Żuliety w konwejerze gru

Gdy pośród tysięcy Polaków towarzyszyłem w ostatniej drodze Janowi Olszewskiemu, odpychałem od siebie natrętne myśli niegodne żałobnej ceremonii. I te samokrytyczne, że przy Jego potędze ducha, holistycznej wręcz spójności zasad, moje przywary, złośliwa małostkowość, skłonność do kompromisów, a niekiedy tchórzliwy oportunizm, są szczególnie dołujące. I te przepełnione ironią daleką od pobłażliwości dla badziewia wszelkiej maści.
Oddając się żałobnej kontemplacji jakoś poskromiłem jedne i drugie przemyślenia. Z pierwszych staram się wyciągać pokutne wnioski sprzyjające samodoskonaleniu. Do drugich wracam z ulgą pamflecisty, który po transcendentnych doznaniach może wreszcie wyjść na chwilę ze świątyni szlachetności i pociachać sekatorem. A jest co ciąć, oj, jest.
Ot, choćby ostatni wybryk wodza Bolesława. Kiedy indziej machnąłbym ręką na groteskowy bełkocik. Ale słowa ziejące nienawiścią padły właśnie w dniu pogrzebu pierwszego premiera Czwartej RP, co było wyjątkowo niegodziwe. Piszę Bolesław, bo podobno za Bolka TW pozywa do sądu.
Gdyby istniały polityczne Oscary grupa Gepettów, która z chłopka roztropka i kapusia wystrugała pomnikową postać, zasługiwałaby na co najmniej trzy statuetki, za scenariusz, reżyserię i efekty specjalne. Poza dyskusją pozostawałby oczywiście laureat nagrody za główną role męską, żeńską i nijaką.
A teraz serio, klamka zapadła już dawno. Monument jest nie do ruszenia. I casus Philippe Pétain'a mu nie grozi. Na szczęście byli i są ludzie klasy Jana Olszewskiego, których decyzje ograniczyły destrukcyjne działania symbolu wolności. Ale nie warto kopać się z koniem, a tym bardziej z mitem.
Przepraszam za frywolne skojarzenie, lecz pewien wzięty adwokat(?) nosi ksywkę Koń, choć przypuszczam, że w swoim mniemaniu zasługuje co najmniej na miano rumaka. Przy określeniu adwokat postawiłem znak zapytania, gdyż przychodzi mi z trudem konstatacja, że mecenas Olszewski i kauzyperda Giertych to koledzy po fachu z tej samej palestry.
Tyle reminiscencji po śmierci wielkiego Polaka. Na publiczną arenę w kraiku, jak Polskę raczyła nazwać Róża Thun, wraca skrzecząca pospolitość. A propos kraiku. Mój znajomy zainspirowany elokwencją pani hrabiny pojął wreszcie czemu niezbyt rozgarnięte pokojówki w bulwarowych farsach noszą zwykle imię Rózia.
Wedle totalnej opozycji polityczna sytuacja w naszym kraju przypomina tę z lat trzydziestych ubiegłego wieku w Niemczech. Społeczeństwo ledwie dyszy pod butem totalitarnego reżymu, który dąży do dyktatury o faszystowskim zabarwieniu. I w tym celu przekształca legalne instytucje państwa w struktury mafijne.
Harcownicy elyt nie przebierają w słowach. Nie hamują języka. Raczej hamują(taki kalamburowaty neologizm) fekaliami z trzewi. Elegancko nazywam to turpizmem erystycznym. Mafia z Nowogrodzkiej, mały geszefciarz pozujący na nieskazitelnego, agentura Putina, banda nieudaczników i aferzystów, korupcja polityczna na niespotykaną skalę, grabarze przemysłu zbrojeniowego, dziewiętnastowieczne kołtuny… Aż się prosi, by czasami skontrować cepobijów walnięciem na odlew. I pomyśleć, że niegdyś się mawiało: odpowiedzieć pięknym za nadobne. Chociaż prawicowi polemiści usiłują stosować taką właśnie metodę. Siła spokoju w odpowiedzi na bulgot. Moim zdaniem taka taktyka się nie sprawdza. PiS potrzebuje medialnych zakapiorów.
Do wirówki propagandowej generatorów rzeczywistości urojonej trafiła ostatnio tak zwana afera Srebrnej. I od wielu dni mantryczny konwejer wypluwa te same prawdy objawione. Polityczni aktorzy recytują w kółko wykute na blachę teksty rozpisane na pytania funkcjonariuszy propagandy medialnej i odpowiedzi salonowych Katonów. Najpierw generatory drukują aferę, a potem wdrukowują nachalny przekaz odbiorcom. Dla jasności, drukowanie oznacza w slangu piłkarskim fałszowanie wyniku meczu przez sędziów. Wdrukowywanie zaś to indoktrynacja bez skrupułów. Na szczęście wszak także bez manipulacyjnych efektów.
I już zupełnie na koniec. Wpadłem na pomysł jak elegancko określać żuli płci żeńskiej, choćby tak zwane aktywistki antyrządowe grasujące pod siedzibą TVP, które potem z atencją są przyjmowane w rozmaitych radiowęzłach. To są po prostu Żuliety. Brawo ja!
 
Sekator
 
PS.

- Żul I Żulieta - cmoka mój komputer. – Prawie jak u Szekspira.

- Ktoś już kiedyś udanie sparafrazował ten tytuł - wyjaśniam. - “Romeo i Żulia”. Teraz Romea zastąpiła redaktor Ogórek.