Chleba, igrzysk i wyborów!

Trzeba być naprawdę ślepym, żeby nie zobaczyć jak zmienia się nasz Kraj. Trzeba być naprawdę ślepym, żeby nie dostrzec ogromu inwestycji, które – zgodnie z obietnicami polityków – realizowane są w skali przekraczającej wszelkie ludzkie pojęcie. Trzeba być naprawdę ślepym, żeby nie widzieć ogromu potu i hektolitrów słów przelewanych przez samorządowców miast i gmin wszelakich – by żyło się lepiej. Trzeba być naprawdę ślepym, żeby nie zrozumieć, że idą wybory.

Ano idą. I co z tego?
 
Ano nic.
 
No, może nie do końca nic.

Wybory to dość specyficzny okres w historii współczesnej każdego społeczeństwa. Wypełnione po brzegi listy wyborcze z trudem mieszczą w sobie litanię wszystkich świętych lokalnych społeczności pokazując, kto tak naprawdę (nie) liczy się w walce o najwyższe stołki najniższego szczebla trzystopniowej drabiny samorządowej. Każdy z nich (kandydatów – nie stołków) taki piękny, rumiany, uśmiechnięty, wypudrowany; każdy da sobie żyły wypruć dla naszego dobra, każdy da się zamęczyć w naszej obronie; każdy po wieczornym pacierzu czyta przed snem ambitny program naprawy sytuacji swojej gminy – dla przypomnienia.
 
Każdy guzik może i jeszcze mniej zrobi.

Pół biedy, jeśli przeglądając listy wyborcze natrafimy na nich na prawdziwych mężów i żony zaufania godnych naszego jakże cennego głosu. Gorzej, jeśli co trzecie nazwisko będziemy doskonale znać a sami kandydaci – według posiadanej przez nas wiedzy – są tylko trochę lepsi od obwiesia i mądrzejsi od wiadra a jedyne, co potrafią zorganizować to pół litra na piątkowy wieczór.
 
Niestety – i tutaj trzeba złożyć kondolencje ojcom naszej demokracji – rzeczywistość nijak ma się do tego, co wnet dane nam będzie przeczytać na milionach ulotek wyborczych zostawianych pod naszymi wycieraczkami. Lada dzień zaczniemy siarczyście kląć pod nosem, że zawieszone na drzwiach i płotach skrzynki pocztowe nie mają opcji „PRZENIEŚ DO: SPAM”. Osoby, które choć trochę orientują się w polityce lokalnej wielokrotnie przeżyją mały zawał serca widząc twarze kandydatów do rad miast i gmin, którym nie powierzyłoby się misji rozrzucania obornika – a co tu mówić o oddaniu w ich ręce jakiejkolwiek władzy.

Wybory są także doskonałą okazją do pokazania, kto tak naprawdę cieszy się zaufaniem władz wyższego szczebla, które najczęściej proponują lub zatwierdzają oficjalnych kandydatów na hetmana zbójnickiego… chciałem powiedzieć na wójta, burmistrza lub prezydenta.
 
Wybory samorządowe pokazują – niestety – w jaki sposób układy rządzą społeczeństwem. Owa swoista kastowość wśród Polaków jawnie przypisuje pewne grupy do kasty rządzącej (przyspawanej do stanowiska) i rządzonej (bez prawa do narzekania). Wieloletni działacze najczęściej zachowują się tak, jakby puszczenie zajmowanego  stołka wiązało się z konieczności chwycenia się wieka od trumny przeznaczonej dla politycznej śmierci.
 
Ale nie samo głosowanie na „dożywotnich radnych” jest tu problemem – wielu z nich naprawdę zasługuje na to, żeby co 4 lata spać spokojnie w noc poprzedzającą wybory a i z ich wiedzy i doświadczenia wyrasta niejedna przemyślana decyzja na skalę lokalną. Problemem pojawia się stopień wyżej: w kaście wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.

Stanowiska te są o tyle atrakcyjne o ile elitarne. Któż z nas nie chciałby, żeby zwracano się do niego per „panie prezydencie”? Kto odrzuciłby związany z tą funkcją splendor, pierwsze miejsca na gminnych dożynkach i zimną whiskey podawaną w czasie osiedlowych opłatków w remizie lub innym domu kultury?

Raczej nikt.

Stanowisko wójta, burmistrza i prezydenta miasta kusi – i to bardzo. Zwodzi i pobudza wyobraźnię do tego stopnia, że łaszą się na nie nie tylko ludzie dobrze nam znani ale i ci, którzy nagle wyrastają spod ziemi twierdząc, że troska o gminę tkwi w nich tak głęboko, że nawet chirurg tego nie wydłubie. Wielu z nich – po nieudanej próbie uzyskania mandatu posła/euro(p)osła – próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości i za wszelką cenę wejść na świecznik, by potem świecić jak „świeczka na słonecznym dworze”. Gorzej, jeśli osobom takim sprzyjają media, często zależne od danej opcji politycznej.
 
Zatem jeśli pewnego dnia na lokalnych portalach informacyjnych zaczniecie odnajdywać dziesiątki informacji i wywiadów z potencjalnymi kandydatami na najwyższe stanowisko w Waszej gminie o których w życiu nie słyszeliście – wiedzcie, że w czyimś interesie leży, żeby posadzić na najwyższy stołek tego a nie innego przedstawiciela gatunku homo sapiens. Oby tylko potem nie okazało się, że naprawdę poważni kandydaci z dużymi szansami na zwycięstwo są spychani na margines a ci bardziej lansowani przegrywają z kretesem.

Do wyborów pozostało jeszcze jednak trochę czasu, więc spokojnie możemy się rozkoszować widokiem nagłego ożywienia budowniczo – remontowego w naszych gminach.

Mnie osobiście bardzo to cieszy! Wręcz chciałbym, żeby wybory były co rok.

Przynajmniej mielibyśmy z tego jakiś pożytek w postaci wyremontowanych ulic, chodników, boisk, stadionów i wszystkiego, co tylko da się naprawić za pomocą majzla i młota.
 
A i popatrzeć byłoby na co.