Wojującym ateistom na czas Wielkiej Nocy

    Odkąd sięgam pamięcią w czasy świadomego ogarniania otaczającej mnie rzeczywistości, pomijając wczesnodziecięcy okres zainteresowania przypowieściami biblijnymi, raczej zawsze marny był ze mnie katolik, czy szerzej – chrześcijanin. Tzn. za małolata, tak jak Pan Bóg przykazał, człowiek odebrał wraz z rodzeństwem od obojga głęboko wierzących i regularnie praktykujących rodziców właściwe wychowanie w wierze rzymskokatolickiej, ale już z końcem podstawówki przyszły własne młodzieńcze pomysły na sposoby spędzania wolnego czasu, pierwsze pokusy, a także mniej lub bardziej naiwne refleksje czy przemyślenia na temat wiary bądź też jej braku, które nieuchronnie musiały sprowadzić mnie na manowce, z których i do dnia dzisiejszego nie udało mi się, wyznając rzecz z ręką na sercu, całkowicie i skutecznie wydobyć. Praktykować przestałem wraz z uzyskaniem sakramentu bierzmowania, już w szkole średniej zaprzestałem uczęszczania na religię – częściowo z winy własnej, rzecz jasna, ale w niemałej części – i twierdzę to z perspektywy lat – także ze względu na niechlubną rolę pewnego stosunkowo młodego duszpasterza, który za wszelką cenę usiłował – jak się zdaje – coś mi tam udowodnić, próbując za pomocą całego katalogu oszczerstw i zwykłych zmyśleń oczernić mnie przed wychowawczynią, która w owym czasie i bez tego miała ze mną i nie tylko ze mną, wystarczającą ilość utrapień, a także upokorzyć przed mą własną matką (musiałbym wiernie powtórzyć formułkę kończącą poprzednią część zdania) w trakcie tradycyjnej wizyty duszpasterskiej zwanej kolędą. Wspomniane niezbyt czyste zagrywki skończyły się finalnie tym, że w trakcie którejś przerwy pod byle pretekstem złapaliśmy się z mości klechą za bety gdzieś na szkolnym korytarzu (tzn. on mnie za bety, ja jego za poły sutanny). Wprawdzie do wymiany ciosów nie doszło, ale chyba tylko dlatego, że w pobliżu znalazło się dwóch wuefistów, którzy w asyście dyżurujących nauczycielek dali radę nas skutecznie rozdzielić. Dalszych reperkusji o dziwo nie zanotowałem, choć w owym czasie dyrekcja mojej szkoły również miała na mnie nielicho z górki z nieco innych powodów, ale osoba duchowna chyba w wyniku opisanego zdarzenia poszła po rozum do głowy, przy konstatacji, że niewiele wskórawszy w sprawie mojego nawrócenia, mogłaby sobie dalszym zaognianiem sytuacji niepotrzebnie zaszkodzić, poprzez wyrobienie sobie niekoniecznie licującej z powagą stanu duchownego reputacji. Nie piszę tego wszystkiego po to aby tłumaczyć wyskokami jednego księdza swoich odstępstw od głębszego przeżywania wiary, w której wyrosłem (te procesy zachodziły raczej od siebie całkowicie niezależnie), ale po to by pokazać jak daleko w okresie nastoletnim zabrnąłem na pozycje opozycyjne wobec Kościoła Katolickiego.
   Nie napiszę, że po tego rodzaju incydentach mogło być już tylko lepiej, bo niekoniecznie tak zawsze było, niemniej jednak człowiek z wiekiem nieuchronnie nabierał stopniowo pewnej ogłady, starając się czerpać niekoniecznie jednostronnie ukierunkowaną wiedzę nie tylko z „jednym głosem” wyszydzających w owym czasie wszelką kościelną tradycję „poważnych i opiniotwórczych” mediów, ale i z atrakcji otaczającego mnie świata. Krok za krokiem udawało się nabierać na nowo szacunku do instytucji, która lata swego istnienia, jako jedyna na tym łez padole, może liczyć w tysiącach. Zdając sobie z czasem sprawę, że stoi ona tak naprawdę na straży wartości z gruntu uniwersalnych, obecnych także w każdej nieomal spośród tradycyjnych religii pogańskich (pisząc „nieomal” pozostawiam sobie pewną furtkę, jako że nie będąc w posiadaniu dyplomu z religioznawstwa nie mogę deklarować się jednoznacznie co do wszystkich obrządków), opartych obecnie na zasadach wyrytych swego czasu na kamiennych tablicach, a stanowiących w swej istocie coś na kształt kanonu, na którym do dnia dzisiejszego opiera się tzw. prawo naturalne. I choć dzisiaj zapędy różnego rodzaju postępackich jaczejek usiłują odwrócić porządek tego świata do góry nogami, to nadal zwykłem żywić nadzieję, że stanowi to jedynie chwilowy kaprys ludzkości, który z czasem niechybnie musi ulec odmianie, skutkującej powrotem tejże w swej ogólnej masie na właściwy tor zarówno w zakresie codziennej praktycznej działalności, jak i ogólnie wyznawanej mentalności tworzących ją mas ludzkich. Gdyby historia potoczyła się inaczej, a ponad 1000 lat temu nie ukonstytuowałoby się na ziemi Polan, Wiślan i Ślężan państwo oparte na zinstytucjonalizowanym KK, najprawdopodobniej dziś strażnikami tych samych tradycyjnych wartości byliby jacyś kapłani Swarożyca i to na ich barkach spoczywałby ciężar przeniesienia tychże przez okres burz i naporów na spokojne przestwory mórz i oceanów lat następujących po okresie zdewastowania ludzkich ciał i  umysłów słowami i czynami różnych pogrobowców „Lata Miłości”, których ideologia ma tak naprawdę z owym uczuciem tyle wspólnego co orwellowskie Ministerstwo Miłości. Ale mamy to co mamy – mając tu na myśli instytucję wyrosłą na wierze opartej na ewangelicznych zapisach postjudaistycznej sekty, do której tradycji odnoszą się w sposób bezpośredni tak naprawdę wszystkie - współcześnie uważające się za chrześcijańskie - wyznania, a których to wersetów dziś częstokroć usiłuje się używać instrumentalnie po to, aby zamykać usta środowiskom konserwatywnym, nakłaniając je niejednokrotnie, w toku przeróżnych dyskusji i sporów chociażby, do nadstawiania drugiego policzka. Wspomnę tutaj jedynie, że gdyby w równie dosłowny sposób pierwsi czy drudzy chrześcijanie mieli stosować owe, tak często graniczące z utopią, ujęte w Ewangelii zasady, nie stanowiliby dzisiaj najbardziej rozprzestrzenionej na świecie grupy wyznawców, a być może w ogóle nie zaistnieliby jako znaczący odłam religijny w dziejach. Pierwszy lepszy kalifat starłby ich z powierzchni ziemi, w sytuacji gdy zamiast tarczy i miecza w obronie siebie samych, własnych rodzin i przysiółków, woleliby oni nadstawiać najeźdźcom taką czy inną część ciała, tak jak to dziś zwykły w obliczu cywilizacyjnego zagrożenia czynić różnorakie postępackie wynalazki, usiłując na dodatek namawiać do podobnie samobójczych działań innych ludzi spośród tych, którzy nie rozstali się jeszcze do końca ze zdrowym rozsądkiem.
   Tak więc wiara zbudowana na fundamencie Kościoła Rzymskokatolickiego, wraz z uświęconymi przez wieki - częstokroć wywodzącymi się właśnie z pogaństwa - tradycjami, tak nagminnie wyśmiewana na łamach tego czy innego GW-na ze względu na „ludyczny, ciemnogrodzki, kościółkowy” (niepotrzebne skreślić) charakter, stanowi dziś tak naprawdę podbudowę, na której ufundowana jest – chciał czy nie chciał – w swej zasadniczej części cała nasza narodowa tradycja, stanowiąca schedę po długim łańcuchu pokoleń uformowanym z następujących po sobie kolejnych fal naszych przodków. I choćby ze względu na owo dziedzictwo oraz ludzi, którzy je przez wieki całe na własnych plecach nieśli, nieraz z procesyjną pieśnią na ustach, trudno byłoby dzisiaj człowiekowi, któremu udało się w wieku młodzieńczym jakimś zrządzeniem losu wyzwolić z pułapek nihilizmu, wziąć z ową wiarą trwały rozbrat. Zgodnie z jej kanonami zamierzałem zawsze wychować swoje dzieci, co i obecnie przychodzi mi z lepszym bądź gorszym skutkiem realizować, tak aby będąc wyposażonymi w odpowiednio dobraną, zgodną ze swoim pochodzeniem etnicznym podbudowę (bo przecież trzymając się przykładu islamu, trudno uznać by za sprawą różnych Janów III-cich, nie wspominając już o innych Karolach Młotach, miał on szansę – wyjąwszy czasy obecne – kiedykolwiek ukorzenić się w jako tako znaczącej części Europy), sami mogli w wieku dojrzałym dokonać właściwego dla siebie wyboru. Osobiście nadal w jakiś sposób mocując się z Bogiem (powracając do tezy zawartej w końcówce pierwszego zdania niniejszego tekstu) chciałbym żeby moje potomstwo uniknęło podobnych mielizn, zazdroszcząc jednocześnie osobom w sposób rzeczywisty głęboko przeżywającym swoją wiarę, potrafiącym omijać mielizny mniej lub bardziej dojmujących rozterek i nieco skuteczniej opierać się pokusom odstępstw od kanonów tejże, gdyż - pomijając wszelkie perspektywy ewentualnego zbawienia (wszak zgodnie z nauką Kościoła, do którego należę, grzeszyć jest rzeczą ludzką, a miłosierdzie Boże pozostaje niezmierzone i nikt tak naprawdę nie wie któż z nas nie będzie miał szansy go dostąpić) - wychodzę z założenia, że ludziom tym, idącym prostą ścieżką przez życie, jest w nim po prostu lepiej. I to właśnie zdanie chciałbym zadedykować wszystkim usiłującym wprowadzać w społeczeństwie zamęt, najwyraźniej „miniętym” z powołaniem, celebrytom w sutannach występującym niezwykle chętnie „jako ksiądz i nie ksiądz” i pielgrzymujących namiętnie po wszelakich redakcjach od tygodników powszechnych poczynając, aż po przeróżne tefałeny kończąc, stanowiąc w swej istocie V kolumnę w ciele Kościoła Żywego, a także tym, którzy w swej pysze za zwykłych, ciemnych głupców i ignorantów mają owe wspomniane, niegdyś żywe, a obecnie w przytłaczającej większości martwe ogniwa odwiecznej sztafety pokoleń zaludniające kolejno od bez mała tysiąca lat tradycyjne miejsca pochówków. Spójrzcie we własne odbicia w lustrach i zastanówcie się w czym tak naprawdę jesteście od owych - wiernych na przestrzeni stuleci Kościołowi ludzi - lepsi, mądrzejsi czy bardziej światli. Czy tylko tym jednostajnie przyśpieszającym od szeregu lat (stanowiących jedynie czasowy ułamek dziejów ludzkości jako takiej) postępem w nauce, który w dominującej większości przypadków nie jest realnie w żadnym odczuwalnym stopniu waszym udziałem?