Islamscy wyborcy w chrześcijańskiej Europie

Z pięciu tysięcy bojowników ISIS (Islamic State in Iraq and Syria), którzy z paszportami kilkunastu krajów Unii Europejskiej przyjechało walczyć z niewiernymi przeżyło i do Europy wróciło około 1600. Mniej więcej trzech na dziesięciu. Prawdopodobnie większość to „uśpieni agenci” wojującego islamu, którzy wcześniej czy później będą odpalać bomby w Belgii czy Holandii, Niemczech czy Francji, Skandynawii czy Wielkiej Brytanii. Piszę te słowa w Belgii, w której w jej flamandzkiej części są maleńkie, senne miasteczka, z których, ku zdumieniu sąsiadów i nauczycieli, potrafiło wyjechać nawet do kilkudziesięciu nastoletnich muzułmanów, gotowych by siać śmierć, ale też ją przyjąć z nadzieją znalezienia się w seraju.

Dwie twarze islamu: terror i zorganizowana mniejszość

Bojownicy ISIS, których polscy turyści, nie wiedząc o tym, mijają na ulicach Paryża i Marsylii, Madrytu i Sztokholmu, Berlina i Londynu, Brukseli i Amsterdamu, będą – zapewne nie wszyscy – konstruować bomby albo kraść ciężarówki, aby zygzakiem po turystycznych bulwarach wyruszyć w „jazdę śmierci”. Paradoksalnie nie jest to jedyny, a może i nie główny, problem w relacjach między chrześcijańską Europą a muzułmańskimi gośćmi, którzy aspirują do roli gospodarzy, a może nawet decydentów Europy. Bo islam na Starym Kontynencie, poza „twarzą terroru”, ma też inną facjatę: twarz dobrze zorganizowanej mniejszości, która w niektórych europejskich miasteczkach stała się większością, a w wielu stolicach i aglomeracjach jest potężną siłą wyborczą, nieraz rozstrzygającą wyniki wyborów.

Muzułmanie na listach

W Europie nie ma stricte muzułmańskich partii politycznych ‒ na świecie, tam gdzie wyznawcy islamu są w mniejszości one funkcjonują i, co charakterystyczne, dzięki zdyscyplinowanemu elektoratowi mają zwykle więcej lub dużo więcej procent głosów w wyborach niż procent ludności. Na naszym kontynencie muzułmanie głosują na tradycyjne partie polityczne i coraz częściej głosują na „swoich” islamskich kandydatów na listach tych partii. Skądinąd można mówić o pewnej solidarności polityków tego wyznania ponad podziałami państwowymi: nie ma w Europie federacji chrześcijańskich polityków, ale jest unia polityków-muzułmanów. Jej współprzewodniczącym jest brytyjski europarlamentarzysta Sajjad Karim, reprezentant rządzących w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej brytyjskich konserwatystów. Specjalnie podkreślam jego partyjną przynależność, ponieważ brytyjska centroprawica, torysi, jest wyjątkiem na europejskiej scenie politycznej. Ma bowiem wśród swoich wyborców potężny elektorat muzułmański, poczynając od bardzo bogatych biznesmenów z pakistańskimi korzeniami, po skromnych sklepikarzy z Bangladeszu. Generalnie bowiem muzułmańscy wyborcy en masse głosują raczej na partie lewicowe, liberalne, zielone, czy skrajnej lewicy. Trudno im się dziwić, skoro właśnie te ugrupowania udostępniają muzułmanom swoje miejsca na swoich listach.

Bracia w wierze”

Gdy jakiś czas temu w Brukseli odbywały się wybory lokalne, to na wystawach sklepowych w zdecydowanej większości widziałem plakaty kandydatów o arabskich nazwiskach. Na listach było ich mniej niż wizualnie, ale poczucie wszechobecności zawdzięczają lojalności swoich „braci w wierze”, którzy nie pytając o nic, owe plakaty wyborcze chętnie wieszają w swoich sklepikach. Co charakterystyczne, nie grają tutaj roli barwy polityczne, ważne aby kandydat był „bratem w wierze”. To rzeczywiście ma charakter ponadnarodowy. Pamiętam moją wizytę w Tunezji, tuż po wyborach parlamentarnych w 2014 roku. Łagodniejszy odpowiednik egipskiego Bractwa Muzułmańskiego Hizb an-Nahda stracił właśnie władzę, ale wciąż miał olbrzymie wpływy. Delegacja naszej europejskiej partii ACRE (Sojusz Europejskich Konserwatystów i Reformatorów) spotkała się wtedy ze wszystkimi partiami w Tunezji, które weszły do parlamentu. Na spotkaniu z liderem Hizb an-Nahda Raszidem Ghannuszim było dwóch Anglików, ja, Czech i Turek z partii Erdogana. Ten ostatni, witając się, podkreślił, że reprezentuje partię AKP prezydenta Erdogana, też zrzeszającą muzułmanów... Lider opozycji rozjaśnił się i powiedział po angielsku (lata spędził w Londynie po wypuszczeniu z więzienia w Tunisie): „pozdrów naszych braci”. Uczestniczyłem w setkach spotkań z politykami europejskimi i amerykańskimi i nigdy nikt nie zwracał się tam, używając formuły: „bracia w Chrystusie”...

Parytety, jak dla kobiet

W Republice Francuskiej nie ma żadnych formalnych parytetów w rządzie dla wyznawców islamu, ale tak się jakoś zawsze składa, że w każdym rządzie, obojętnie czy jest to centroprawica pod parasolem Nicolasa Sarkozy'ego, czy lewica pod czerwonym sztandarem Francoisa Hollande'a, czy „nie wiadomo co” pod auspicjami lewicowego liberała Emmanuela Macrona ‒ w każdym gabinecie jest dwóch ministrów-muzułmanów. Bardzo często ta niepisana, nieformalna, ale funkcjonująca pula przeznaczona jest dla muzułmanek, bo w ten sposób kolejna ekipa za jednym zamachem „załatwia” nie mające odzwierciedlenia w systemie wyborczym, ale faktycznie działające, parytety dla kobiet i muzułmanów. Swoją drogą, są to, prawie zawsze, ludzie wyznający soft-islam, są dość zlaicyzowani: centro-prawicowa minister sprawiedliwości prezydenta Sarkozy'ego, Rachida Dati, moja obecna koleżanka eurodeputowana, będąc ministrem (i panną) zaszła w ciążę, nie ujawniła z kim, urodziła dziecko, a prasa francuska huczała od plotek, że jego ojcem miał być sam Nicolas Paul Stéphane Sarközy de Nagy-Bocsa.

Solidarność religijna ważniejsza?

Coraz więcej jest muzułmańskich deputowanych do Zgromadzenia Narodowego Francji, do kilku belgijskich parlamentów (w kraju, w którym piszę te słowa jest jeden parlament federalny i oprócz tego parlamenty poszczególnych narodowości: Walonów i Flamandów), parlamentu w Hadze, House of Common w Londynie i innych. W 2014 roku w drugim co do wielkości brytyjskim okręgu do PE – dystrykcie Manchester obie największe partie, a więc rządząca Partia Konserwatywna i opozycyjna Partia Pracy na „jedynkę”, na lidera listy, wystawiły muzułmanów Sajjeda Karima i Afzala Khana. W tej aglomeracji aż 18% procent to muzułmanie. Stąd też żadna partia nie chciała ryzykować odpłynięcia zdyscyplinowanego, głosującego zgodnie ze wskazaniem starszyzny i immamów, elektoratu. Ale „jedynką” w Londynie, stolicy dawnego imperium na listach będących u władzy torysów też był muzułmanin ‒ Syed Kamall. Skądinąd w 2014 roku muzułmanin Sajjed Karim został kandydatem frakcji EKR na szefa europarlamentu. Szans z Schulzem nie miał, ale była to pewna polityczna demonstracja. Syed Kamall jest od ponad trzech lat szefem torysów w EKR. Funkcję szefa brytyjskiej Partii Konserwatywnej (to nie to nie samo co lider, to raczej funckja techniczna, zbliżona do stanowiska sekretarza generalnego w partiach kontynentalnych) pełniła również muzułmanka Sayeeda Hussain Baroness Warsi. Miałem ją okazję poznać w siedzibie Partii Konserwatywnej jesienią 2010 roku. Później została sekretarzem stanu w Foreign and Commonwealth Office czyli brytyjskim odpowiedniku MSZ. Spektakularnie podała się do dymisji z tego wpływowego stanowiska, protestując, uwaga, przeciwko zbyt proizraelskiej (sic!) polityce Londynu w kontekście Palestyny. Był to bardzo widomy sygnał, że swoista solidarność religijna może być ważniejsza niż lojalność wobec własnego rządu i państwa.

Gdy w PE zdarzało mi się parokrotnie urządzać konferencje na temat prześladowania mniejszości religijnych, w tym chrześcijan w Pakistanie, moi brytyjscy koledzy europosłowie, bynajmniej nie tylko muzułmanie, wyrażali zaniepokojenie czy rzeczywiście jest to konieczne. Przy bliższym zapoznaniu się ze sprawą, okazywało się, że obawy te wyrażał właśnie MSZ w Londynie.

Napisałem o rosnącym wpływie muzułmańskich wyborców i muzułmańskich polityków w Europie Zachodniej, bo ta mało znana sprawa stanowi odpowiedź na ostatnio często zadawane pytanie „dlaczego elity zachodnioeuropejskie nie zaczną w sposób stanowczy, wręcz radykalny, walczyć z islamskim radykalizmem?”. Odpowiedź brzmi: właśnie dlatego – żeby nie zniechęcić swoich islamskich wyborców.

Ta sprawa jest problemem wielu krajów Europy Zachodniej. Nie jest to jednak problem Polski. A czy będzie?

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej" (30.08.2017)