O „Lekcji pierwszej” i grzechu II RP

Tytuł tego dokumentu brzmiał „Lekcja pierwsza”. Nakręcony pod koniec lat 1970. stał się jednym z najdłuższych „półkowników”(sic!) czyli filmów zatrzymanych przez komunistyczną cenzurę. Opowiadał ‒ to moja subiektywna recenzja ‒ o wrażeniach uczniów przyprowadzonych na warszawskie Powązki, aby tam na grobach powstańców warszawskich i żołnierzy Września’39 przeżyć swoją pierwszą lekcję dziejów ojczystych. Film był w swej wymowie tak jednoznacznie patriotyczny, że musiał czekać na premierę do czasów III RP ‒ i to bardzo, bardzo późnej. Stąd też w branży mówiono, że już dawno przestał być „półkownikiem” ‒ a stał się „generałem”...
 
„Lekcję pierwszą” nakręcił mój ojciec Henryk T. Czarnecki. Czemu o tym nagle teraz piszę? Bo ów dokument przypomniałem sobie w ostatnich dniach, gdy mojemu najmłodszemu, ośmioletniemu synowi tłumaczyłem, czym było Powstanie Warszawskie. Tak, to była jego „Lekcja pierwsza”. A może ‒ jedna z pierwszych. Synek pytał czy wygraliśmy to powstanie ‒ bo przecież wygraliśmy wojnę...
 
Widzę, że jeszcze sporo tych lekcji przede mną. Objaśnić historię Polski kilkulatkowi łatwo nie jest. Bo i też ta nasza historia do łatwych nie należała.
 
No,właśnie. Skoro jesteśmy przy polskich dziejach, to zwracam uwagę na dzień 6 sierpnia. Co się wtedy wydarzyło nad Wisłą, Wartą, Odrą i Bugiem? Wszyscy cokolwiek wiedzący o narodowej historii rzekną wielogłosem: Oleandry, Kraków, wymarsz Pierwszej Kadrowej. Słusznie. I niesłusznie. Niesłusznie ‒ bo mało. Tegoż dnia na przestrzeni ledwie 13 lat wydarzyły się jeszcze dwie inne rzeczy. Najpierw sprawa istotna w dziejach polskiej myśli politycznej, a jednocześnie przyczynek do rozważań, jak się „robi” politykę... z niczego. Oto Józef Piłsudski 6 sierpnia tegoż 1914 roku, tak, tak, w dniu wymarszu „Kadrówki” ogłosił powstanie w Warszawie „Rządu Narodowego”. Była to kompletna fikcja, „fake-news”, jakbyśmy to dziś powiedzieli ‒ jeno w patriotycznej intencji i w zbożnym zamiarze. Cóż, jeszcze jeden rozdział w dziejach polskiej fikcji politycznej.
 
„Komendantowi” Piłsudskiemu kłaniam się nisko z różnych powodów. Choćby z tego jednego jedynego warto. Za słowa wypowiedziane na zjeździe Legionistów przed niemal wiekiem: „Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych co służą obcym”. Ale czy mój szacunek dla „Dziadka” czy czyjeś uwielbienie dla „Naczelnika” czy też zbiorowa miłość do „Marszałka” może usprawiedliwić to, co stało się również 6 sierpnia, tyle że 1927 roku? Polityczna zbrodnia czyli porwanie pułkownika Włodzimierza Zagórskiego, przeciwnika rządzącej „Sanacji”. Nigdy nie odnaleziono jego ciała. Była to hańba II Rzeczypospolitej, może i większa niż Brześć czy Bereza Kartuska, a na pewno nie mniejsza.
 
Piszę o tym z bólem ‒ jako Polak i jako historyk. Ta tragedia w niczym nie umniejsza osiągnięć niepodległej Polski między I a II wojną światową. Ale żeby mieć pełne moralne prawo walczyć o dobre imię II RP z obozem „pedagogiki wstydu”, trzeba powiedzieć głośno o tym wielkim grzechu ówczesnych elit władzy.
 
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (15.08.2018)