Kodeks Pirata

Oj, rozbawił mnie ostatnio Rafał Ziemkiewicz, rozbawił... A trochę i znudził. W swoim artykule polemicznym w „doRzeczy” wpadł na kuriozalny pomysł: zarzucił Piotrowi Gursztynowi zbyt częste używanie słowa „gdyby”. Zważywszy, że jest to dyskusja o historii alternatywnej i że wszystkie publikacje rewizjonistów historycznych stanowią w zasadzie jedno wielkie „gdyby”, zarzut to niesłychanie idiotyczny i bezczelny. Dalej zaś, w toku swego wywodu (w którym naliczyłem co najmniej dziesięć „gdyby”: dwa bezpośrednie i osiem w rozmaitych wariantach partykuły „by”), przechodzi Ziemkiewicz do – jakże by inaczej – pouczania przywódców AK, tym razem, dla odmiany, na podstawie współczesnych podręczników dla menadżerów... Na koniec zaś, zgodnie z rytuałem, daje po łbie powieściowemu Michałowi Wołodyjowskiemu za wysadzenie Kamieńca.

Dając ten kolejny z rozlicznych dowodów na kompletne „nie zakumanie” romantyzmu oraz postawy romantycznej, popisuje się Ziemkiewicz konsekwentną – z artykułu na artykuł – ignorancją: Wołodyjowski bowiem – i to ten powieściowy właśnie – całkowicie wbrew temu, co pan rewizjonista pisze, pamiętał o tym, by w eksplozji, za pomocą której powiedział ostateczne „Nie!” małości, hańbie i zdradzie, nie wygubić opuszczającego twierdzę wojska. Oto stosowny fragment powieści:

„Ketling zbliżył się do małego rycerza.
- Schodzę! - rzekł zaciskając zęby
- Idź, jeno zwlecz, póki wojsko nie wyjdzie... Idź!...”

No ale kto by to tam jeszcze czytał... Kto by takie szczegóły pamiętał... Zwłaszcza kto by dzisiaj miał to na półce i postanowił złośliwie sprawdzić... Przecież to obciach!

Przejdźmy już jednak nad takimi pomniejszymi potknięciami naszego „miszcza” fantastyki.

Sprawą, która mnie w rewizjonizmie skłania do pewnej zadumy i to zadumy raczej odległej od klimatu drwin i docinków jest to, z czego rewizjonizm zdaje się wypływać: tęsknota za racjonalnym postępowaniem... Wielka szkoda wprawdzie, że ta tęsknota nie zaczyna się u naszych rewizjonistów tam, gdzie się kończyła linia Maginota... Myślę, że napisanie wizji tego, co by było, gdyby Francja w 39ym roku zachowała się właśnie racjonalnie i wjechała całą swoją wojskową potęgą w plecy Hitlerowi, byłoby z większym pożytkiem dla obecnych interesów Polski, aniżeli to ciągłe samobiczowanie. Że tak sobie zacytuję: „Temat wart jest książki” a także, niewątpliwie, „Jeżeli zdechnie osioł, to może to po prostu pech, ale jeśli doszło do... holokaustu?”

No ale wróćmy do samego racjonalizmu, bo tu o głębsze rzeczy chodzi, niż wpływ produkcji Mistrali na publicystykę...

Generalnie nie bardzo znajduję uzasadnienie dla racjonalizmu takiego, jakim go widzimy w historii. Kolejne „racjonalne” zachowania przywódców światowych potęg doprowadziły bowiem właśnie dokładnie do tego, że stało się to, co się stało. Wystarczyłoby, żeby wszyscy po kolei (to znaczy jak nie jeden, to przynajmniej ten następny): Hitler, Stalin, Deladier, Petain, Chamberlain, Roosevelt – „zachowali się jak trzeba”. Nie musieli się zachowywać „racjonalnie”. Wystarczyłoby właśnie, gdyby zachowywali się po prostu „jak trzeba” – czyli moralnie – i już nie byłoby dzisiaj powodów tworzyć jakichś strategiczno – psychologicznych wygibasów na temat Józefa Becka i jego rzekomo tak wyjątkowo nieracjonalnej polityki.

Jednakże, jeśli już nawet odłożymy na bok doświadczenia historyczne (w zasadzie całą historię), to czym jest ten „racjonalizm”? Zachowaniem według rozumu? Nikt nie jest w stanie tak się zachowywać do końca: „nic co ludzkie nie jest nam obce” a więc w zachowaniu każdego z nas będą odgrywały rolę odruchy, lęki, chwilowe stany gorszego samopoczucia, pośpiech, emocje, nie do końca uświadomione przeświadczenia...

No więc, czym jest racjonalizm, skoro nikt nie może zachowywać się do końca racjonalnie? Fikcją?

Może jednak jest to jakiś program, zgodnie z którym, skoro nie możemy zachowywać się idealnie racjonalnie, to przynajmniej będziemy starali się zachowywać na tyle według rozumu, na ile postawa taka jest to dla nas dostępna?

Tu już robi się jakby cieplej: rozum zdaje się najpewniejszym instrumentem poznania rzeczywistości. Ale jak realizować ten program? Którędy wiedzie droga?

Nieodmiennie w tego typu rozważaniach trzeba w pewnym momencie dojść do kwestii wiary: czy mamy w postępowaniu naszym kierować się zasadami, do których przyzwyczaiła nas tradycja i które płyną rzekomo z Bożych nakazów, ale nie zawsze są dla nas zrozumiałe, czy też może zachowywać się tak, jak rozumiemy, że będzie dla nas najlepiej i odrzucać zbędny balast narosłych przez wieki przesądów?

Na początku warto raz jeszcze przywołać spostrzeżenie, że nader często zachowanie racjonalne – w szerszym, dłuższym sensie, czasami widocznym dopiero z perspektywy historii – pokrywa się z zachowaniem, które tak czy inaczej nakazywałaby nam wiara, lub przynajmniej tradycja: na przykład wspomniani przywódcy XX wieku... Gdyby – jeden po drugim – zachowali się moralnie, nie byłoby holokaustu. Do wojny i jej okropności doszło, ponieważ ci ludzie – człowiek po człowieku – moralność płynącą z wiary i tradycji odrzucili. Zachowanie niemoralne okazało się - ostatecznie - nieracjonalne.

Powstaje zatem pytanie, czy odrzucenie wiary rzeczywiście racjonalną postawą jest, czy może tylko taką się zdaje?

Patrząc na rzeczywistość mi współczesną – bliższą – widzę, że z jednej strony nie da się czasem oprzeć wrażeniu, że wiara rozmija się z prawdą, że jest to tylko zebrany przez długie lata system postulatów na temat tego, jak świat rzekomo ma wyglądać i funkcjonować, który jednak rozsypuje się, rozpada w pył w zderzeniu z tym, w jaki sposób świat funkcjonuje naprawdę...

Ale z drugiej strony w większości – bardzo częstych dzisiaj – przypadków odrzucenia wiary, nie ma nawet cienia postawy racjonalnej: nie dlatego ludzie odrzucają wiarę, że doszli do przytoczonego powyżej wniosku a tylko dlatego raczej, że ulegając swoim uczuciom i odruchom nie są w stanie sprostać wymaganiom, które wiara zdaje się stawiać i chcą się od tych wymagań uwolnić. Nie chodzi tu zatem o przyjęcie prawdy o świecie, ale raczej o przedefiniowanie pojęć w próbie odrzucenia prawdy o sobie.

Rodzi się zatem kolejne pytanie: o istotę wiary w świetle tego, że ludzie nie potrafią jej odrzucić w sposób racjonalny... Skoro odrzucenie wiary okazuje się nieracjonalne, to czy w takim razie racjonalna jest postawa odwrotna – zawierzenia? Czy może to tylko pozorna alternatywa?

Z jednej strony stanowi wiara system twierdzeń o świecie, który nie podlega – zdawałoby się – refleksji, który przyjmujemy dlatego, że nam go „wprogramowano” w procesie wychowania, czy kształtowania nas jako ludzi. Tak ujmowana wiara nie różniłaby się w zasadzie od tego, co obserwujemy dzisiaj w polskiej przestrzeni publicznej: Lemingi też „wierzą” i – co ważniejsze – chcą wierzyć. Nie dlatego wierzą, że to postawa racjonalna, ale dlatego, że emocjonalnie wygodna i w związku z tym – pożądana. Nie przypomina nam to czegoś?

Ale z drugiej strony: podstawą wiary Lemingów jest brak refleksji. A przecież z wiarą w Boga nie do końca tak jest... Wręcz przeciwnie nawet: na przestrzeni dziejów wielu filozofów i teologów – przynajmniej chrześcijańskich – zastanawiało się nad interpretacjami rozmaitych prawd wiary, odczytywaniem jej na nowo, poszukiwaniem w niej znaczeń nowych, albo zagubionych. Czy ten intelektualny taniec to jedynie efekt rozpaczliwych prób dopasowania prostej – u swoich początków – teorii, do coraz głębiej poznawanego i – w związku z tym – coraz bardziej skomplikowanego świata?

Może się tak wydawać, ale tylko do czasu, gdy się pozna konkretne figury tego tańca. Warto przypomnieć, że jedną z nich – chociaż nie najważniejszą, ale za to najbardziej może charakterystyczną dla naszej judeochrześcijańskiej cywilizacji – jest zwątpienie (nawiasem mówiąc raczej nie obserwowalne w „wierzeniach” Lemingów)...

Czym jest zwątpienie? Zgodą na prawdę, choćby była ona nawet najbardziej niewygodna. Rzecz ciekawa: nie radosne odrzucenie wiary w sytuacji, kiedy nam ona w czymś przeszkadza, ale właśnie zwątpienie, choć chciałoby się wierzyć...

I tak oto droga do prawdy znów okazuje się drogą pod uczuciową górkę, drogą trudną... Znów racjonalizm musi stawić na tej drodze czoła naszym uczuciom, naszym „chceniom”.

Jakże to nieatrakcyjne... Tak nieatrakcyjne, że rodzi chęć wymyślenia jakiejś innej drogi, jakiejś harmonijnej alternatywy, wychodzącej naprzeciw wszystkim naszym zapotrzebowaniom, które mamy jako ludzie...

Czemu zatem „Kodeks pirata?”

Jest taki moment w zwątpieniu, kiedy przeżywa się sytuację niejako lustrzaną. Takie – powiedzmy – „zwątpienie w zwątpienie”. W skrócie rzecz biorąc można ubrać to w słowa: „a może jednak Bóg jest?”. Czyli: wszystko fajnie, uzasadniliśmy sobie, że jednak tego Boga, tak nieskończenie dobrego, który stwarza ład doskonały, któremu jednak jakiś szatan ciągle nogę podstawia a On – tak nieskończenie dobry – pozwala na to i w wyniku tego pozwolenia na ziemi dzieje się to, co się dzieje a On pozwala temu o pomstę do nieba wołać – bezskutecznie... Uzasadniliśmy już sobie, że takiego Boga po prostu być nie może...

Na pewno? A czy to na pewno ten Bóg?

Czy na tym miałoby polegać nasze dążenie do zbawienia, byśmy wisieli u jego klamki skamląc: „Tak, Boże, zrobię wszystko, wszystko dla Ciebie zrobię, tylko bądź, tylko uchroń mnie, uchroń przed cierpieniem, bo ja nie chcę, bo boję się, boję się cierpieć!”. Czy taki Bóg, który wtedy nam z Łaski Swojej Okazuje Zmiłowanie, gdy nie tyle w pokorze, co raczej w poniżeniu po prostu błagamy go, złamani słabością... czy to jest ten Nieskończenie Dobry Bóg, w którego wierzyli nasi przodkowie?

No może niektórzy z nich rzeczywiście w taki sposób Go postrzegali... Może tak właśnie postrzegają tego Boga niektórzy ze współczesnych Biedroniów naszych...

Ale czy to naprawdę On?

A może jednak „Szkoda, że Ciebie nie ma, że jesteś tak, że w zasadzie nie jesteś... Ale w takim razie, to ja będę taki, jak Ty, tu na ziemi, skoro nie ma Cię Tam, w niebie... To ja będę, chociaż ciemno, chociaż strach... Ale będę. Bo tak! Bo oto jestem: niedoskonały, ale jednak na obraz i podobieństwo Twoje. I będę pełnił Twoją wolę, choć nie wiem, czy Ty w ogóle istniejesz. Bo tak chcę, bo moją wolą jest, by na ziemi realizowało się to, co wierzący przywykli nazywać Twoim planem. Będę to realizował do końca. Do końca wierny Tobie, albo przynajmniej sobie samemu: swoim przekonaniom... Będę to realizował tak długo, aż się to spełni, albo do końca życia... Chociaż może nie być za to nigdy – przenigdy – absolutnie żadnej nagrody”.

To wizja chyba zbyt wzniosła i mroczna, by ją wyśpiewali black-metalowcy i zbyt romantyczna, by ją zrozumiał Ziemkiewicz... To tylko może Herbert czuł „swoim czarnym sercem”...

Rozumiecie już, czemu „Kodeks pirata”?

My, współcześni, często zapominamy, że najważniejsze przykazanie, które Bóg kiedykolwiek miał do przekazania ludziom nie brzmiało „nie cudzołóż”, „nie zabijaj”, ani też nawet nie brzmiało „nie abortuj”... Jezus powiedział natomiast: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy”

Przykazanie Miłości. „I na tym opiera się Prawo i Prorocy”. Takie jest Słowo Boże na ten temat.

Oczywiście nam, dociekliwym, wypada teraz zapytać: „Cóż to jest miłość do Boga?”

Nie posiadam święceń kapłańskich, więc może odpowiem na to, na co odpowiedź znam lepiej: cóż to jest tak naprawdę ta „Miłość Bliźniego”? Dziś to już termin nieco przestarzały: miłość w naszym postnowoczesnym slangu oznacza coś, z czym mamy do czynienia tam, gdzie istnieją więzy krwi (miłość do ojca, matki, brata), albo tam, gdzie w grę wchodzi sfera erotyczna.

Istnieje jednak takie słowo, którego znaczenia niestety dzisiaj już nie znamy, pomimo tego, że ono jeszcze w języku, którego używamy, jest obecne. Na tyle obecne, że cierpimy z powodu wypełniającej to słowo pustki.

Przyjaźń.

Ponieważ potrzeba, więc tłumaczę: Przyjaźń to takie coś trochę mniej niż miłość do ojca czy matki (albo kogo tam naprawdę kochamy), ale jednocześnie znacznie więcej niż zwykła znajomość. O tyle więcej, że przyjaciel może nas nawet zdradzić...

My dzisiaj – w ramach niepisanej społecznej umowy – zdradziliśmy się wszyscy nawzajem. Zdradziliśmy całą przyjaźń jako taką. I dlatego, choć już nie żyjemy w komunizmie, to jednak bardziej niż w PRL czujemy pustkę, najczęściej zresztą nie potrafiąc precyzyjnie określić, skąd się ona bierze. Tęsknota za czasami PRL może w tym niekiedy ma swój początek, że chociaż nie było wtedy perspektyw i szara, siermiężna otaczała nas rzeczywistość, to w tamtych czasach nie zniknęły jeszcze całkiem więzi między ludźmi i nie zdradziliśmy się jeszcze tak ostatecznie, jak dziś. Wyścig szczurów owszem – istniał, ale wewnątrz PZPR raczej a nie wewnątrz naszych serc.

We wnętrzach serc działał Duch i rodziła się Solidarność...

Dziś przyszło nam bronić siebie i świat przed aborcją, eutanazją, antykoncepcją, ratować podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina... Wcale nie zamierzam krytykować tych, którzy takie działania prowadzą: moim zdaniem należy im się wdzięczność... Ale nikt jeszcze nie wygrał wojny jedynie broniąc pozycji okopanych pod naporem nacierającego przeciwnika. Czas najwyższy wyprowadzić kontratak w Jądro Ciemności i „uderzyć wroga w miętkie”: powinniśmy znowu zacząć wypełniać Najważniejsze Przykazanie...

Bardzo dobrze wiem, że to dzisiaj trudne. Nie chować się przed sobą nawzajem, nie dać się zapędzić w mysią dziurę napierającym zewsząd: pogardzie i nienawiści. Wierzę jednak, że ten napór da się wyminąć, ponieważ każda próba wypełnienia Najważniejszego Przykazania stanowić będzie wyjście naprzeciw bardzo palącym i powszechnym dzisiaj ludzkim potrzebom. Potrzebom zarówno wierzących, jak i niewierzących.

Inicjatywa najłatwiej wyjść może od chrześcijan, ponieważ będzie to – w sensie naszej religii – zarazem powrót do źródeł: pierwszym chrześcijanom najbardziej zazdroszczono Wspólnoty.

Na pytanie „jak?” najlepszą odpowiedzią byłoby może „tak, jak tylko się wam uda”. Ale czegoś się także możemy dowiedzieć analizując dalej istotę sprawy. Choć Przyjaźń to określenie już nieco bardziej nam współczesne i bardziej zrozumiałe, chyba zarazem można wyczuć, że Miłość Bliźniego to coś więcej niż przyjaźń. Lepiej niczego tu sobie nie ułatwiać i zdefiniować rzecz do końca... Skoro nie tylko przyjaźń, to co jeszcze?

Szacunek.

Nie muszę chyba tłumaczyć, jak bardzo jest dziś sponiewierana ludzka godność i jak bardzo mało na szacunku opiera się dzisiejszy „porządek” świata. Bardzo często jedni drugich traktujemy instrumentalnie, jak narzędzia, a respektowanie minimum praw potrzebnych do tego, by nie zapanowała totalna anarchia, nie na szacunku się wśród nas opiera, lecz raczej na Strachu. No więc, znów słowami klasyka: „Wy zaś nie tak. Lecz największy między wami niech będzie jak najmłodszy, a przełożony jak sługa!”. Czyli – tłumacząc na współczesny język – „szanujcie się wzajemnie, jak Ja was uszanowałem”.

Oczywiście: Nie ma się co dziwić, że zarówno Chrystus jak i Kościół udzielił – i udziela – szczegółowych wskazówek odpowiadając na pytanie „Nauczycielu, co mam czynić, aby mieć życie wieczne?”... Nie ma też co za bardzo się złościć, że Kościół zrobił to w sposób niedoskonały... W sytuacji, gdy starożytny Rzym – upadając – przestał być środowiskiem, w którym głoszone było chrześcijaństwo, musiało ono na swoich terenach misyjnych samo zastąpić czymś prawa oparte na dawnych, wypieranych przez siebie religiach. Musiało dać coś w zamian a nie mogło już dać Prawa Rzymskiego. Stąd też musiało zawrzeć pewne elementy systemu prawnego po prostu wewnątrz doktryny. Nie było to złe rozwiązanie: Nawet dzisiaj wielu jest ludzi, którym nie wystarczy samo „Kochaj i czyń, co chcesz”.

Ale z drugiej strony w związku z tą koniecznością, z tym – wstecznym względem idei chrześcijaństwa – ludzkim zapotrzebowaniem, wykształciło się Nowe - Stare Prawo: zbiór sztywnych nakazów i zakazów; znany ze Starego Testamentu rodzaj „duchowego kodeksu drogowego”. Nie ma się co dziwić, że ufundowany na miłości i wolności system Jezusa rozsadza „stare bukłaki”, że ludziom trudno dziś pogodzić Wolność z tym „co wolno i co nie wolno”. Tego typu ramy zbyt ciasne są dla Wolności prawdziwej. Na każdym niemal kroku widać, że próby literalnego wypełniania przykazań bez względu na okoliczności, prowadzą do absurdów (na przykład napisane jest „Nie kradnij” a nie „Nie kradnij, no chyba że hitlerowcom plany V1”)...

To dosyć ważne zagadnienie, bo ta zasadnicza niezgodność – pozostałości kompromisu, na który musieli pójść nasi przodkowie, generuje dzisiaj sporą część buntu. Tę część, którą Kościół powinien raczej zrozumieć niż potępić.

Kwestia ta jest może nawet ważniejsza – z punktu widzenia wiary – niż się wydaje.

Wolność jest bowiem przez Boga dana (i dawana) człowiekowi bardzo konsekwentnie, a Prawda którą Bóg JEST nie chadza na kompromisy: jeśli w sercu człowieka trwa – jako jedyny – fałszywy obraz Boga, to pewnym etapem w zbliżaniu się do Niego będzie – paradoksalnie – odrzucenie Go ze względu na konieczność odrzucenia tego fałszywego obrazu (Boga – Prawdy nie da się na dłuższą metę pogodzić z żadnym fałszem).

Procesu tego, choć jest w pewnych warunkach naturalny, nie należy jednak lekceważyć: w historii bardzo dobrze widać, że nie zawsze odrzucenie Boga kończyło się ostatecznym do Niego powrotem a ilekroć ludzie porzucają wiarę, muszą stworzyć sobie coś na jej miejsce. Może nie dotyczy to absolutnie wszystkich, ale na pewno znacznej większości: nawet dla ateistów niewiara często staje się – paradoksalnie – formą wyznania... Do dzisiaj trudno w historii na serio odnotować udane próby zastąpienia Boga. Nieudane próby zaś, im bardziej były radykalne, tym do większej prowadziły zbrodni.

Rozwiązanie jest więc właśnie takie, jak „niechcący” podał je w „Piratach z Karaibów” kapitan Hektor Barbossa: Prawo jest ważne i przydatne, ale to jednak „zbiór ogólnych wskazówek”. Nie mieć takiego kodeksu – nie mieć żadnych zasad – potrafi każdy głupi... Sztuka polega zaś na tym, by wiedzieć, co jest najważniejsze i by potrafić stosować Prawo tak, by temu Najważniejszemu zawsze służyło. Myślę, że jesteśmy od pirata Barbossy w o wiele lepszej sytuacji, zarówno pod względem jakości naszego Kodeksu, jak i dostępu do Źródeł.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

18-12-2014 [10:23] - NASZ_HENRY | Link:

Ziemkiewiczowi wszystko jedno co o nim mówią, byle nazwiska nie przekęcali ;-)

Obrazek użytkownika Barszcz

18-12-2014 [16:52] - Barszcz | Link:

Ten wpis muszę przeczytać jeszcze z raz za jakiś czas.

Odrzucenie obrazu Boga jako "odrzucenie fałszywego obrazu" - niezłe podsumowanie procesu dojrzewania w wierze. Dziękuję.

Pozdrawiam serdecznie,

Barbara

Obrazek użytkownika 3rdOf9

18-12-2014 [17:18] - 3rdOf9 | Link:

Nie traktuję tego jako "podsumowanie procesu dojrzewania w wierze", bo trzeba by spojrzeć z punktu widzenia ateisty i za ostateczną "dojrzałość" uznać stan niewiary. 

Ja jestem wierzący, więc zakładam istnienie również Jedynego Prawdziwego obrazu Boga (tyle, że nam w życiu doczesnym dostępne są wyłącznie lepsze lub gorsze przybliżenia - obrazy niedoskonałe). Ale tego typu zwątpienia zdarzają się czasem, dlatego wspomniałem.

Obrazek użytkownika Barszcz

01-11-2022 [20:22] - Barszcz | Link:

Witaj :) A jak na dzisiaj te przemyślenia? Moję są już nieco inne. Polemizowalabym z pojęciem Przyjaźni i Szacunku w miejsce Miłości. I takie tam. Pozdrawiam.