Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Kilka rozważań na marginesie tzw. Euroweek-u
Wysłane przez Teutonick w 23-12-2018 [10:46]
W ostatnim czasie część opinii publicznej wzburzyły opublikowane zdjęcia, filmy i tekstowe relacje na „społecznościówkach” ilustrujące hmm… niech będzie, że dość zażyłe kontakty tzw. wolontariuszy z podopiecznymi w ramach „obozów młodzieżowych” znanych pod nazwą „Euroweek”, gdzie podobnież miano na celu kształtowanie „przyszłych liderów” spośród kierowanych tamże latorośli. Już rzut oka na owe materiały wystarczy by uznać, że bardziej adekwatną nazwę stanowiłoby „Asiaweek”, względnie „Africaweek”, co może jedynie świadczyć o kondycji w jakiej znajduje się obecnie nasza nieszczęsna Europa, ze szczególnym uwzględnieniem jej zachodniej części, ze swoją strukturą społeczno-etniczną mającej dziś coraz mniej wspólnego z cywilizacją rzymską, za to coraz bardziej kojarzącej się z czymś, co na użytek własny określiłbym jako „postkalifacki produkt cywilizacyjnopodobny”.
Swego czasu dość regularnie zdarzało mi się uczestniczyć w wyjazdach kolonijnych w charakterze wychowawcy, uznając je za dogodne połączenie „praktyki pedagogicznej” i formy – niedużego, choć zawsze – dorobienia do pensji z atrakcjami typowymi dla stricte turystycznych sposobów spędzania wolnego czasu. Zdarzało mi się również wyjeżdżać na turnusy zagraniczne i to zarówno jako kolonista, jak i wychowawca, z wyłączeniem lat kiedy to – ponoć w ramach wspierania rodzimego biznesu turystycznego – zablokowane zostały zakładowe dopłaty do pobytów wczasowych w zlokalizowanych poza krajem destynacjach. Wiele historii (zarówno tych dość pikantnej natury, jak i takich z gatunków krew w żyłach mrożących) mógłbym z tego rodzaju eskapad przytoczyć, ale przy tej okazji chciałbym napomknąć jedynie o dwóch ich aspektach.
Nie dość dojrzały wiek w połączeniu z buzującymi hormonami niejednokrotnie dodatkowo wzmagały w takich wyjazdowych okolicznościach u nastoletnich dziewcząt przemożną potrzebę ściągnięcia na siebie zainteresowania osobników płci przeciwnej, połączoną z instynktowną chęcią potwierdzenia własnej atrakcyjności, co niejednokrotnie skutkowało koniecznością odrywania wręcz niektórych - bardziej zdeterminowanych - egzemplarzy z ramion przygodnie napotkanych śniadych młodzieńców, co z kolei miało miejsce zwłaszcza w przypadku nastolatek ze względu na przymioty własnej urody niekoniecznie mogących się pochwalić szczególną atencją ze strony rówieśników obracających się w tym samym kręgu kulturowym i reprezentujących podobne kanony piękna.
Z drugiej strony zdarzało się również, że i w przypadku wychowawców (ale także i wychowawczyń) dochodziło do zatarcia się granic pomiędzy tym co należy i wypada czynić wobec podopiecznych, a tym czego absolutnie robić nie można bez narażenia się na zarzuty o niedopuszczalne przekroczenia pewnych zakreślonych przez normy społeczne obostrzeń. Jako się rzekło sytuacji nie ułatwiały same zainteresowane „nastki”, niezwykle ochoczo potrafiące „przyklejać się” przy byle okazji do tego czy innego „mena”, jak się ówcześnie mówiło – czy to będącego w podobnym wieku, czy też mającego na karku parę lat więcej. Praca odpowiedzialnego wychowawcy kolonijnego, nie występującego w tej roli z przypadku, polegała m. in. na tym, aby tego rodzaju obustronne zakusy eliminować i rzecz całą dusić w zarodku.
Tak się składa, że znajduję się także w posiadaniu szeregu obserwacji poczynionych w okresie wspólnego zatrudnienia w cudzoziemskich zakładach pracy m. in. z ludźmi wywodzącymi się spośród niektórych narodów azjatyckich i afrykańskich. W tym przypadku byli to przede wszystkim przybysze z Kurdystanu, subkontynentu indyjskiego oraz tzw. Czarnej Afryki. To co przede wszystkim uderzało, to brak wśród nich kobiet. Nie oznaczało to oczywiście, że w ramach żyjącej tam zamiejscowo kurdyjskiej, bengalskiej czy ugandyjskiej populacji, kobiałek z nimi na co dzień w ogóle nie było, po prostu żaden z męskich przedstawicieli owych nacji nie zwykł ich puszczać do pracy między obcych ludzi, czyt. niespokrewnionych mężczyzn.
Powód był prosty – taka pani lub panna nie zasługiwałaby wśród ichniej społeczności na szacunek, a tym samym hańbę na siebie samych sprowadzaliby jej właśni „opiekunowie” pod postacią ojca, braci czy nie daj Boże męża. W żaden sposób nie przeszkadzał za to ów fakt we wzajemnych, niekiedy bardzo swobodnej natury, kontaktach między owymi przybyszami skądinąd, a niekiedy niezwykle ukontentowanymi takim obrotem sprawy niewiastami o „europejskich” korzeniach. Także niejednemu polskiemu „brzydkiemu kaczątku” wyraźnie schlebiały słane uśmiechy, serwowane komplementy czy wręcz podejmowane próby flirtu, które bywało, że kończyły się sfinalizowaniem całej znajomości gdzieś na zakładowym zapleczu.
I tylko zastanawiać musiało jak w tej sytuacji czują się takie właśnie „dumne Europejki”, które w istocie z uwagi na sam fakt pójścia do pracy między ludzi spoza swojego „klanu” czy „plemienia”, z samej definicji musiały być postrzegane i traktowane przez swoich nowopozyskanych adoratorów jako istoty z gruntu pozbawione szacunku tudzież osobistej godności, stanowiąc w ich oczach coś na kształt nieczystych zwierzaków nadających się jedynie do pokątnej konsumpcji. Podobnie zresztą jak nie potrafiący „dopilnować” tychże białogłów członkowie ich własnych rodzin, zgodnie z tego rodzaju wykładnią pozbawieni resztek posiadanego honoru.
Być może nie każda z powiązanych tym sposobem z całą powyższą konfiguracją osób posiadała świadomość tego, jak z punktu widzenia owych tkwiących głęboko w mentalności wywodzącej się z zupełnie innej tradycji kulturowej jegomościów, może być ona postrzegana przyjmując taki, a nie inny sposób postępowania. I biorąc za dobrą monetę szerokie banany na ciemnych facjatach i tą słynną „otwartość” przybyszów zza tego czy innego morza, w dobrej wierze pakowała się w takowe, swoiście pojmowane przez obie strony tejże relacji, multi-kulti.
Ponadto nie jest tajemnicą, że tzw. „solidarność etniczna” czy jak kto woli „narodowa” nie należy do najmocniejszych stron w zestawieniu wiodących cech występujących na co dzień u naszych rodaków przebywających za granicą, a chociażby przykłady z kolońskich nocy sylwestrowych, kiedy to miejscowe kobiety w konfrontacji z watahami „uchodźców” nie mogły nijak liczyć na jakoweś bardziej zdecydowane wsparcie ze strony potomków dzielnej ponoć niegdyś rasy aryjskich panów, co niejako musiało ustawiać je tym samym na z góry przegranej pozycji, pokazują nam, że na tle innych narodów europejskich być może nie jest w tejże materii z Polakami jeszcze wcale najgorzej.
I to również zaświadczać winno o znaczących różnicach oraz wynikającej z nich nierównowadze sił po obu stronach barykady tego współczesnego Kulturkampfu, stanowiąc zarazem groźne memento na kolejne lata naszego multijewropejskiego „współistnienia”, w ramach promowania którego to modelu, forsowanego przez przeróżnych speców od inżynierii społecznej, tworzy się i sponsoruje takie i im podobne „euroweeki”, nieco drzewiej tyleż potocznie, co nieco staroświecko określane raczej mianem zwykłych „bajzli”, robionych przy tejże okazji również w głowach niedojrzałym, a w konsekwencji niepotrafiącym się temu procesowi skutecznie przeciwstawić, młodym ludziom.