Krystyna i Kristina. Więźniowie i zbrodniarze...

Jako kandydat uczestniczyłem w dziewięciu kampaniach wyborczych. W każdej pomagali mi młodzi ludzie. W jednej z nich kilkanaście lat temu brała udział młoda, sympatyczna dziewczyna o imieniu Krysia. Ładna, sympatyczna – i trochę smutna. Znajoma znajomego chłopaka, który odpowiadał u mnie za młodych. Rozpytałem dlaczego ta pracowita, zaangażowana dziewczyna, nawet gdy się śmieje, ma smutne oczy. Okazało się, że jej chłopak siedzi w więzieniu. Był w grupie zajmującej się kradzieżą samochodów. Porozmawiałem z Krystyną. Opowiedziała mi o człowieku, który w grupie przestępczej znalazł się na zasadzie koleżeńskiej solidarności. Bardzo lubił dzieci – planowali mieć kilkoro. Postawiła mu warunek: ma zerwać z tym, co robił. Posłuchał. Aresztowano go po zeznaniach w sprawie kradzieży sprzed lat, zanim się jeszcze poznali. Mówiła, że dla jej chłopaka dzieci to świętość. Gdyby ktokolwiek podniósł rękę na jakiekolwiek dziecko, to w jego oczach byłaby to najgorsza zbrodnia…
Historię tę przypomniałem sobie po latach, gdy w Internecie zobaczyłem filmik, jak reagują więźniowie aresztu w Świdnicy, gdy wprowadzano tam studenta złapanego na Dolnym Śląsku za mord na dziesięcioletniej Kristinie. „Bę-dziesz zdy-chał!” – skandowali osadzeni. Ci ,co skandowali to przestępcy, nieraz sprawcy tzw. ciężkich przestępstw, ale przestrzegający niepisanego kodeksu więźniów, który zakłada totalny ostracyzm dla tych, którzy dopuścili się zbrodni (morderstwo, pedofilia) na dziecku. Tacy zbrodniarze mają w więzieniu szczególnie ciężkie życie. A w praktyce - nie mają go wcale. Współosadzeni, ryzykując nawet kolejnymi wyrokami, traktują ich jak podludzi.
Życia 10-letniej Kristinie już nikt nie wróci. 22-latek zabił, bo dziewczynka nie akceptowała związku jej matki z młodym studentem. Przy takich okazjach znów słyszymy o konieczności powrotu kary śmierci.
Nie jestem ekspertem od więzień i więźniów. Raptem znam bliżej jednego „klawisza” – skądinąd tak przejętego swoją pracą, że gotów jest, uwaga, dokładać z własnej kieszeni za zwrot kosztów podróży dla sław polskiego sportu, byleby tylko przyjechali na spotkanie z „jego” więźniami. Moje pobyty „za kratkami” były w stanie wojennym epizodyczne. Pamiętam, gdy dwóch kryminalistów pod celą umawiało się, jak wspólnie prysnąć podczas konwojowania ich do sądu czy prokuratury. Nie kryli się przede mną, „politycznym”. Pamiętam, jak na Kleczkowskiej we Wrocławiu po celi ,wzdłuż i wszerz, chodził więzień z dłuższym stażem, podśpiewując w kółko piosenkę, w której przewijały się słowa: „Nie lubię wielkich samochodów, limuzyn z eleganckich sfer”. Dopiero po wyjściu stamtąd dowiedziałem się, że to piosenka Izabeli Trojanowskiej.
Pamiętam też, także we wrocławskim areszcie, starszego już więźnia, rodem z Podlasia, pana Sipko, który za murami spędził zdecydowaną większość swojego dorosłego życia – to był jego sposób na życie, innego nie znał. Pamiętam nie zasłonięty niczym kibel „pod celą”, co dla mnie 19-latka było szokiem, bo obdzierało więźniów z jakiejkolwiek intymności. Po latach jako dziennikarz kręciłem dla Polsatu dokument o tych, co „za murem”. Było to paręnaście lat po moich więziennych przygodach i warunki w aresztach III RP wydawały mi się rajem w porównaniu z tymi z czasów komuny.
Pamiętam też, że jak wychodziłem koledzy spod celi, kryminaliści, prosili mnie tylko o jedno – o herbatę. To był za kratami towar bardzo pożądany. Ekstremalnie mocna, w szczególny sposób zaparzona herbata służyła niczym ersatz narkotyku. Prosili mnie, żebym im ją wysłał, gdy będę na wolności. Tak też zrobiłem. Nie pamiętam czy to był „Ulung” czy „Madras” – ale wysłałem.
Są różni zbrodniarze. Ci, którzy krzywdzą dzieci to dla mnie najgorsi z możliwych.
 

*tekst ukazał się w „Nowym Państwie” (lipiec-sierpień 20119)