Odszedł chłopak z PRL. O Marku Nowakowskim

Marek Nowakowski umarł! Niesamowite, miał 79 lat. Zawsze był młodzieńczy, z sylwetki, twarzy, sposobu bycia. Kilkanaście lat starszy, znalazł się w moich lekturach szkolnych, wydawał się więc wieczny. Szczupły, wysportowany, uroczy, pełen dowcipu. Nie było w nim nic z pawia, jak u tylu pisarzy, trochę zawsze wpatrzony w głąb, rozmowny, ale nie ekstrawertyk, nie zagadywał rozmówcy na śmierć. Kojarzy mi się zawsze z papierosem, choć być może już od dawna nie palił.
Piewca PRL-u. Nie znosił go. Pisał - zwykle w krótkiej, niemal reporterskiej formie - o brzydkiej, a czasem okropnej części rzeczywistości. O podwarszawskich zapyziałych miasteczkach, i o tej nowej peerelowskiej Warszawie napływowych, która nigdy nie słyszała ani o rzezi Pragi, ani nawet o Powstaniu, i w ogóle jej to nie interesowało. O facetach spod budki z piwem, o pięciozłotowych złodziejaszkach, o tym, co chętnie pomijane w tamtych czasach, skupionych na przeżywaniu wspomnienia wojny i budowie państwa szczęśliwości robotników i chłopów. Pokazywał to szczęście robotnicze, te ustawione wzdłuż bloków z płyty betonowej kolejki dyktatorów proletariatu po wołowe z kością. Straszliwe brudne knajpy ze spluwaczkami w kątach sali, ze zjełczałym śledziem w oleju w gablotce. Pętające się dzieci, głodne psy na rumowiskach wiecznie nieodbudowanych kwartałów miasta. Handelek dolarami. Dziwki, pełne nadziei na zdobycie wolności za 100 dolarów dzięki złowieniu na noc arcybogatego cudzoziemca.
W ostatnich latach pisał wspomnienia – o pisarzach, lokalach literackich, o podtekstach i kontekstach wiecznej autocenzury pisarzy, której sam się chyba nie poddawał. Zapisał kawał życia starej-nowej Warszawy lat „Stodoły” i „Hybryd”, i że nigdzie się tak nie piło jak w „Kameralnej”. Napisał też „Słownik PRL”, doskonały przewodnik dla urodzonych po 1989. Związał się w III RP z tzw. prawicą i oszołomami. Był ważną postacią w Nagrodzie Józefa Mackiewicza, wręczanej za książki, które nigdy nie dostałyby „Nike”, autorom, na widok których salon zatyka nos.
W latach 2000-2007 spotykałam go bardzo często, mieszkał jak ja w okolicach Pl. Konstytucji. Mam wobec niego piękny i ważny dla mnie dług wdzięczności. Poproszony o rekomendację dla mnie do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, kazał mi przynieść do kawiarni książki, obejrzał je i machnął taki tekst, że wyciągam go w chwilach depresji i samozwątpienia. Sam autor Raportu o stanie wojennym, doceniał działalność w „Solidarności” i stanie wojennym, najważniejszych okresach Polski powojennej, okresach prób wydobycia się z komunizmu.
Ośmielił mnie wtedy. Byłam po niedawnej lekturze jego opowiadania o człowieku tak złym, że nawet jego własny pies, bity i poniżany, zostawił go, gdy ten umierał na jakimś podmiejskim rumowisku. Zapytałam: dlaczego on aż tak zły, tak strasznie zły, skąd tyle opisu paskudności tego człowieka, znęcania się nad innymi ludźmi i nad psem? Dlaczego musisz tak do dna? Ludzie bywają straszni, ale pies? Marek zamyślił się. „Bo pisarz ma prawo mocować się nawet z samym złem. Zło pociąga, więc zło się opisuje.” „A czytelnik ma prawo tym się zdziwić i zasmucić. Chciałoby się, żeby choć pies kochał nadal swego pana.” – odpowiedziałam naiwnie. Rok czy dwa później opublikował opowiadanie o nieszczęsnej dziwce tirówce, biciem zmuszanej do „pracy” przez kilku ponurych drabów. Jeden z bandy zakochał się w niej. Półświadomy swych uczuć, dalej „pracował” z bandą, ale chronił dziewczynę jak mógł, chciał choć odrobinę poprawić jej los. Spod strasznego samego zła, potwornego, splątanego losu ludzi poddanych przemocy i cudzej żądzy pieniędzy, wychynęła miłość. Biedna, bezradna prawdziwa miłość, opromieniająca najgorsze życie, silniejsza niż śmierć.