„Wałęsanie po Gazecie Wyborczej i szpitalach”

Sobotnio popołudniowe znaki dymne i wampumy roznoszone na prerii głoszą, że Lech Wałęsa znalazł się w szpitalu, pod troskliwą opieką szamanów. Dziwniejsze jest to, że podobno ma problemy z sercem, a jak twierdzą wojownicy innych plemion, organu tego Wałęsa nie posiada.

Wódz Szalony Koń jednak jest pewien, iż mięsień ten znajduje się w klatce piersiowej Wałęsy, ponieważ pozwolił on zachować mu na tyle żywotności, aby spotkać się z Panią Agnieszką Kublik z Gazety Wyborczej i tam opowiedzieć o okrucieństwach Jarosława Kaczyńskiego.

Nic nie zaskakuje… Ani osoby interlokutorów, ani pismo, które eksponuje myśli strzeliste Lecha Bolesława, ani też jego przekaz. Ba, zdziwieniu memu nie byłoby końca, gdyby Pani Kublik porozmawiała z Lechem, dwojga imion, Bolesławem, o tym co czuł, gdy Donald Trump witał go na Placu Krasińskich. I nie chodzi o to, co czuł oficjalnie, ale o to czy w jego duszy zbłąkanej, pojawił się choć mały wyrzut sumienia za to co wyrządził mnie – „radosnemu dziecku epoki Gierka”.

Otóż o istnieniu mym marnym Wałęsa nie słyszał nigdy, ale ja i setki tysięcy moich rówieśników, urodzonych na początku lat siedemdziesiątych XX stulecia, słyszeliśmy o nim doskonale. 25 listopada 1990 roku, z otrzymanym dziesięć dni wcześniej, nowiuśkim, zielonym dowodem osobistym, maszerowałem dzielnie do lokalu wyborczego, aby oddać na niego głos. Na niego – Wielkiego Wałęsę, stoczniowca o dłoniach brudnych od smaru. No, przynajmniej tak sobie je wyobrażałem wtedy. Dziś, jako dorosły mężczyzna wiem, że Wałęsa był istotnym elementem systemu, dzięki któremu całe swoje dzieciństwo, młodość i wiek średni musiałem, z wielka determinacją, walczyć o chleb powszedni. Że dzięki niemu musiałem pracować „więcej i za mniej”, czyli posłusznie przebierać nogami w takt „balcerowiczowskiego akompaniamentu”.

Cóż, Wałęsa jest człowiekiem, do którego moje przemyślenia nigdy nie dotrą, a nawet gdyby dotarły, to nie zrobią na nim żadnego wrażenia. Nie zależy mi też na tym, podobnie jak nie zależy mi na tym, jak będzie on oceniany za pięćdziesiąt, czy sto lat. Ale chciałbym, aby mój głos usłyszeli inni. Nawet jeśli się nad nim nie pochylą, to ja sobie zwyczajnie już nie życzę, aby „wałęsokublikowy” duet, pod egidą szechterowskiego „Głosu Cadyka”, otumanił choćby jeszcze jednego człowieka. Miliony zombie zaczadzonych przez ostatnie ćwierćwiecze „czerską mgłą”, to potworna i wystarczająca cena, jaką polskie społeczeństwo musi zapłacić za „bolkowe wałęsanie”. Teraz czas na lepszy świat, bez głosu Wałęsy.

Mimo wszystko życzę Panu Lechowi rychłego powrotu do zdrowia.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 8 lipca 2017 r.