszcze do tych chłopaków ze stoczni. Mówił, że jeśli wytrzymają pierwszy okres, to jest szansa”.
Sam Borusewicz w wywiadzie w roku 2005 wspomina: „Grzegorz i Tomasz Petryccy, studenci ASP, zrobili transparenty z trzema postulatami”.
Oczywiście według Borusewicza artyści pisali postulaty, ale o strajku nie mieli żadnego pojęcia. Najwyraźniej zakładał, że bracia Petryccy byli przekonani, że postulaty potrzebne są na wystawę sztuki współczesnej.
Wcześniej opisywałem też udział Jana Karandzieja, który tak jak reszta z nas rozdających ulotki, dołączał do apelu instrukcję „Jak strajkować”. Oczywiście według przedziwnego rozumowania Bogdana Borusewicza mieliśmy to czynić, nic o strajku nie wiedząc.
Ciekawy więc jestem jak Bogdan Borusewicz chciałby połączyć swoją teorię o tym, że nikt z nas niczego o planowanym strajku nie wiedział, z przedstawionym poniżej zaświadczeniem mówiącym wyraźnie o moim bezpośrednim udziale w przygotowaniach do sierpniowego strajku. Zostało ono wystawione niemal rok później, bo w lipcu 1981 roku, kiedy nasiliły się ataki Wałęsy wewnątrz Solidarności na byłych działaczy WZZW. Moi WZZowscy przyjaciele o ogólnie znanych nazwiskach wydali mi je, abym jako nieznany działacz Wolnych Związków mógł się nim posłużyć w razie oczerniania mnie przez ludzi Wałęsy, którzy przypuszczali wówczas atak na drukarnię gdańskiego MKZu, której byłem współzałożycielem i pracownikiem. Zaświadczenie nie zabezpieczyło mnie przed szykanami Wałęsy i jego ludzi, ale zostawiło potwierdzenie mojego udziału w przedstrajkowych przygotowaniach. W czasie wystawiania tego świadectwa, Bogdan Borusewicz nie był jeszcze pochłonięty manią fałszowania historii toteż jego własny podpis(!) widnieje tam jako pierwszy. Obok podpisów Aliny Pienkowskiej i Joanny Gwiazdy. I znów, przyjmując logikę Borusewicza, należało by uznać, że on sam podpisał zaświadczenie stwierdzające, że brałem bezpośredni udział w przygotowaniu strajku, ale tak naprawdę nic o nim nie wiedziałem.
Bo to było tak…, albo może tak…, no, chyba, że było inaczej
Zarówno Borowczak jak i Borusewicz podają od samego początku, że przyczyną podjęcia decyzji i tajemniczego pośpiechu Borusewicza była chęć obrony Anny Walentynowicz. Jednak to z pozoru oczywiste stwierdzenie staje się dużo mniej oczywiste, kiedy zagłębimy się mocniej w szczegóły borusewiczowych relacji. W przypadku Borowczaka ocena deklarowanych wówczas intencji stała się jednoznaczna już kilka miesięcy później, kiedy rozpoczął ohydną kampanię napaści na tą samą Annę Walentynowicz, zakończoną uznaniem jej niegodnej powstałej za jej sprawą Solidarności. Temat tej i innych postaw Borowczaka opisuję szczegółowo w innej części tej relacji.
Trzeba jednak stwierdzić, że również intencje Bogdana Borusewicza stają się mniej klarowne w miarę dokładnego prześledzenia jego własnych słów. Ogólnie przyjęta wersja wydarzeń autorstwa Borusewicza mówi jasno i zdecydowanie, że decyzję o strajku podjął on po zwolnieniu pani Ani i jako reakcję na nie.
W większości wywiadów, zarówno Borusewicz jak i Borowczak, próbują stwarzać wrażenie spójności głównej wersji w odniesieniu do okoliczności podjęcia decyzji o strajku.
Według niej, na kilka dni przed strajkiem, Borusewicz zabrał trójkę stoczniowców do domu Piotra Dyka, gdzie grupa gdańskich opozycjonistów świętowała zwolnienie z aresztu Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego.
Można by się zastanawiać dlaczego spośród wszystkich działaczy WZZów Borusewicz wybrał na to spotkanie tą właśnie trójkę. Wolne Związki uczestniczyły aktywnie w akcji domagającej się uwolnienia zatrzymanych, ale akurat żaden z tej trójki nie brał w tej akcji udziału. Czyżby wiedział, że pojawi się tam Anna Walentynowicz i oznajmi, że została wyrzucona z pracy?
Tak czy inaczej znaleźli się oni na wspomnianym spotkaniu i … właściwie to jest wszystko co się w tej historii zgadza. Odtąd cała reszta jest względna i zależy od czasu, w którym ta opowieść jest snuta. Najczęściej spotykana wersja mówi, że w pewnym momencie pojawiła się Anna Walentynowicz i poinformowała ich o swoim zwolnieniu z pracy. Borusewicz wywołać miał trójkę stoczniowców i Wałęsę na zewnątrz i tam podjęli decyzję o konieczności strajku w jej obronie.
Oczywiście jak przystało na kłamców, zarówno Borowczak jak i Borusewicz nie pamiętają szczegółów swych opowieści, więc nie ma wśród nich dwóch identycznych. Nawet tak prosta sprawa jak ustalenie daty tego „historycznego” spotkania wydaje się w przypadku tych dwóch świadków niemożliwe. Nie trzeba specjalnie się zagłębiać i wystarczy sięgnąć do ich kilku wybranych wywiadów.
I tak: w 2000 roku dowiadujemy się, że to słynne spotkanie miało miejsce – 10 sierpnia w 2005 roku okazuje się, że był to raz – 8 sierpnia, innym razem, że jednak – 10ty w 2010 mamy znów kilka dat – 7 sierpnia, dwukrotnie – 10ty i znów – 8 sierpnia w 2012 ponownie – 7 sierpnia, po to by zaraz wrócić do 10go I to wszystko przyglądając się zaledwie kilku wybranym relacjom.
Z czasem Borusewicz uznał w końcu, że najbardziej pasuje mu data 10 sierpnia i w swej książce „Jak runął mur” uznał ją za oficjalną. U tych „wybitnych świadków historii” wszystko podlega stałym zmianom. Czytając nieskończoną ilość udzielanych w ciągu wielu lat wywiadów, nie sposób całkowicie się w tym wszystkim nie pogubić.
I tak w jednej relacji, Wałęsa był na tym spotkaniu obecny, a kiedy indziej go tam nie było. Raz, to właśnie on rzucił hasło strajku, innym razem pomysłodawcą był Borusewicz. Raz dowiadujemy się, że Wałęsa natychmiast wykrzyknął, że trzeba zrobić strajk i bronić pani Ani, innym razem okazuje się, że „Borsuk” poszedł na to spotkanie po to, by zawiadomić Wałęsę o strajku i go do niego przekonać. Raz znów dzielni spiskowcy dowiadują się na tym właśnie spotkaniu o zwolnieniu Anny Walentynowicz i spontanicznie podejmują decyzję strajku. Innym razem okazuje się, że Borusewicz udał się na to spotkanie, aby termin już ustalonego strajku przełożyć. Jak te absurdalne relacje wyglądają w praktyce można przekonać się, przykładając do siebie fragmenty różnych wypowiedzi naszych koronnych świadków historii.
W 2010 roku Borowczak, udzielając wywiadu portalowi historycznemu, mówił: „W niedzielę, 10 sierpnia byliśmy na spotkaniu(…) Przyszła też Anna Walentynowicz i powiedziała, że zwolniono ją z pracy(…) Wałęsa rzucił pomysł, że trzeba pani Ani bronić i najlepiej to zrobić strajkiem”.
W tym samym roku ten sam Borowczak dla Newsweek: „O dacie zdecydowaliśmy dwa dni przed rozpoczęciem. Ale o tym, że będzie strajk wiedzieliśmy już właściwie 8 sierpnia”.
Takich przykładów jest w opowieściach Borowczaka i Borusewicza olbrzymia ilość. Obaj są na tyle utalentowani, że nie tylko przeczą sobie wzajemnie, ale często samym sobie. Praktycznie większość ich wypowiedzi niewiele ma wspólnego z prawdą. Ich kłamstwa zdążyły się nawarstwić do tego stopnia, że wiele z nich wymaga szczegółowego przeanalizowania. Nie sposób jednak wchodzić we wszystkie szczegóły i wykazać każdą niedorzeczność. Moim głównym celem jest raczej wykazanie schematu ich powstania i funkcjonowania.
Zdaję sobie sprawę, że nie łatwo jest się w tym wszystkim połapać nie tylko odbiorcom tego bełkotu, ale jak się wydaje, również samym jego twórcom. Nie można się jednak dziwić jeśli Borusewicz szukając klakierów dla swych kłamstw mataczy do tego stopnia, że nazywa aktywnym działaczem Wolnych Związków Borowczaka, którego nikt poza Borusewiczem w tych związkach nie znał, a w tym samym czasie prawdziwych działaczy Wolnych Związków nazywa chłopakami zwolnionymi ze stoczni. Borusewicz bojąc się konfrontacji z prawdą wyparł się wszystkich tych, bez których nigdy by nie zaistniał w świadomości Polaków. Zastąpił ich, podobnie jak Wałęsa, służebnym i zakłamanym Borowczakiem.
W wywiadzie dla Gazety Wyborczej stwierdza: „W grupach ulotkowych wyróżniali się młodzi stoczniowcy wyrzuceni ze Stoczni Północnej: Andrzej Karandziej, Mieczysław Klamrowski oraz Runowski – imienia już nie pamiętam…”.
Tak więc członka komitetu założycielskiego WZZW Jana Karandzieja nazywa Andrzejem, a imienia jednego z najbliższych swoich WZZowskich współpracowników Andrzeja Runowskiego nagle nie może sobie przypomnieć.
Dla działaczy Wolnych Związków taka postawa Borusewicza nie jest jednak całkowitym zaskoczeniem, gdyż czas pokazał, że Borusewicz traktował ludzi Wolnych Związków czysto instrumentalnie i kiedy okazało się, że nie będą oni przytakiwać jego kłamstwom, to czynił wszystko aby wypchnąć ich poza nawias historii.
na zdjęciu: Lech Zborowski (1-szy od lewej), Bogdan Borusewicz (w środku), Jan Karandziej – członek Komitetu
Założycielskiego WZZW (1-szy od prawej) - fot. B. Nieznalski
Borusewicz jest kłamcą tak bezczelnym, że nie zadaje sobie nawet trudu, aby zadbać o choćby minimalną spojność i sens tych kłamstw.
W wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego pytany – Kto przygotował sierpniowy strajk w Stoczni? Borusewicz odpowiada: „Przygotowałem go z trzema młodymi stoczniowcami(…) Zacząłem od razu po zwolnieniu Walentynowicz. Trwało to jakieś trzy tygodnie(!): spotkania, przygotowanie psychiczne tych ludzi”. Przypomnę więc, że Annę Walentynowicz zwolniono z pracy 7 sierpnia. Strajk rozpoczął się równo tydzień później 14 sierpnia, a zakończył dwa tygodnie po tym, czyli 31 sierpnia. Jeżeli więc Borusewicz, jak sam twierdzi, rozpoczął swoje sekretne spotkania i „przygotowania psychiczne” po zwolnieniu Anny Walentynowicz i trwały one trzy tygodnie(?), to musiałoby to oznaczać, że kiedy on kończył swe przygotowania do strajku, to ten sam strajk w Stoczni kończył się właśnie podpisaniem historycznych porozumień(!)
W programie telewizyjnym „Sierpień 1980” dumnie wyznaje: „Ja podjąłem decyzję o strajku, przygotowanie rozpocząłem gdzieś 1go lipca…”. W tak bezsensownych stwierdzeniach nie przeszkadza mu nawet fakt, że 1go lipca nie było jeszcze żadnych sygnałów o jakimkolwiek strajku w Polsce, nie mówiąc już o tym, że Anna Walentynowicz miała być dopiero zwolniona ponad miesiąc później.
I właśnie tak absurdalna jest większość borsukowych opowieści.
Oto inny, równie wymowny przykład. We wszystkich swych wspomnieniach Bogdan Borusewicz podaje od lat, że podjął decyzję o strajku na znak protestu przeciwko zwolnieniu Anny Walentynowicz. Jednocześnie twierdzi, że już na dziesięć dni przed strajkiem ukrył się w mieszkaniu znajomych. W niektórych źródłach podaje nawet, że uczynił to wcześniej, bo już 1 sierpnia(!) Jednak informacja o dziesięciu dniach pojawia się zdecydowanie najczęściej.
W swej książce Borusewicz podaje dosyć precyzyjnie: „Ukryłem się na dziesięć dni przed strajkiem w mieszkaniu znajomych przy ulicy Matejki we Wrzeszczu – u Kilińskich…”
I tu powstaje poważny problem, bo znów „kłaniają się” bezlitosne daty. Każdy Polak wie, że strajk rozpoczął się 14 sierpnia. Jeżeli więc jego organizator ukrył się dziesięć dni wcześniej, to z prostego rachunku wynika, że uczynił to – 4 sierpnia. Anna Walentynowicz została powiadomiona o zwolnieniu – 7 sierpnia.
Tak więc Bogdan Borusewicz ukrył się na trzy dni przed zwolnieniem pani Ani(?!). Skoro jak sam twierdzi uczynił to, by organizować strajk w jej obronie, to musiałoby to oznaczać, że zaczął to robić zanim do jej zwolnienia doszło. To z kolei byłoby dowodem na nadprzyrodzoną umiejętność czytania przyszłości.
W innym wywiadzie, mówiąc o trzech stoczniowcach, Bogdan Borusewicz wyznaje: „O dacie strajku ta trójka dowiedziała się jakiś tydzień wcześniej. Wałęsa kilka dni. Strajk miał się rozpocząć początkowo 12 sierpnia”.
I znów, całą zabawę psują naszemu bohaterowi te nieprzyjazne daty. Bo i w tym przypadku musieli by się oni dowiedzieć o wyrzuceniu z pracy Anny Walentynowicz zanim jeszcze miało to miejsce.
Ta nadludzka zdolność przewidywania przyszłości pojawiła się jednak u Borusewicza już dużo wcześniej. W wywiadzie udzielonym w 2005 roku mówił o czasie poprzedzającym strajk: „Zostało mi tam [w stoczni] trzech młodych chłopaków: Bogdan Felski, Jerzy Borowczak i Ludwik Prądzyński. Przez cały lipiec spotykałem się z tą trójką. Mówiłem im po Kołodzieju i Walentynowicz kolej na was. Wyrzucą was”. Tak więc okazuje się, że Borusewicz ostrzegał ich, że mogą pójść w ślady pani Ani już miesiąc przed tym, zanim ją samą zwolniono.
I chociaż już te stwierdzenia mogą wprawić w osłupienie, to jednak nie jest to jeszcze szczytowe osiągnięcie Borusewicza w dziedzinie wyprzedzania przyszłych wypadków. Jest nią za to wydarzenie związane z innym naszym WZZowskim kolegą Andrzejem Kołodziejem. Był on bardzo aktywnym i odważnym działaczem Wolnych Związków i jednocześnie pracownikiem Stoczni Gdańskiej. Znany był swoim stoczniowym kolegom, gdyż ulotki i niezależną prasę rozdawał jawnie podczas przerw śniadaniowych.
Na początku roku 1980 został za swoją działalność wyrzucony z pracy w stoczni. Jak sam pisze w swoich wspomnieniach, na kilka miesięcy przed sierpniowymi wypadkami, Bogdan Borusewicz zalecił mu wycofanie się na jakiś okres z jawnej działalności. Po jakimś czasie nieaktywności, na krótko przed strajkiem, ten sam Borusewicz polecił Kołodziejowi złożenie podania o zatrudnienie się w Stoczni Gdyńskiej(?!). Taka sugestia wydawała się propozycją człowieka oderwanego od rzeczywistości, a przynajmniej krańcowo naiwnego. Oto aktywny i rozpracowywany przez bezpiekę działacz WZZW zostaje usunięty ze Stoczni Gdańskiej właśnie za prowadzoną działalność, a jego korowski kolega zaleca mu zatrudnienie się w innej stoczni Trójmiasta, twierdząc, że małe kłamstwo o rzekomym konflikcie z majstrem wystarczy, aby dyrekcję tej stoczni oszukać.
Andrzej Kołodziej zalecenie wykonał i … do Stoczni Gdyńskiej został przyjęty na dzień przed wybuchem strajku w Gdańsku(!) Jeśli komuś taka sytuacja wydaje się dziwna albo wręcz nieprawdopodobna, to dodam jeszcze, że Bogdan Borusewicz doradzał Kołodziejowi cały ten manewr z zatrudnieniem, nie mając nawet pojedynczego doświadczenia w tym temacie. Bogdan Borusewicz żył wówczas z pomocy przebywającej w USA matki. Aż do czasu późniejszego zatrudnienia w Solidarności nie był nigdy zatrudniony w żadnym zakładzie pracy – czy to państwowym czy też jakimkolwiek innym. Jego doświadczenie i wiedza w tym temacie była całkowicie zerowa. Mimo tego potrafił przewidzieć tak absurdalną sytuację.
Warto więc w tym miejscu przytoczyć inną wypowiedź tego samego Bogdana Borusewicza z jego słynnej książki. Mówiąc o próbie motywowania trzech młodych stoczniowców do zorganizowania strajku stwierdza: „Powiedziałem, że jeśli nie obronimy Walentynowicz, oni będą następni. Władza podjęła decyzję, że będzie wyrzucała (!) i za nich też się zabierze”.
Z jednej więc strony Borusewicz przekonuje młodych stoczniowców, że celem władzy jest wyrzucanie działaczy z pracy, z drugiej w tym samym czasie przekonuje Kołodzieja, że ta sama władza, która niedawno wywaliła go z jednej stoczni przyjmie go do pracy w drugiej. Można oczywiście wzorem Borusewicza pozbyć się wszelkiego poczucia rozsądku i wierzyć w tą przedziwną logikę. Ja jednak nie potrafię.
Podobnie jak Joanna i Andrzej Gwiazda. Joanna uważała to za dziwne i w swej książce stwierdza wyraźnie: „Było to zastanawiające; jednego działacza, Annę Walentynowicz – wyrzucają, a drugiego, Andrzeja Kołodzieja przyjmują i to do kluczowego zakładu trójmiasta”. Andrzej Gwiazda idzie w swym wniosku dużo dalej mówiąc: „Przyjęcie Kołodzieja do pracy w Stoczni w Gdyni świadczy, że prowokacja była planowana na bardzo wysokim szczeblu. Żaden dyrektor poważnego zakładu nie odważyłby się w gorącej strajkowej atmosferze zatrudnić u siebie znanego rewolucjonisty”. Joanna dorzuca do tych rozważań wątpliwość: „Do dzisiaj nie wiemy czy chodziło o to aby Wałęsie zostawić wolne pole w Stoczni Gdańskiej czy może liczyli, że [Kołodziej] poderwie do strajku Stocznię im. Komuny Paryskiej”.
Pewną odpowiedzią na to pytanie może być fakt, że w samych WZZach nigdy nie było żadnych planów dotyczących protestu w Gdyni, również ze strony Borusewicza. Faktem jest też, że Borusewicz zalecając Andrzejowi Kołodziejowi podjęcie próby zatrudnienia się w Stoczni Gdyńskiej, równocześnie nie powiedział mu ani słowa o swoich strajkowych planach. Kołodziej o planach Borusewicza dotyczących Stoczni Gdańskiej, podobnie jak większość jego WZZowskich kolegów nie wiedział absolutnie nic, aż do momentu wybuchu strajku.
Gdzie jest „Borsuk”?
Muszę też przypomnieć pewien fakt, konsekwentnie pomijany przez dzisiejszych propagandzistów i przemilczany przez samego Bogdana Borusewicza. Fakt, który uważam za niezwykle ważny dla postrzegania wydarzeń związanych z zainicjowaniem sierpniowego strajku. To wydarzenie, za sprawą wykrętów Borusewicza, pozostaje ciągle pewną tajemnicą. I może właśnie ta jego niechęć i moim zdaniem, niemożliwość wyjaśnienia tego faktu sprawia, że uważam to za sprawę szczególną i bardzo wymowną.
W czwartek, 14 sierpnia wczesnym rankiem, Bogdan Borusewicz wsiadł wraz z naszym kolegą, znanym działaczem WZZW Tomkiem Wojdakowskim do kolejki elektrycznej na przystanku Sopot Wyścigi. Wysiadł trzy przystanki dalej i według własnej relacji, będąc zmęczony nieprzespaną nocą pojechał do mieszkania w Gdańsku – Wrzeszczu, gdzie od dziesięciu dni miał się ukrywać. Zmęczony położył się spać. W międzyczasie Stocznia Gdańska stanęła i rozpoczął się strajk. Alina Pienkowska zawiadomiła o strajku Kuronia, a ten Radio Wolna Europa. Kiedy Bogdan Borusewicz się obudził usłyszeć miał w radio, że jego plan się powiódł i strajk objął cały zakład. Taka jest znana i przyjęta wersja tamtych chwil.
Problem Borusewicza zaczyna się jednak od tej właśnie chwili. Człowiek, który twierdzi, że jednoosobowo zaplanował, przygotował i doprowadził do sierpniowego strajku przepada jak przysłowiowy kamień w wodzie, na całe dwa dni (!) właśnie w momencie, kiedy jego przedsięwzięcie się urzeczywistnia. A przy tym do dziś nie potrafi tego faktu wyjaśnić. Nie istnieje żaden wywiad, żadna wypowiedź, żadne wspomnienie, żadna relacja Bogdana Borusewicza mówiąca o tym, gdzie spędził te dwa brakujące dni i przede wszystkim dlaczego przez dwa dni nie było go w pobliżu strajku, który wywołał. W tym samym czasie wokół stoczniowych wydarzeń jak i kiełkujących w różnych zakładach strajków, pojawić się zdążyli inni działacze Wolnych Związków. Ci sami, których Borusewicz „zapomniał” o całym przedsięwzięciu zawiadomić. Temat tych dwóch brakujących dni Bogdan Borusewicz załatwia od lat w ten sam charakterystyczny sposób. Stwierdza, że do Stoczni Gdańskiej nie poszedł, bo wiedział, że tam wszystko jest w porządku, natomiast poszedł do Stoczni Gdyńskiej wesprzeć samotnego Andrzeja Kołodzieja.
W swej książce oświadcza: „Stwierdziłem, że w Gdańsku jest cały nasz zespół, a w Gdyni tylko Kołodziej. Więc wchodzę tam żeby zobaczyć jak można Andrzejowi pomóc.” Gdzie indziej dodaje: „Andrzej był sam(…) Ja tam byłem w nocy z piątku na sobotę…”.
Można by zacząć od pytania – w jaki sposób Borusewicz „stwierdził” jaka jest sytuacja w Stoczni Gdańskiej skoro się tam wówczas nie pojawił?
Ważniejszym jest jednak fakt, że ta odpowiedź jak wszystkie inne niczego nie wyjaśnia, gdyż jak wiemy strajk w Stoczni Gdańskiej zaczął się w czwartek rano, a do Stoczni Gdyńskiej, Borusewicz, jak sam zresztą podaje, dotarł dopiero w piątek w nocy.
Tak więc pomiędzy wybuchem strajku i jego pojawieniem w Gdyni minął cały czwartek, cała noc i cały piątkowy dzień(!).
Jak więc to rozumieć? Borusewicz w pojedynkę, w całkowitej konspiracji doprowadza do strajku, za który jak zawsze twierdził, brał całą odpowiedzialność, a potem kiedy do niego dochodzi, on sam, jedyny i wyłączny organizator nie pojawia się w jego pobliżu przez całe dwa dni? Mało tego, nie zadaje sobie nawet trudu, aby o tej sytuacji powiadomić innych działaczy WZZów, którzy o wszystkim dowiadują się z innych źródeł.
Należy przy tym przypomnieć istotny aspekt tej sytuacji. Otóż nikt nie oczekiwał rozwoju wypadków takich jakie w ciągu następnych kilku dni nastąpiły. Oczekiwano w najlepszym wypadku krótkiego protestu kilku wydziałów i być może przywrócenia pani Ani do pracy.
Jeszcze w 2005 roku sam Borusewicz wspominał te oczekiwania bardzo konkretnie: „Strajk z założenia jednodniowy. Może uda się pociągnąć jeszcze dzień czy dwa. Jak się strajk rozpocznie, to już sukces. A jak zakończy realizacją postulatów , będzie super”.
Jest to fakt bardzo istotny, gdyż wynika z niego pewien konkretny wniosek. Jeżeli Bogdan Borusewicz spodziewał się, że strajk potrwa jeden, a w najlepszym wypadku dwa dni, to należy rozumieć, że nie pojawiając się w pobliżu wydarzeń przez te dwa dni, praktycznie nie zamierzał się w pobliżu swojego własnego strajku pojawić w ogóle, ani nawet się nim osobiście zainteresować(!)
Anna Walentynowicz w 1997 roku, odnosząc się do wywiadu udzielonego przez Bogdana Borusewicza, a zatytułowanego „Strajk był chłodną kalkulacją” napisała do niego list otwarty. W liście tym pani Ania ironizując zwróciła się do Borusewicza słowami: „Z tego wywiadu dowiedziałam się, że B.Borusewicz osobiście z P. Kapczyńskim wydrukował ulotki, na których nie było daty ani wezwania do strajku, była tylko informacja o Annie Walentynowicz. W wielkiej tajemnicy przed WZZ, B. Borusewicz podjął decyzję o strajku. Decyzję za którą brał odpowiedzialność. Przekazał ją trzem osobom ze stoczni, a sam poszedł spać. Kiedy wyspał się zadzwonił do Warszawy i dowiedział się, że w stoczni jest potężny strajk. Okazało się, że ta chłodna kalkulacja dawała Panu szansę”.
Alibi potrzebne od zaraz
Nie może więc dziwić, że sam Bogdan Borusewicz unika tematu „zgubionych” dwóch, tak istotnych dni, jak tylko może. Od lat też wyraźnie szuka jakiegoś w miarę wiarygodnego alibi. I tu właśnie cała sytuacja staje się jeszcze bardziej dziwna. Po wielu latach z niespodziewaną i jednocześnie absurdalną pomocą przyszedł Borusewiczowi nasz WZZowski kolega Andrzej Kołodziej.
Muszę zaznaczyć, że ta postawa Andrzeja Kołodzieja jest dla wielu z nas dużym i nie do końca zrozumiałym zaskoczeniem. Nie jest on co prawda jedyną osobą, która w ostatnich latach na skutek kontaktów z Borusewiczem zmieniła nagle opinię i daje pozbawione sensu świadectwo, niemniej z nie do końca zrozumiałych przyczyn postanowił to zrobić, podważając poważnie swa wiarygodność.
Przyznam, że niełatwo mi pisać o tej właśnie sytuacji. Przede wszystkim dlatego, że Andrzej był odważnym i bardzo aktywnym działaczem Wolnych Związków, a jego jednoosobowe zatrzymanie Stoczni Gdyńskiej uchodzi za nie lada wyczyn. Z tych też powodów darzę Andrzeja Kołodzieja dużym uznaniem. Jego świadectwo w wielu innych kwestiach jest często ważnym przyczynkiem do poszukiwania prawdy. Jednak w temacie Bogdana Borusewicza, Andrzej Kołodziej przyjął postawę naciągania i przeinaczania prawdy na rzecz upiększania wizerunku swego przyjaciela. Czyni to na szkodę prawdy i swej wiarygodności, gdyż budzi w ten sposób wiele domysłów co do powodów takiego postępowania.
Celem mojego świadectwa jest jednak przywrócenie prawdy o tamtych chwilach i zdarzeniach i chcąc nie chcąc muszę tą sprawę dokładnie wykazać.
Co takiego zrobił Andrzej Kołodziej? Po kilku latach od tamtych wydarzeń postanowił nagle dać Bogdanowi Borusewiczowi tak bardzo mu potrzebne alibi, oznajmiając, że spotkał się z nim w Stoczni Gdańskiej już pierwszego dnia strajku w czwartek, 14 sierpnia(!)
W telewizyjnym programie „Pod Prąd” Andrzej Kołodziej pytany kiedy pojawił się w Gdyni mówi: „Pojawiłem się 14go, dokładnie w dniu kiedy zaczął się strajk. Strajk w stoczni [gdańskiej] zaczął się dzień wcześniej. I ja przyjechałem do Stoczni Gdyńskiej, po całej nocy pobytu w Stoczni Gdańskiej, po pewnych ustaleniach z kolegami, głównie z Bogdanem [Borusewiczem]. Przyjechałem z pewnymi materiałami, już pierwszymi ulotkami, które zostały wydrukowane”.
W swojej książce „Gdyńscy Komunardzi” Andrzej Kołodziej opisuje to rzekome spotkanie z Borusewiczem w Stoczni Gdańskiej. Kołodziej pisze między innymi: „Wyszliśmy we trzech: B. Borusewicz, A. Butkiewicz i ja. Tylko oni wiedzieli, że tego dnia zacząłem pracować w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Bogdan miał swój plan: – musisz zatrzymać Gdynię – powiedział”. Z czasem Andrzej Kołodziej powtórzy tą wersję opowieści wielokrotnie.
Dlaczego to zeznanie jest zaskakujące? Zwyczajnie dlatego, że nie może być prawdą. A nie może być prawdę dlatego, że Borusewicza w czwartek, 14 sierpnia w Stoczni Gdańskiej nie było!
Andrzej Kołodziej jest jedynym człowiekiem na świecie, który twierdzi inaczej. Nie ma absolutnie żadnej innej osoby, która mówiąc prawdę mogła by potwierdzić obecność Borusewicza w Stoczni Gdańskiej w pierwszych dwóch dniach strajku. W czwartek w nocy nie było tam również wspomnianego Andrzeja Butkiewicza.
To co jest jednak największą ironią tej całej sytuacji, to fakt, że zaprzecza temu sam Borusewicz(!) Od lat wyraźnie i publicznie stwierdza, że do stoczni Gdańskiej wszedł w sobotę, 16 sierpnia, a więc w trzecim dniu trwania strajku.
Jeszcze w wywiadzie w 2000 roku przypomina bardzo precyzyjnie, że zjawił się tam w sobotę i to już po piątkowej wizycie u Kołodzieja w Gdyni.
Borusewicz tak to wspomina: „15go wieczorem wchodzę do Stoczni im. Komuny Paryskiej, podobnie jak inni ludzie z gdańskiej opozycji, którzy przenikają do strajkujących stoczni. Andrzej przejmuje radiowęzeł, zawiązuje komitet strajkowy. Wspieram go i w Stoczni Gdańskiej zjawiam się następnego dnia, w sobotę koło południa(!)”.
A więc było dokładnie odwrotnie niż twierdzi Andrzej Kołodziej. Borusewicz pojawił się najpierw w Gdyni i to dwa dni od rozpoczęcia strajku w Gdańsku. Dopiero stamtąd w sobotę pojechał do Stoczni Gdańskiej. Kołodziej nie mógł więc w żaden sposób z nim tam rozmawiać i tym samym nie mógł otrzymać tam od niego polecenia zrobienia strajku w Gdyni. Borusewicza w Stoczni Gdańskiej nie było, ani w czwartek, ani w piątek. Wie o tym każdy, kto tam wówczas był. Wiem to ja sam, gdyż od momentu przybycia Borusewicza do Stoczni Gdańskiej spędziłem przy nim następne kilka dni.
Wie o tym również Andrzej Kołodziej. Nie ma tu mowy o pomyłce, gdyż stwierdza on wyraźnie i wielokrotnie, że to własnie Bogdan Borusewicz na tym rzekomym spotkaniu wewnątrz gdańskiej stoczni dał mu wówczas polecenie wywołania strajku w Gdyni. A ten, jak wiemy rozpoczął się w piątek czyli w dzień poprzedzający sobotę, kiedy to zjawił się tam Borusewicz.
Muszę wyraźnie zaznaczyć, że ta wersja wydarzeń ukazująca Borusewicza w Stoczni Gdańskiej podczas pierwszego dnia strajku powstała dopiero kilka lat po strajku. Przez wiele wcześniejszych lat Andrzej Kołodziej nie wspominał o rzekomym spotkaniu Borusewicza. Jest więc sprawą intrygującą, dlaczego po takim czasie Andrzej Kołodziej postanowił nagle wykazać, że strajk w Gdyni przeprowadził na polecenie Borusewicza? Dlaczego tak ważnym stało się, aby Borusewicza umieścić w sytuacjach, z którymi nie miał nic wspólnego?
Przypomnę też, że tego pierwszego dnia, strajk w Stoczni Gdańskiej był tylko wewnętrzną sprawą stoczniowców. Nikt nie wiedział jak się potoczy.
Inne zakłady jak choćby Elmor, Techmet, inne stocznie, czy komunikacja, zaczynały planować ewentualne akcje w razie gdyby stoczniowy strajk utrzymał się dłużej, ale w tym pierwszym dniu nikt z zewnątrz, poza Wałęsą nie wchodził, aby mieszać się w wewnętrzne sprawy stoczni. W czwartek, 14 sierpnia obok Wałęsy i przywiezionej przez stoczniowców Anny Walentynowicz jedynymi ludźmi powiązanymi z WZZami byli Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i współpracujący z Anną Walentynowicz, Piotr Maliszewski. Byli oni jednak równocześnie pracownikami stoczni. Podobnie jak znajdująca się w stoczniowej przychodni Alina Pienkowska. Nie było tam jednak żadnych innych reprezentantów WZZów z poza stoczni. I z całą pewnością nie było tam Bogdana Borusewicza.
Działacze WZZów przebywali w swoich zakładach i oczekując na rozwój wypadków próbowali tworzyć warunki do ewentualnego przyłączenia ich do strajku. Jedynym wyjątkiem i zarazem działaczem WZZów, który był w stoczni , nie będąc jednocześnie jej pracownikiem byłem ja, autor tych wspomnień. Nie reprezentowałem tam jednak nikogo, gdyż nie mógłbym tego w żaden sposób udowodnić. Byłem tam obserwując wypadki, co jakiś czas opuszczając stocznię, aby nie budzić podejrzeń.
Kilka dni wcześniej przywiozłem z Warszawy transport niezależnych wydawnictw, tak więc jeździłem do domu i przywoziłem do stoczni w małych porcjach to, co wówczas miałem. Pomagało mi to zdobyć wiarygodność pośród pilnujących bramy stoczniowców i mieć łatwy wstęp na teren stoczni. Sami stoczniowcy byli głodni wszelkiego niezależnego słowa, więc cieszyli się z każdej, nawet najmniejszej dostawy. Tak czy inaczej pierwsi znani działacze WZZów zaczęli pojawiać się w stoczni dopiero w sobotę.
Tymczasem Andrzej Kołodziej, opisując swoje przyjście do Stoczni Gdańskiej w nocy 14 sierpnia w czwartek pisze: „Poszliśmy do centrum strajkowego, a tam – przyjąłem to bez zaskoczenia – sami znajomi, czyli WZZy: Bogdan Borusewicz, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Alina Pienkowska, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa…”.
Jak już pisałem nie było tam Bogdana Borusewicza. Nie było tam również wówczas Joanny i Andrzeja Gwiazdów. Joanna Gwiazda sama tak mówi o tamtej nocy: „Tej nocy, z czwartku na piątek, spotkaliśmy się w kilka osób na Przymorzu u Ewy Szurtyki, aby przygotować żądania strajkowe godne WZZów”. Andrzej Gwiazda również zdecydowanie zaprzecza twierdzeniu Kołodzieja o jakimkolwiek spotkaniu WZZowców tej nocy w Stoczni. Tym bardziej, że wracając ze szpitala gdzie spędził cały dzień przy chorej matce, jeszcze późnym wieczorem wszedł na teren stoczni na bardzo krotką chwilę, aby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Nie spotkał tam absolutnie nikogo znajomego. Porozmawiał z pilnującymi bram stoczniowcami i wyszedł.
W swej książce opisuje ten moment następująco: „Dotarłem do stoczni bez ogona, w okolicach trzeciej bramy też obstawy nie było. Na bramie dali mi opaskę strajkową. Postulaty Stoczni, poza żądaniem tablicy ku czci poległych w 1970 r., były kompromitująco płaskie. Powrót do pracy Walentynowicz i Wałęsy oraz 1500 zł. Kogo to porwie? Byłem tam krótko…”.
Po tym krótkim pobycie w Stoczni Andrzej Gwiazda pojechał na Przymorze, by wraz z Joanną i innymi przygotowywać strajkowe żądania dla swojego zakładu Elmoru, który zamierzał stanąć następnego dnia, gdyby strajk w stoczni przetrwał do tego czasu. Gwiazda precyzuje również dokładnie, kiedy już na dobre pojawił się w Stoczni Gdańskiej: „Około południa w sobotę poszliśmy do Stoczni sprawdzić, co się tam dzieje, zaproponować jakieś porozumienie, ustalić koordynację strajku lub wspólne kierownictwo”.
Jak więc mógł Andrzej Kołodziej spotkać ich wszystkich w tym samym czasie w stoczni i dlaczego próbuje używac tych osób dla uwiarygodnienia Borusewicza, możemy się tylko domyślać.
Sam Bogdan Borusewicz również nie pozostawia żadnych wątpliwości. Podobnie jak w wielu innych wywiadach tak i w wywiadzie dla Gazety Wyborczej w 2000 roku, pytany czy 14 sierpnia wszedł do stoczni odpowiada zdecydowanie: Nie(!) Pozostaję na zewnątrz. I kilka zdań dalej w tym samym wywiadzie dodaje: „Kołodziej rozpoczyna pracę 14 sierpnia. Nie wie, że będzie strajk. Po pracy idzie do Stoczni Gdańskiej. Widzi, że strajk trwa, że jest komitet strajkowy i 15 sierpnia sam rozpoczyna strajk w Gdyni”.
Kołodziej nie poprzestaje tylko na tym, aby umiejscowić „Borsuka” tam gdzie go nie było. Różnymi zabiegami próbuje również wykazać, że był on w czasie jego zniknięcia bardzo zajęty innymi ważnymi sprawami. I w tym właśnie celu powstało inne, z pozoru niewielkie kłamstwo.
Początkowo przez kilka lat zgodnie z prawdą Andrzej Kołodziej mówił o ważnej roli jaką odegrał nasz WZZowski przyjaciel Andrzej Butkiewicz w strajkującej Stoczni Gdynia. Był on tam praktycznie drugim obok Kołodzieja motorem całego przedsięwzięcia. To on uruchomił i prowadził tamtejszą drukarnię, znaną później jako Wolna Drukarnia Stoczni Gdynia. Ta prawda obowiązywała do czasu kiedy Andrzej Kołodziej postanowił skorygować ją na użytek borsukowego alibi. Sytuacja jest przy tym groteskowa.
Nowa wersja wydarzeń dotyczących drukarni w Gdyni powstała podczas wywiadu Borusewicza, ale co ciekawe, opowiedział ją, a właściwie wmówił mu ją, prowadzący wywiad Edmund Szczesiak. Autor wywiadu, mówiąc o znajomej Borusewicza, Marii Koszarskiej zwrócił się do niego: „Poprosił ją Pan, żeby spowodowała uruchomienie stoczniowej drukarni w Gdyni. To było w piątek piętnastego sierpnia. Pani Maria wytypowała Zygmunta Sabatowskiego, świetnego fachowca z Zakładów Graficznych. Pojechali do Gdyni. Sabatowski odpalił jedną maszynę po drugiej i zaczął drukować dwustronicowe ulotki. Pomagała mu młoda dziewczyna, Danuta Jakusz. Zajęła się składem. Dzięki nim tysiące druków schodziło codziennie z maszyn, by rozejść się po całym Trójmieście. – To mało znana historia”.
Jeśli ta historia była mało znana to tylko dlatego, ze jest zwyczajnym kłamstwem. Niemniej wdzięczny Borusewicz odparł „skromnie”: „Rzeczywiście, zapomniałem o tym”. Dorzucił jeszcze kilka bezsensownych „faktów” i zadowolony z siebie ustalił w ten sposób następną historię według Borusewicza. Dla swoich celów wykreślił przy tym jednym pociągnięciem, jednego z najaktywniejszych działaczy WZZów Andrzeja Butkiewicza, z którym współpracował przez cały czas WZZów. Tak więc, od tego czasu Andrzej Kołodziej dopasował swoje relacje i nagle okazało się, że po wielu latach zaczęła obowiązywać absurdalna wersja Borusewicza.
Nie mam przy tym zamiaru odbierać niczego samemu Zygmuntowi Sabatowskiemu, z którym kilka miesięcy później przyszło mi pracować w drukarni MKZu Gdańskiego Solidarności. Był świetnym fachowcem i solidnym człowiekiem. W czasie stanu wojennego drukował w podziemiu za co trafił do więzienia. Mój szacunek dla niego nie zmienia jednak faktu, że drukarni w Stoczni Gdyńskiej nie uruchamiał. W tym wypadku jego osoba używana jest tylko do uwiarygodnienia Borusewicza.
Faktem jest, że drukarnie w Gdyni uruchomili i prowadzili Andrzej i Maciek Butkiewicz i takim samym faktem jest, że nie było tam Zygmunta Sabatowskiego. Andrzej i Maciek Butkiewicz przyjechali do Stoczni Gdyńskiej w piątek, kiedy stoczniowa drukarnia była jeszcze zamknięta.
To właśnie Andrzej negocjował z dyrektorem stoczni otwarcie drukarni. Kiedy ten odmówił, to on nadzorował jej otwarcie przez stoczniowców. Kiedy weszli do pomieszczeń drukarni nikogo tam nie było i maszyny nie były tego dnia używane. Początkowo we dwójkę, a po kilku godzinach z pomocą trzech młodych ludzi ściągniętych z zewnątrz uruchamiali maszyny. Ten proces zabrał kilka długich godzin, po których mogli wreszcie rozpocząć druk. Pomieszczenie drukarni było nieduże, a dostęp do niej miało tylko tych kilka wybranych osób. Drukarni pilnowało kilkunastu wybranych przez Kołodzieja stoczniowców. Jak on sam wspomina, nawet im samym nie wolno było wejść do drukarni bez zezwolenia. Nie wpuszczano tam absolutnie nikogo poza kilkoma osobami obsługi, które otrzymały specjalne przepustki. Zygmunta Sabatowskiego nie mogło więc tam być przed otwarciem drukarni i nie było go tam tym bardziej, kiedy uruchomili ją bracia Butkiewicz. Stwierdził to jednoznacznie Andrzej Butkiewicz i potwierdza to przez całe minione lata Maciej Butkiewicz.
W najbardziej pilnowanym pojedynczym pomieszczeniu w Stoczni Gdyńskiej nie można było nie zauważyć dodatkowej osoby. Cała ta historia jest absurdalna i została stworzona w celu uwiarygodnienia nieskładnych kłamstw Bogdana Borusewicza. Ani Andrzej ani Maciek Butkiewicz nigdy nie spotkali tam Zygmunta Sabatowskiego. Nie może też być mowy o pomyłce, gdyż Andrzej w kilka miesięcy później założył i prowadził drukarnię MKZ Solidarność w Gdańsku. Tą samą, w której po jakimś czasie zatrudniony został właśnie Zygmunt Sabatowski. Andrzej spotkał go tam po raz pierwszy w życiu(!)
Zygmunt Sabatowski i Andrzej Butkiewicz pracowali obok siebie w Solidarności Gdańskiej, spędzając wiele czasu na rozmowach. Ja sam brałem udział w tych rozmowach, pracując w tej samej drukarni, z tym samym Zygmuntem Sabatowskim, którego znałem zresztą kilka lat wcześniej, kiedy jako uczeń szkoły poligraficznej odbywałem praktyki pod jego nadzorem.
W drukarni MKZu Gdańskiej Solidarności było wiele strajkowych wspomnień. Zygmunt Sabatowski nigdy ani razu nie wspomniał, że uruchamiał gdyńską drukarnię. Zwyczajnie dlatego, że nie mógł.
Andrzej Butkiewicz był moim najbliższym przyjacielem aż do swej przedwczesnej śmierci w roku 2008. Spędziliśmy wiele czasu wspominając i nawet spisując wiele z tych wspomnień. Znam dokładne relacje z jego pobytu w Stoczni Gdyńskiej w czasie sierpniowego strajku. Andrzej zdecydowanie zaprzeczał, aby kiedykolwiek spotkał tam Zygmunta Sabatowskiego. Dokładnie taką samą relację składa do dziś jego młodszy brat Maciej, który w swych wspomnieniach wymienia dokładnie osoby, które w tamtym czasie pojawiły się choćby na chwilę w stoczniowej drukarni. Na jego liście również nie ma Zygmunta Sabatowskiego.
Przez całe lata powstało wiele takich właśnie, z pozoru wiarygodnych historyjek, mających na celu uwiarygadniać te duże i zasadnicze kłamstwa. Nie łatwo wykazać ich zakłamanie bez wchodzenia w całą masę drobnych szczegółów. Jest to jednak często niezbędne, gdyż te mniejsze kłamliwe opowiastki mają stanowić fundament dla tego zasadniczego fałszu wciskanego nam dziś jako jedyną prawdę.
Andrzej Kołodziej stając się nagle tak zdecydowanym obrońcą borusewiczowych kłamstw, przyjął na siebie rolę nie tylko niewdzięczną, ale przede wszystkim trudną. A to dlatego, że aby sprawiać wrażenie świadka choćby z pozoru wiarygodnego, musi często dokonywać prawdziwej ekwilibrystyki faktów.
Jeżeli więc człowiek o reputacji oddanego sprawie działacza decyduje się na tak absurdalne kłamstwa aby wystawić Borusewiczowi fałszywe alibi, to musi zastanawiać czemu ma to wszystko służyć?
Jeżeli mówi się nam od lat, że Bogdan Borusewicz powodowany dobrą wolą opozycyjnego działacza przygotował i spowodował sierpniowy strajk w Stoczni Gdańskiej, to skąd dzisiaj tyle pytań bez odpowiedzi, tyle zakłamań, tyle sprzeczności i tyle fałszywych świadectw, aby tą „oczywistość” obronić?
cdn
Lech Zborowski
Lech Zborowski
wzzw.wordpress.com
Komentarze
30-08-2015 [11:57] - NASZ_HENRY | Link: Dzięki, już wiem skąd
Dzięki, już wiem skąd borsukowi nogi wyrastają ;-)