Geografia wyborcza aka dwa słowa o (nie)wspólnym mianowniku

   Od lat w przestrzeni publicznej krąży popularna śpiewka o tym, jak to na PP (Post-udeckie Popłuczyny), przepoczwarzające się co jakiś czas na naszej scenie politycznej w coraz to nowe, coraz to bardziej dziwaczne twory, głosować zwykli ludzie światli, inteligentni, niebywale wręcz nowocześni i wykształceni, w skrócie - stosując najbardziej GWnianą retorykę (warto chyba w tym miejscu przytoczyć cytat wprost ze sztandarowego pisma tegoż znamienitego środowiska) - „na określonym (rzecz jasna odpowiednio wysoko wywindowanym) poziomie”, w odróżnieniu rzecz jasna od prawackiej ciemnej, niewykształconej, z gruntu zacofanej w swych katolickich zabobonach hołoty, której tak bardzo obawiał się Adaś Jąkała, że aż musiał w celu powstrzymania jej zbrodniczych, zoologicznie uwarunkowanych, antysemickich zapędów, dogadać się w latach 80-tych na powrót ze swoimi starymi nomenklaturowymi kolegami, w którym to dealu jakoś nie był nawet w stanie przeszkodzić mu fakt, iż w odróżnieniu od niego samego nie każdy z nich w młodości bywał wojującym trockistą. Swoistą mutacją tego specyficznego sortu elektoratu, stała się z czasem legendarna wręcz dzisiaj grupa docelowa „ludzi młodych, wykształconych, z wielkich miast”, przy czym charakterystyczne wydaje się, że osoby reprezentujące mniejsze ośrodki, stosując podobne paralele przy okazji każdych kolejnych wyborów, traktowano jako mniej kompetentne, absolutnie w świecie niebywałe, w związku z czym nie mające o rządzących nim prawidłach większego pojęcia, łapiące się na najbanalniejsze odmiany kiełbachy wyborczej, nie potrafiące jakimś dziwnym trafem zrozumieć „mądrości etapu”, ani nawet poradzić się i posłuchać osób „starszych i mądrzejszych”, przy czym pod owym kryptonimem nikt nie zamierzał kryć rzecz jasna jakichś tam doświadczonych przez życie bezzębnych staruszków z ichniego małomiasteczkowo-wiejskiego bezpośredniego sąsiedztwa, ale raczej te wszystkie niedostępne dla zwykłego pospólstwa autorytety, które całymi latami miały okazję (tudzież - jak się po czasie zwykle okazywało - zadanie od osobistych oficerów prowadzących) niezmiennie raz za razem występować na tych czy innych, udostępnianych im każdorazowo niezwykle chętnie, gościnnych antenach i łamach, aby stamtąd ex catedra gromić ciemny polski lud, wpędzając go w poczucie winy za grzechy dokonane i niedokonane.
   Nikt za to jakoś dotąd nie pokwapił się aby w miarę wnikliwie przeanalizować strukturę społeczną owych „dużych ośrodków”, w których i dzisiaj poparcie dla totalopozycji wydaje się być największe. Ale i nikt jakoś nie próbował poddać szczegółowej analizie tego skąd biorą się różnice w preferencjach wyborczych Polaków w poszczególnych regionach naszego nieszczęśliwego kraju. Jako że wszyscy ludzie rozumni (choć niekoniecznie „na pewnym poziomie”) zdają sobie sprawę, że wykształcenie wcale nie we wszystkich przypadkach musi iść w parze z inteligencją, a dodatkowo tę ostatnią cechę możemy w przyrodzie napotkać w co najmniej kilku różnych, nieraz nie mających ze sobą zbyt wiele wspólnego, a do tego niekoniecznie występujących razem odmianach, chwilowo pozostawmy kwestię wykształcenia na boku. Zrozumiałym jest, iż z przyczyn oczywistych lepszy dostęp do jego wyższych szczebli posiadają mieszkańcy wspomnianych „większych ośrodków” niźli na ten przykład prości włościanie z okolic „Puszczy Białowieszczańskiej”. Jednak istnieje pewna cecha łącząca wspomnianą, określaną akronimem MWzWM grupę z ludźmi zamieszkującymi regiony kraju, w których środowiska patriotyczne jak do tej pory cieszyły się najmniejszym poparciem. Mianowicie i w jednym i w drugim przypadku przytłaczająca większość wspomnianych populacji przybyła do rejonów swego zamieszkania skądinąd, nieraz w drugim czy nawet w trzecim pokoleniu, odrywając się tym samym od swoich pierwotnych środowisk, zlokalizowanych czy to na prowincji (przypadek pierwszy), czy dajmy na to na zabużańskich kresach w dawnych rodowych siedzibach, gdzie porządek rzeczy był wyznaczany przez sędziwych seniorów rodu, strzegących od pokoleń nienaruszalnego zestawu prawideł do stosowania w życiu codziennym (przypadek drugi). Ten wielopokoleniowy łańcuch w sposób nagły uległ zerwaniu najpierw w wyniku wędrówek ludów, będących wynikiem kończącego II WŚ przesunięcia się granic, a następnie - w rezultacie promowanego namiętnie przez PRL-owskie władze, usiłujące budować swoją siłę na efektach nieco spóźnionej rewolucji przemysłowej - pędu żądnej zdobywania nowych lądów i polepszenia sobie warunków życia młodzieży wiejskiej ku aglomeracjom.
   Nie ma innego powodu, dla którego przesiedleni na ten przykład na Ziemię Lubuską na miejsce wysiedlonej ludności niemieckojęzycznej repatrianci, mieliby się zasadniczo różnić mentalnie od pozostałych na miejscu swych krewnych, pobratymców i de facto sąsiadów, których domostwa znajdowały się po właściwej stronie Bugu, niż ten, że ci pierwsi zostali po prostu w jakiś sposób wykorzenieni, znajdując się na obcym, nie do końca pewnym gruncie, co musiało wśród ogółu wywołać określone reakcje, skutkując niejednokrotnie pewnym pomieszaniem pojęć, wzmocnionym rzecz jasna odpowiednio dawkowaną „polityką informacyjną” ze wspomnianymi „autorytetami zastępczymi” w roli głównej. Coś zostało tym sposobem zburzone i niekoniecznie z powodzeniem zbudowane od nowa. Chętnie wprawdzie do tej pory usiłowało się doszukiwać powodów wskazanych różnic w różnorodnym dziedzictwie, pozostałym rzekomo po okresie zaborów - sęk w tym, że ziemie, o których w dużej mierze mowa (czyli lwia część Śląska i Pomorza, ale także Warmii i Mazur), nigdy pod żadnym zaborem się nie znajdowały, a ludzie zamieszkujący je przed 1945 rokiem pozostali na nich w naprawdę szczątkowych ilościach. Argument „cofania się w rozwoju” wraz z podążaniem na wschód kraju również bierze w łeb na przykładzie wspomnianej Warmii wraz z Mazurami. Wszystkie te terytoria, wraz z wielkimi ośrodkami miejskimi łączy jedno – zabrakło tam na jakimś etapie ciągłości pokoleniowej, tego przekazywania mądrości życiowych z ojca na syna, z dziadka na wnuka, jak również dopilnowania potomstwa w realizacji ojcowskich i „dziadkowskich” przykazań. W jakiś sposób musiało się to również przełożyć na preferencje wyborcze – innego wytłumaczenia w tak znaczących różnicach pomiędzy poszczególnymi częściami kraju, zamieszkiwanego przez tę samą z pozoru wspólnotę, posiadającą ten sam kod genetyczny, mówiącą tym samym językiem, wyznającą tę samą wiarę i pozornie także tę samą mentalność, po prostu znaleźć nie sposób. Bo opowieści o „unowocześnieniu się” poprzez wyjście z wiejskiej „ciemnoty i zacofania”, można spokojnie między bajki włożyć w sytuacji gdy w zachodnich rejonach Polski, gdzie do tej pory totalniactwo zwyczajowo święciło wyborcze tryumfy, stopień „umiastowienia” poszczególnych gmin i powiatów wcale nie przewyższa - dajmy na to - regionu Podkarpacia, a można by rzec, że wręcz przeciwnie.
   Powinniśmy pamiętać o genezie tego niezwykle tajemniczego zjawiska zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy mamy na co dzień do czynienia z kolejnymi, nieraz groteskowymi w swej rozpaczliwości, wykwitami myśli opozycyjnej, w ramach której na ten przykład dwie, przywodzące swym wizerunkiem na myśl wyliniałe pajęczyce, stare wariatki, z których jedna robi ponoć za „popularną pisarkę”, zaś druga swego czasu zasłynęła jako nie mniej znana plagiatorka, plują swą wydzieliną z ekranu na wszystkich myślących inaczej niż one, odsądzając m. in. od czci i wiary lidera partii rządzącej i w bezsilnym szale chrzcząc go mianem zła wcielonego, podczas gdy jedna z rzeczonych matron na jednym dechu przyznaje się do odprawiania na kukłach, mających w jej zamyśle przedstawiać niekoniecznie darzonych przez nią sympatią polityków, satanistycznych w swej istocie obrzędów. Można by także przytoczyć dla odmiany działania innych, nieco mniej brylujących w mediach, za to o wiele liczniejszych członków komórkobojówek obywatelsko-rewolucyjnych, czerpiących niebywałą wręcz satysfakcję w ubieraniu w idiotyczne koszulki coraz to nowych pomników, przedstawiających mniej lub bardziej zasłużone dla jakże delikatnej idei demokracji osobistości, co ma rzecz jasna stanowić chyba najwznioślejszy akt ichniej heroicznej walki ze znienawidzonym kaczystowskim reżymem. Już z dwóch wskazanych obrazków można by wysnuć ewidentne wnioski, że opozycja to dzisiaj stan umysłu, jednak jak widać niekoniecznie w dniu dzisiejszym należałoby takoż szukać genezy tego stanu.