Między Olimpijskim, Toruniem, Łodzią a Krakowem...

„Będzie się działo! ” – te słowa z „Bałkanicy” zespołu „Piersi” można dziś przytoczyć w czasie teraźniejszym i czasie przyszłym. W polskim sporcie i dolnośląskim sporcie dzieje się i będzie się działo! Na przekór tej cholernej zarazie. Polscy sportowcy, działacze, kibice pokazują „gest Kozakiewicza” koronawirusowi.
 
Od dziewięciu dni mam wakacje w Parlamencie Europejskim, więc mogę je poświecić na - oczywiście! - sport. Prosto z Brukseli dotarłem na mecz naszego Betardu Sparta Wrocław z Rybnikiem. Betard jest teraz (oby jak najdłużej), Sparta była zawsze – także w czasach, kiedy ja byłem przez 8 lat prezesem i wiceprezesem klubu  ale i wtedy gdy Rybnik nie był Rybnickim Klubem Motorowym (RKM) – tylko po prostu nazywał się ROW (od: Rybnicki Okręg Węglowy). W owym czasie w ROW-ie jeździł Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda – mistrzowie świata w drużynie (razem z Wilniukiem z Gdańska Zbigniewem Podleckim) w 1965 w Kempten. Dawne dzieje, a sympatyczny Kacper Woryna musi jeszcze popracować, żeby dorównać legendzie swego wielkiego dziadka. „Gorole” z Wrocławia spuścili „hanysom” – by żyć znanej terminologii – ostre manto, przy czym zaskoczeniem był nie sam fakt wyraźnej wiktorii, co jej skala, bo Betard Sparta odniosła rekordowe w sezonie zwycięstwo w Ekstralidze, najwyższe ze wszystkich drużyn.
 
Zostając przy żużlu, pięć dni później byłem na Motoarenie im. Mariana Rose (spójrzcie, młodzieży do Internetu, by dowiedzieć się więcej o tym wspaniałym jeźdźcu …), gdzie pod moim Patronatem Honorowym odbył się piąty i ostatni, finałowy, turniej TAURON Speedway Euro Championship czyli po prostu, mówiąc po polsku Mistrzostwa Europy Seniorów. Po raz piąty byłem Patronem Honorowym tych ME, ale po raz pierwszy w  niezbyt długiej historii Mistrzostw Europy wygrał je Brytyjczyk. Był nim Robert Lambert. „God save the Queen” – brytyjski hymn nie był  grany na mistrzostwach Starego Kontynentu. Inaczej, dzięki „Tajskiemu” czyli Taiowi Woffindenowi, na Grand Prix czyli IMŚ. Wypisz, wymaluj, jak w przypadku Polski, gdzie w nowej formule Mistrzostw Europy, od kiedy jest on organizowany przez One Sport zdobyliśmy tylko dwa medale (Hampel, Kasprzak), ale żadnego złotego. Szczerze mówiąc trochę się obawiałem czy dźwignę i czy nie wyleci mi z rąk ważący na oko około 30 kg puchar dla mistrza Europy. Dźwignąłem – może dlatego, że puchar ważył 13 kilogramów. Tyle, to i ja potrafię. Trochę mi było szkoda wicemistrza Europy, zamieszkałego między Wejherowem a Kościerzyną, Duńczynka Leo Madsena, którego serce skradła piękna Polka, a z Polską wiążę go dodatkowo nie tylko miejsce zamieszkania, miłość, ale także potomstwo. Podium było więc brytyjsko-duńsko-rosyjskie. A nasz Bartek Smektała wygrał baraż o 5 miejsce z Nicki Pedersenem, którego dopingowała żona (co za wymyślne tatuaże!) z trójką pociech. Maluchy Nickiego dopingowały głośno – i to był akurat bardzo fajny obrazek, który zapamiętam.
 
W międzyczasie byłem w Krakowie na letniej Grand Prix w siatkówce –byłem zresztą także na następnej  rundzie w Warszawie – i wybieram się w ten weekend na finał do Gdańska. O wynikach pisać nie będę, poza tym, że siatkówka plażowa w wersji nie dwu a czteroosobowej robi świetne wrażenie i przynosi niespodziewane rezultaty: ZAKSA Kędzierzyn-Koźle został  pokonana przez I-ligowy BBTS Bielsko-Biała, a prezes BBTS Mirosław Krysta  chodził dumny jak paw i miał ku temu powody. Wręczałem nagrody MVP i upominki między innemu Woickiemu (już w  Rzeszowie, a nie w Olsztynie) i Farynie – ale chyba najważniejsze było to, że wreszcie na meczu siatkarskim mogła być publiczność – bo przecież były to gry na świeżym powietrzu, a nie na hali… To banał, ale mecze z fanami, z dopingiem, to zupełnie inna bajka. Aż jeszcze bardziej chce się żyć…
 
Z Krakowa w niedzielę przeniosłem się do Łodzi, gdzie nasi siatkarze mieli grać towarzysko z  Estończykami, ale w końcu zagrali miedzy sobą, co tak naprawdę zagwarantowało wyższy poziom sportowy, lecz też i to, że wszyscy spędzili na boisku więcej czasu niż gdyby to był mecz z inna reprezentacją. Jednego dnia „Drużyna  Michała Kubiaka” grała z „drużyną Fabiana Drzyzgi”, a następnego „drużyna Wilfredo Leona” grała z drużyną Karola Kłosa”. Sparring? Owszem, ale walka była na poważnie, do ostatniej piłki. Potem jeszcze obejrzałem nasze siatkarki, które grając w składzie, który czynił z polskiej reprezentacji jedną  z dwóch-trzech najmłodszych w Europie (nasza najmłodsza miała 18 lat ) ograły Szwajcarki 3:2 (było 0:2).
      
To był sportowy tydzień – ale na żywo. Nie przed TV! Następne będą identyczne.
 
*tekst ukazał się w tygodniku "Słowo Sportowe" (03.08.2020)