"Życzymy wysokiej frekwencji"


Ci wyborcy, którzy życzyli nam „wysokiej frekwencji” powinni wiedzieć jak organizacyjnie przebiega liczenie książek do głosowania, bo jest to pandemonium.
Tym życzeniem obdarzało nas – obwodową komisję wyborczą w jednej ze szkół na warszawskim Mokotowie wielu wyborców. Odpowiadaliśmy: „nawzajem”. Miałem ochotę odpowiadać „życzymy wysokich wygranych”, bo ta powtarzająca się fraza „życzymy wysokiej frekwencji” przypominała mi słonie liczone w bezsenną noc przez Kubusia Puchatka. „Próbował liczyć owce, co czasem bardzo pomaga na uśnięcie, a gdy to nie pomogło, spróbował liczyć Słonie. Ale to było jeszcze gorsze. Bo każdy Słoń, którego porachował, rzucał się od razu na garnek miodu i zjadał go. Przez kilka chwil leżał biedaczek spokojnie, ale gdy pięćset osiemdziesiąty siódmy Słoń oblizywał się, mówiąc do siebie: „dobry miodek, już dawno takiego nie jadłem” – Puchatek nie mógł już wytrzymać, zerwał się z łóżka, wybiegł z domu i popędził prosto do Sześciu Sosen. Takoż i my po cichu "przeklinaliśmy" każdego kolejnego wyborcę zwracającego się do nas z tym życzeniem, a zarazem w głębi ducha cieszyliśmy się, że frekwencja rośnie i tłumy walą do urny. Pod wieczór okazało się, że trzeba było już dostawić trzecią, tekturową urnę, bo w obu standardowych zabrakło miejsca...

Na tej konstatacji kończymy część optymistyczną niniejszego tekstu i przechodzimy do tzw. „twardych realiów”. Rankiem w dniu głosowania okazało się, że przy bramie wjazdowej ktoś zaparkował samochód, pomimo wyraźnego zakazu parkowania. Niestety na bramie brakowało magicznego piktogramu z lawetą, przeto straż miejska chętnie wlepiła mandat, ale pojazdu bynajmniej nie chciała usunąć... bo rzekomo pojazd nie tarasował ruchu... Wyborcy byli wściekli, a zwłaszcza ci, którzy podwozili niepełnosprawnych bliskich i nie mogli wjechać na boisko... W końcu około południa ustalono kto jest właścicielem nieszczęsnej bryczki i okazała się nim jakaś kobieta, której mąż wreszcie usunął auto. Już mieliśmy odetchnąć z ulgą, gdy pojawił się nasz przemiły stróż z policji oznajmiając pogodnie, iż jakoby we wszystkich lokalach w Warszawie podłożono bomby. CBŚ rekomendowało nie ogłaszać ewakuacji, a policja miała sprawdzić, czy wszystkie urny są opieczętowane (bo w urnach mogły być podłożone bomby) i „obejść obiekt” w poszukiwaniu oznak działalności terrorystycznej.

Tu dodam, że nasza urna była opieczętowana prawidłowo cudownymi plombami leśnych dziadków. Te srebrne, amalgamatowe plomby pięknie błyszczały, ale słabo się kleiły do urny, pieczątka na nich się rozmazywała, podobnie jak podpisy członków komisji. Najwyraźniej jakiś dziad borowy nie miał co robić z pieniędzmi.

Ale prawdziwa akademia leśnych dziadków miała się dopiero rozpocząć. Mniej więcej około trzeciej nad ranem odkryliśmy, że wybory do sejmików i sama instytucja sejmiku to kompletny nonsens i mieliśmy trudności z zapamiętaniem jak się nazywamy i gdzie jesteśmy. Niektórzy słaniali się ze zmęczenia, błagając los o odrobinę snu; inni robili dobrą minę do złej gry. Samo liczenie głosów zajmowało bardzo wiele czasu. Ci wyborcy, którzy życzyli nam „wysokiej frekwencji” („dobry miodek, już dawno takiego nie jadłem”) powinni wiedzieć jak organizacyjnie przebiega liczenie książek do głosowania, bo jest to pandemonium. Zasada pierwsza: najpierw układamy kupkami wszystkie komitety wyborcze. To oznacza, że każdą taką książkę należy przekartkować, pilnie szukając krzyżyka. Po znalezieniu krzyżyka odginamy pierwszą stronę na zewnątrz tak, aby na pierwszym widoku był krzyżyk, ale nie przerywamy kartkowania, aby upewnić się, że głos jest ważny. Nie podejmuję się wyliczenia, ile zajmuje przekartkowanie jednej takiej książeczki, bo w bezsenną noc czas jest rzeczą względną i doprawdy nie wiem, jak długo to trwało. Następnie każdy komitet wyborczy rozkłada się na kupki głosów, które padły na poszczególnych kandydatów. W przypadku kart żółtych, niebieskich i białych było to kilkadziesiąt mniejszych i większych kupek, które zajmują wiele metrów podłogi. Liczenie więc kart każdego koloru zajmowało minimum 2 godziny (w sumie 6)... Najłatwiej oczywiście było z wyborami na prezydenta, ale po przeliczeniu pozostałych trzech kolorów mieliśmy mózgi już nieźle zlasowane.

Podczas liczenia głosów na rozmowy nie mieliśmy wcale czasu. Ale gdy w ciągu dnia narastała frekwencja, zastanawialiśmy się, czy nie powinno się członkom komisji płacić premii za przekroczenie pewnych progów frekwencji. Owszem, byłaby to być może droga do pewnych nadużyć, a poza tym podobno praca ObKW to nie praca, tylko służba. Może dlatego nad ranem  większość członków komisji powiedziała: „nigdy więcej pracy w komisji wyborczej”! Trudno-świetnie, bo chyba spotkamy się po raz drugi podczas spokojniejszej już drugiej tury wyborów na prezydenta Warszawy i zakończymy pracę o przyzwoitej północy. O ile, oczywiście, system znowu nie okaże się wadliwy...

Wróćmy jednak do przebiegu prac komisji. Na koniec liczenia biurokracja (cztery sążniste protokoły w trzech egzemplarzach!) i informatyk, który prosił nas, abyśmy jak najprędzej sporządzili jakikolwiek protokół, bo system się wiesza, więc im prędzej zaczniemy próby wpisywania, tym prędzej wpiszemy dane. Przy protokołach trzeba zachowywać sporą uwagę, co o trzeciej nad ranem i katorżniczej pracy liczenia „książeczek” nie jest bynajmniej takie łatwe. Pomóc w tym może tylko dobry humor i praca zespołowa; wszelkie konflikty są w tym momencie niedopuszczalne, choć ciągle pojawiają się dyskusje „co wpisać” i „jak wpisać”, sprawdzanie wyników i coraz większa rozpacz niektórych członków komisji, którzy właśnie o ósmej rozpoczynają pracę lub lekcje w klasie maturalnej.

To jednak nie koniec – gdy system wreszcie przyjmie dane, trzeba jeszcze zapakować do worków karty, zaplombować i przenieść te pół tony papieru do prywatnego samochodu, bo na transport urzędowy czeka się kilka godzin. To oczywiście wcale nie oznacza, że dalszy ciąg będzie łatwy i prosty...

Wszystko to razem składa się na surrealistyczny obraz zacofanego państwa, które nie nadąża za nowinkami technicznymi, ale za to oferuje wyborcom takie „cuda nad urną” jak głosowanie korespondencyjne. Państwa, które w Warszawie ma cztery szczeble władzy, choć co najmniej jeden szczebel władzy (sejmik) jest psu na budę, a można by pomyśleć i o skomasowaniu rady miasta z radami dzielnic. Ostatni taki ubaw miałem pod koniec lat 90. po reformie samorządowej AWS, gdy po raz pierwszy liczyłem głosy w wyborach samorządowych. Wtedy karty do głosowania miały format afiszy teatralnych; teraz PKW uraczyła nas książeczkami.

Podsumowując, wybory samorządowe w Warszawie to jakby cztery wybory w jednym. Jak w takich warunkach zadbać o dobrą organizację i przejrzystość – niech czytelnik odpowie sobie sam. Ja mogę tylko powiedzieć, że podziękowania za syf należą się „naszemu” Buzkowi i jego reformatorom administracji. Przyłączam się też do ogólnego chóru oburzonych – pardon – obłożonych komisji wyborczych i zawołam:

leśnym dziadkom nasze stanowcze NIE!

Jakub Brodacki