Państwo M. stawiają UE do (federalistycznego) pionu

Niemiecko-francuska lokomotywa prowadząca długi – choć już w praktyce pozbawiony brytyjskiego wagonu – unijny pociąg, przedstawiła dopiero co propozycje nowej trasy dla Europy. Istnieje wrażenie, że maszyniści z Paryża i Berlina mają jednak trochę inne koncepcje, w którym kierunku ma jechać europociąg. Widać też, że o ile Francois Hollande pokornie przyjmował rolę pomocnika niemieckiego maszynisty, o tyle Emanuel Macron dość szybko wybił się na pozycję samodzielnego kierownika składu. Niemcy uważają nawet, że w tej chwili to Francja jest większym beneficjentem integracji europejskiej niż Republika Federalna, która przecież w większym stopniu finansowo angażuje się w utrzymanie UE. Mimo jednak różnic i niemiecko-francuskiego meczu o wpływy, wspólne propozycje Paryża i Berlina są faktem. I są na tyle kontrowersyjne, że powstaje fundamentalne pytanie czy kierunek tego nowego euroszlaku kolejowego będzie opłacalny i akceptowalny dla wszystkich wagonów, które mają nim jechać? W tym najważniejszego dla nas – polskiego.

Meseberg: Europa paru prędkości
 
Wspólny plan „dla Unii” Merkel i Macrona został w ostatnim czasie przedstawiony w niemieckim Mesebergu. W wymiarze politycznym należy odbierać to jako próbę klajstrowania istotnych różnic publicznie wyrażanych przez niemiecką kanclerz i francuskiego prezydenta. Z drugiej strony jest to sygnał do reszty Unii, iż mimo ofensywy eurosceptyków i eurorealistów, której symbolem stało się powstanie włoskiego rządu składającego się z ugrupowań zdecydowanie przeciwnych strefie euro ‒ „proeuropejski”, euroentuzjastyczny establiszment ma się dobrze i kontroluje sytuację. Słowem: optymistyczne „jedzie z nami maszynista” rozniosło się po Unii.

Plan „państwa M.” zakłada stworzenie osobnego budżetu (funduszu) dla eurolandu. Ma być przeznaczony na inwestycje. W ciągu najbliższych 6 miesięcy współpraca parysko-berlińska ma wejść na wyższe piętro wzajemnej integracji. Jej wyrazem ma być nowy „Traktat Elizejski”, który ma pogłębić podatkową, ekonomiczną i spoczną konwergencję między tymi dwoma liderami Unii Europejskiej. Deklaracja z Mesebergu jest jedną wielka pochwałą wspólnej europejskiej waluty. Podkreśla ona, że „euro” wymaga integracji i koordynacji gospodarczej ,a także zachęca wszystkie państwa członkowskie UE do akcesu do „eurolandu”. Oczywiście szczegółów nie było. A w nich siedzi eurodiabeł. Konkrety mają być przedstawione w najbliższym półroczu.
 
EMS jak RWPG? Marzenie o permanentnej kontroli
 
Merkel i Macron opowiedzieli się za wzmocnieniem Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EMS). EMS ma oceniać sytuację ekonomiczną poszczególnych państw „eurozony”, tak, aby zapobiegać kryzysom. Ma jednak nie przejmować kompetencji Komisji Europejskiej. W praktyce oznacza to wzmocnienie kolejnego „bata” na kraje członkowskie, który będzie ingerował w wewnętrzne sprawy poszczególnych państw pod pozorem „braterskiej pomocy”. Oczywiście po to, aby im „pomóc” w trudnej sytuacji ekonomicznej. A ponieważ w strefie euro, a zwłaszcza w jej biedniejszej części, te kryzysy są nieustające, Europejski Mechanizm Stabilizacyjny byłby w rzeczywistości mechanizmem... permanentnej kontroli nad gospodarką państw Unii. Nie jestem z tych, co porównują Unie Europejska do Związku Sowieckiego, ale nie zdziwię się, jak plan Frau Kanzlerin i Monsieur President będzie odbierany jako twórcze rozwinięcie idei moskiewskiej RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej). A ta za czasów komuny była superkontrolerem gospodarek państw Układu Warszawskiego i doskonałym instrumentem „trzymania za twarz” w rękach Sowietów.

Europejski Mechanizm Stabilizacyjny chętnie zaoferuje pomoc gospodarczą poszczególnym krajom, ale, uwaga , po „analizie zdolności obsługi zadłużenia” danego państwa strefy. W praktyce oznacza to założenie długoterminowego ekonomicznego kagańca: „polityczne” pożyczki i ich obsługa, na krótką czy długa metę, będąca realnie biorąc swoistym wędzidłem.

EMS ma również mieć większą rolę w tworzeniu i monitorowaniu programów pomocowych, z których korzystają kraje członkowskie UE, szczególnie, te mniej zamożne. Dotychczas była to rola Komisji Europejskiej, która składa się z przedstawicieli wciąż jeszcze 28 państw. Ta propozycja ma zwiększyć znaczenie i kompetencje krajów „eurolandu”.

Wprowadzenie zmian proponowanych w Mesebergu przez panią M. i pana M. wymaga zmiany traktatów i ma być przeprowadzane w dwóch etapach. Pierwszy to zmiana w traktacie międzyrządowym, który pozycjonuje Europejski Mechanizm Stabilizacyjny . Mają one umożliwić realizację planu „Unii Bankowej”. EMS występuje tu jako mechanizm ochronny dla „Single Resolution Mechanizm”, Jednolitego Funduszu Restrukturyzacji i Uporządkowanej Likwidacji. Zmiany traktatowe mają też „zwiększyć skuteczność instrumentów pomocowych” EMS, a także „poszerzyć jego rolę w ocenie i monitorowaniu wdrażania programów pomocowych”. Wydźwięk tej nowomowy zgodny jest z klasycznym powiedzeniem amerykańskiej polityki, iż „nie ma darmowych lunchów ”. Słowem: Bruksela łaskawie da, ale skontroluje czy obdarowany poradził sobie z wydaniem pieniędzy, czy wydał je właściwie i czy dalej pasuje do towarzystwa...

Drugi etap zakłada włączenie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego do „aquis communautaire” czyli unijnego prawa wspólnotowego. Ma to nastąpić jednak przy jednoczesnym zachowaniu międzyrządowego zarządzania nim. Jednym słowem: świeczka dla eurofederalizmu i ogarek dla państw narodowych – zwłaszcza tych silniejszych.

Byle nie z polskiej kieszeni...
 
Unia bankowa ‒ to ukochane dziecię eurofederalistów ‒ ma teraz przyspieszyć. Skądinąd obowiązuje cały czas decyzja ECOFIN-u czyli rady ministrów finansów krajów członkowskich UE (oficjalna nazwa: Rada do Spraw Gospodarczych i Finansowych), że dalszy postęp we wprowadzaniu w życie „unii bankowej” musi być poprzedzony zmniejszaniem ryzyka w państwach Unii. Chętnie będę obserwował proces redukcji ryzyka w np. Włoszech, Grecji, Portugalii, Hiszpanii czy na Cyprze, w całej biedniejszej części strefy euro. I naprawdę nie będę przy tym przypominał starego polskiego powiedzenia: „czekaj tatka latka”... No, ale Berlin z Paryżem będą czekały i następnie wdrożą Europejski System Gwarantowania Depozytów, a dwa największe państwa Unii zaangażują się w tworzenie „rynków kapitałowych”. Aż strach się bać …
 
Dodajmy, że w myśl koncepcji pani Merkel i pana Macrona budżet strefy euro zacząłby funkcjonować przy okazji następnej 7-letniej perspektywy finansowej UE czyli w latach 2021-2027. Byłby on finansowany po pierwsze ze składek członkowskich państw „eurozony”(zatem szczęśliwie bez polskiego wkładu), po drugie specjalnego podatku od transakcji finansowych, wreszcie środków europejskich. Przy tym ostatnim mogą już sięgnąć do polskiej kieszeni.
 
Czytając ten plan przywódców Niemiec i Francji na przyszłość coraz bardziej federalnej Unii Europejskiej przypomniały mi się słowa jednego z bohaterów sztuki Mikołaja Gogola: „jedno jeszcze nie umarło, drugie jeszcze się nie narodziło, ale jedno i drugie zagraża żyjącym”... Cóż, pasuje jak ulał.
 
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (02.07.2018)
Państwo M. stawiają UE do (federalistycznego) pionu
 
Niemiecko-francuska lokomotywa prowadząca długi – choć już w praktyce pozbawiony brytyjskiego wagonu – unijny pociąg, przedstawiła dopiero co propozycje nowej trasy dla Europy. Istnieje wrażenie, że maszyniści z Paryża i Berlina mają jednak trochę inne koncepcje, w którym kierunku ma jechać europociąg. Widać też, że o ile Francois Hollande pokornie przyjmował rolę pomocnika niemieckiego maszynisty, o tyle Emanuel Macron dość szybko wybił się na pozycję samodzielnego kierownika składu. Niemcy uważają nawet, że w tej chwili to Francja jest większym beneficjentem integracji europejskiej niż Republika Federalna, która przecież w większym stopniu finansowo angażuje się w utrzymanie UE. Mimo jednak różnic i niemiecko-francuskiego meczu o wpływy, wspólne propozycje Paryża i Berlina są faktem. I są na tyle kontrowersyjne, że powstaje fundamentalne pytanie czy kierunek tego nowego euroszlaku kolejowego będzie opłacalny i akceptowalny dla wszystkich wagonów, które mają nim jechać? W tym najważniejszego dla nas – polskiego.

Meseberg: Europa paru prędkości
 
Wspólny plan „dla Unii” Merkel i Macrona został w ostatnim czasie przedstawiony w niemieckim Mesebergu. W wymiarze politycznym należy odbierać to jako próbę klajstrowania istotnych różnic publicznie wyrażanych przez niemiecką kanclerz i francuskiego prezydenta. Z drugiej strony jest to sygnał do reszty Unii, iż mimo ofensywy eurosceptyków i eurorealistów, której symbolem stało się powstanie włoskiego rządu składającego się z ugrupowań zdecydowanie przeciwnych strefie euro ‒ „proeuropejski”, euroentuzjastyczny establiszment ma się dobrze i kontroluje sytuację. Słowem: optymistyczne „jedzie z nami maszynista” rozniosło się po Unii.

Plan „państwa M.” zakłada stworzenie osobnego budżetu (funduszu) dla eurolandu. Ma być przeznaczony na inwestycje. W ciągu najbliższych 6 miesięcy współpraca parysko-berlińska ma wejść na wyższe piętro wzajemnej integracji. Jej wyrazem ma być nowy „Traktat Elizejski”, który ma pogłębić podatkową, ekonomiczną i spoczną konwergencję między tymi dwoma liderami Unii Europejskiej. Deklaracja z Mesebergu jest jedną wielka pochwałą wspólnej europejskiej waluty. Podkreśla ona, że „euro” wymaga integracji i koordynacji gospodarczej ,a także zachęca wszystkie państwa członkowskie UE do akcesu do „eurolandu”. Oczywiście szczegółów nie było. A w nich siedzi eurodiabeł. Konkrety mają być przedstawione w najbliższym półroczu.
 
EMS jak RWPG? Marzenie o permanentnej kontroli
 
Merkel i Macron opowiedzieli się za wzmocnieniem Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EMS). EMS ma oceniać sytuację ekonomiczną poszczególnych państw „eurozony”, tak, aby zapobiegać kryzysom. Ma jednak nie przejmować kompetencji Komisji Europejskiej. W praktyce oznacza to wzmocnienie kolejnego „bata” na kraje członkowskie, który będzie ingerował w wewnętrzne sprawy poszczególnych państw pod pozorem „braterskiej pomocy”. Oczywiście po to, aby im „pomóc” w trudnej sytuacji ekonomicznej. A ponieważ w strefie euro, a zwłaszcza w jej biedniejszej części, te kryzysy są nieustające, Europejski Mechanizm Stabilizacyjny byłby w rzeczywistości mechanizmem... permanentnej kontroli nad gospodarką państw Unii. Nie jestem z tych, co porównują Unie Europejska do Związku Sowieckiego, ale nie zdziwię się, jak plan Frau Kanzlerin i Monsieur President będzie odbierany jako twórcze rozwinięcie idei moskiewskiej RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej). A ta za czasów komuny była superkontrolerem gospodarek państw Układu Warszawskiego i doskonałym instrumentem „trzymania za twarz” w rękach Sowietów.

Europejski Mechanizm Stabilizacyjny chętnie zaoferuje pomoc gospodarczą poszczególnym krajom, ale, uwaga , po „analizie zdolności obsługi zadłużenia” danego państwa strefy. W praktyce oznacza to założenie długoterminowego ekonomicznego kagańca: „polityczne” pożyczki i ich obsługa, na krótką czy długa metę, będąca realnie biorąc swoistym wędzidłem.

EMS ma również mieć większą rolę w tworzeniu i monitorowaniu programów pomocowych, z których korzystają kraje członkowskie UE, szczególnie, te mniej zamożne. Dotychczas była to rola Komisji Europejskiej, która składa się z przedstawicieli wciąż jeszcze 28 państw. Ta propozycja ma zwiększyć znaczenie i kompetencje krajów „eurolandu”.

Wprowadzenie zmian proponowanych w Mesebergu przez panią M. i pana M. wymaga zmiany traktatów i ma być przeprowadzane w dwóch etapach. Pierwszy to zmiana w traktacie międzyrządowym, który pozycjonuje Europejski Mechanizm Stabilizacyjny . Mają one umożliwić realizację planu „Unii Bankowej”. EMS występuje tu jako mechanizm ochronny dla „Single Resolution Mechanizm”, Jednolitego Funduszu Restrukturyzacji i Uporządkowanej Likwidacji. Zmiany traktatowe mają też „zwiększyć skuteczność instrumentów pomocowych” EMS, a także „poszerzyć jego rolę w ocenie i monitorowaniu wdrażania programów pomocowych”. Wydźwięk tej nowomowy zgodny jest z klasycznym powiedzeniem amerykańskiej polityki, iż „nie ma darmowych lunchów ”. Słowem: Bruksela łaskawie da, ale skontroluje czy obdarowany poradził sobie z wydaniem pieniędzy, czy wydał je właściwie i czy dalej pasuje do towarzystwa...

Drugi etap zakłada włączenie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego do „aquis communautaire” czyli unijnego prawa wspólnotowego. Ma to nastąpić jednak przy jednoczesnym zachowaniu międzyrządowego zarządzania nim. Jednym słowem: świeczka dla eurofederalizmu i ogarek dla państw narodowych – zwłaszcza tych silniejszych.

Byle nie z polskiej kieszeni...
 
Unia bankowa ‒ to ukochane dziecię eurofederalistów ‒ ma teraz przyspieszyć. Skądinąd obowiązuje cały czas decyzja ECOFIN-u czyli rady ministrów finansów krajów członkowskich UE (oficjalna nazwa: Rada do Spraw Gospodarczych i Finansowych), że dalszy postęp we wprowadzaniu w życie „unii bankowej” musi być poprzedzony zmniejszaniem ryzyka w państwach Unii. Chętnie będę obserwował proces redukcji ryzyka w np. Włoszech, Grecji, Portugalii, Hiszpanii czy na Cyprze, w całej biedniejszej części strefy euro. I naprawdę nie będę przy tym przypominał starego polskiego powiedzenia: „czekaj tatka latka”... No, ale Berlin z Paryżem będą czekały i następnie wdrożą Europejski System Gwarantowania Depozytów, a dwa największe państwa Unii zaangażują się w tworzenie „rynków kapitałowych”. Aż strach się bać …
 
Dodajmy, że w myśl koncepcji pani Merkel i pana Macrona budżet strefy euro zacząłby funkcjonować przy okazji następnej 7-letniej perspektywy finansowej UE czyli w latach 2021-2027. Byłby on finansowany po pierwsze ze składek członkowskich państw „eurozony”(zatem szczęśliwie bez polskiego wkładu), po drugie specjalnego podatku od transakcji finansowych, wreszcie środków europejskich. Przy tym ostatnim mogą już sięgnąć do polskiej kieszeni.
 
Czytając ten plan przywódców Niemiec i Francji na przyszłość coraz bardziej federalnej Unii Europejskiej przypomniały mi się słowa jednego z bohaterów sztuki Mikołaja Gogola: „jedno jeszcze nie umarło, drugie jeszcze się nie narodziło, ale jedno i drugie zagraża żyjącym”... Cóż, pasuje jak ulał.
 
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (02.07.2018)