Stany Zjednoczone (2010 - 1938)

Ubiegłoroczne wybory w Stanach Zjednoczonych (Midterm Elections) to wybory szczególne. Przypadają w połowie kadencji prezydenta, są jak gdyby podsumowaniem dwóch lat pracy jego samego i jego gabinetu. Niektórzy komentatorzy uważają, że mogą w pewnym stopniu prognozować następny wyścig do Białego Domu.

Nie tylko system prezydencki różni się od większości działających w Europie, ale również sama procedura wyboru (zarówno prezydenta, jak i przedstawicieli do Senatu i Izby Reprezentantów) jest specyficzna. Dlatego w ocenie wyników wczorajszych wyborów w USA mogą być pomocne słowa wyjaśnienia. Pominę zasady wyboru prezydenta, bo są chyba najbardziej znane. Proste są też reguły wyboru kongresmenów, czyli przedstawicieli w Izbie Reprezentantów. Kadencja kongresmena trwa dwa lata, wybory całego składu izby (435 "posłów") odbywają się zawsze w pierwszy wtorek listopada (Election Day) i nie jest to dzień wolny od pracy.
Nowo wybrani kongresmeni rozpoczynają swoją pracę dopiero w styczniu roku następnego. W czasie od listopada do stycznia odbywa się przekazanie władzy (transition of power).
Zupełnie inaczej wygląda to w Senacie (100 senatorów). Kadencja senatora trwa 6 lat. Co dwa lata wymieniana jest jedna 1/3 składu Senatu, dlatego wyróżnia się trzy grupy senatorów (w zależności od roku wyborów): class I - 33 senatorów, class II – 33 senatorów, class III - 34 senatorów. W tym roku "wymieniano" grupę III, czyli 34 senatorów.
Podczas ogólnokrajowych wyborów wybierane są również władze w części stanów, z czego najważniejsze są wybory gubernatorów. Kadencja gubernatora jest czteroletnia (z wyjątkiem 2 lat w New Hampshire i Vermont). W tym roku powinno być wybieranych 36 gubernatorów, ale zdarza się, że z różnych przyczyn senatorowie lub gubernatorzy nie kończą swoich kadencji, wówczas bardzo często wybory uzupełniające przesuwane są właśnie na listopad. W tym roku tak właśnie zdarzyło się w przypadku trzech senatorów i jednego gubernatora.
Podsumowując ten przydługi wstęp, Amerykanie wybierali w tym roku 435 posłów, 37 senatorów i 37 gubernatorów.
Teraz mogę podać aktualne wyniki (4 listopada):

Senat – Republikanom przypadły 23 miejsca (zyskali 6), Demokratom 12 (stracili 6). W dwóch okręgach jeszcze nie policzono głosów (na Alasce i w stanie Washington).

Izba Reprezentantów – Republikanie 239 (+60), Demokraci 186 (-60). W 10 okręgach nie policzono głosów, ale i tak jest to największa ilość zdobytych miejsc przez jedną z partii od wyborów uzupełniających w 1938 r.

Gubernatorzy – Republikanie 29 (+6), Demokraci 17 (-7), jeden kandydat niezależny (Rhode Island).

Tyle suche liczby. Jak przekładają się one na realną siłę poszczególnych partii? Ponownie znacznie prostsza sytuacja jest w Izbie Reprezentantów. Podobnie jak w polskim Sejmie, ustawy podejmowane są zwykłą większością głosów (do oddalenia weta prezydenta potrzeba 2/3 głosów). Potem ustawa musi być zatwierdzona przez Senat zwykłą większością lub (najczęściej) większością kwalifikowaną (60%), gdy ma ona wpływ na budżet państwa.
W razie odrzucenia przez Senat projektu ustawy, muszą rozpocząć się negocjacje pomiędzy partiami, które doprowadzą albo do kompromisu, albo do wycofania go.
Z procedury legislacyjnej widać, że Republikanie mając większość w Izbie Reprezentantów, mogą skutecznie przegłosowywać na tym etapie własne projekty ustaw. Nie mają jednak wystarczającej większości w Senacie, żeby samodzielnie przeprowadzić proces legislacyjny w Kongresie (Izba Reprezentantów + Senat).
Jeśli im się to nawet uda, to ustawę może zawetować prezydent, czemu Republikanie nie będą się mogli przeciwstawić ani w izbie niższej, ani w Senacie. Demokraci natomiast, po utracie większości w Izbie Reprezentantów i większości kwalifikowanej w Senacie, nie będą mogli rozpocząć procesu legislacyjnego bez wcześniejszych uzgodnień z Republikanami.

Z całego wywodu widać, że kluczowym miejscem dla Republikanów będzie Senat, a dla Demokratów Izba Reprezentantów. Nie jest to równy układ sił, ponieważ przewaga Demokratów w Senacie może okazać się znacznie słabsza, niż wynika to z porównania liczb.
W tych wyborach największymi przegranymi są demokratyczni senatorowie ubiegający się o reelekcję, którzy najsilniej popierali Obamę. Ich przegrana jest bardzo poważnym ostrzeżeniem dla senatorów z grupy I, którzy staną do wyborów za dwa lata. Również dwaj senatorowie niezależni, dzięki którym Demokraci mieli do tej pory wymagane 60 głosów, będą zapewne o wiele bardziej ostrożni.
Już pojawiają się opinie, że prezydent Obama może natrafić w Senacie na opór ze strony własnej partii i będzie zmuszony odkurzyć "veto pen"

Najlepszą ilustracją wyników wyborów będą poniższe mapki
(na środkowych mapach zaznaczonych jest 435 obwodów wyborczych):