Przejdź do treści
Strona główna

menu-top1

  • Blogerzy
  • Komentarze
User account menu
  • Moje wpisy
  • Zaloguj

Moja droga do szkoły

St. M. Krzyśków-Marcinowski, 21.10.2013

  W starszych klasach podstawówki chodziłem często skrótem od ulicy 22-Lipca przez cmentarz i boisko, zeskakując na szkolne tereny z niewysokiego cmentarnego murku. Ale to na tym obrazku, na tej przedwojennej widokówce, widać moją drogę do Szkoły Podstawowej nr 1 w Żarach. Dwupiętrowy budynek, w którym się mieściła, zasłonięty jest tu drzewami po prawej stronie ulicy. Idąc najkrótszą drogą od mojego domu do tej wybranej mi przez rodziców szkoły - nie mieszkałem w jej obwodzie - musiałem przejść pod tym łukiem. Albo i nie musiałem. Między filarami a krawężnikem było też dosyć miejsca, by móc się tam zmieścić, nie zmieniając nawet kroku, i przez całe lata prowadziłem jakąś niepojętą grę z zaświatami: iść pod tym sklepieniem, czy je obejść? Przejść oznaczało, czymś się obciążyć, czegoś doznać, co rzutowało na dalsza część dnia. Niewątpliwie stanowiło to dla mnie psychologiczną różnicę. Przejście tylko pod częścią sklepienia, czyli z ominięciem tylko jednego filaru, tego widocznego na tym zdjęciu, z jego lewej strony, stanowiło kompromis. Na takie rozstrzygnięcie najczęściej się decydowałem.
  Nie było to jakieś wróżenie sobie, nie wiązałem z tymi wyborami żadnych szczególnych wydarzeń z nadchodzącego dnia. W szkole byłem dzieckiem szczęścia - nie miałem stresów związanych z nauką, ale za to trzydziestu kolegów w klasie i nieustającą chęć do zabawy. Nie z obawy o bieżące sprawy kierowałem swoje kroki bardziej w lewo lub w prawo - przesądzała o tym atmosfera miejsca i czasów. Odczytywałem je inaczej niż ludzie z mojego otoczenia. Tysiące słów powiedzianych lub napisanych docierało do mnie, lecz koniec końców pozostawałem sam sobie. I tak siedziałem na lekcjach nudząc się setnie, mając za główne zajęcie gapienie się w okno. W klasach pierwszej i drugiej uczyliśmy się na pierwszym piętrze. Siadałem zawsze daleko od tablicy, w ławce z najlepszym widokiem na "katedrę" i dzwonnicę. Kościół był nieczynny, dużo więcej na nim było widać śladów wojennych zniszczeń, niż efektów pozorowanych, jak uważałem, remontów. Przez dzwonnicę biegła od góry pionowa szczelina i zastanawiałem się czy prędzej sama się zawali, przygniatając jakiś przejeżdżający pod nią samochód czy zostanie rozebrana. Z jednej strony cierpiałem z powodu haniebnego przykucia do szkolnej ławy, nużył mnie i męczył wciąż ten sam widok, z drugiej strony świadomość niezwykłości i niepowtarzalności takiej sytuacji nakazywała mi sądzić, iż jest to łaskawa Boża pedagogika stosowana wobec adepta sakramentów Eucharystii i bierzmowania. Ruch uliczny nie interesował mnie; medytowałem te milczące budowle spowite tajemnicami cierpienia i trwania. 
  Były to czasy niezwykłych konfrontacji. Trwała zimna wojna między największymi mocarstwami w historii. Dwa obozy podzieliły między siebie cały świat. Posiadły niewiarygodny arsenał zdolny w ciągu paru godzin unicestwić i zatruć wszystko raz na zawsze. Nie była to wojna tylko w wyobraźni. Przygotowania do niej, w żarskich koszarach i na poligonie, trwały bez przerwy. Ulicami Żagańską i Zakopiańską, które okalają kwartał z moją szkołą, co jakiś czas przemieszczały się czołgi i samochody ciągnące działa od koszar do ramp za dworcem kolejowym albo odwrotnie. 
  Na jednej ulicy, w jednym bloku żyły obok siebie rodziny mniej lub bardziej żarliwych katolików i bardziej lub mniej zaciekłych komunistycznych ateistów. Społeczeństwo żarskie stanowiło niezwykły konglomerat Polaków pochodzących ze wszystkich możliwych regionów przedwojennej Polski. Wszyscy byli „repatriantami”. Nie brakowało również obywateli polskich innych narodowości, w tym sporej ilości Żydów - w szkole, wśród sąsiadów i wśród znajomych. Nauka religii wracała do szkoły i na powrót była z niej usuwana. "Gazeta Zielonogórska" z "Trybuną Ludu" i z "Żołnierzem Wolności" swoje, a "Wolna Europa", BBC, "Głos Ameryki", a przede wszystkim Kościół Katolicki i szlachetna wieść gminna krążąca po w niezwykły sposób pomimo podziałów zjednoczonym, niedającym się skundlić społeczeństwie, swoje.
  Ulica widoczna na zdjęciu nosiła imię Wincentego Pstrowskiego, pierwszego przodownika pracy socjalistycznej w Polsce Ludowej. Tę poprzeczną do niej, przechodząca koło dzwonnicy przy farze (prostopadłościennej wieży z lewej strony widokówki, za gałęziami), komuniści skwapliwie nazwali ulicą Rosenbergów, od nazwiska małżeństwa Żydów amerykańskich, które za szpiegostwo na rzecz bloku sowieckiego, za wykradanie najtajniejszych informacji na temat broni jądrowej, zostało skazane na karę śmierci. Była to wtedy najważniejsza ulica w Żarach, przy niej ustawiano trybunę przed którą defilował pochód pierwszomajowy. Ta okazjonalna trybunka była wszakże żałosną prowizorką wobec kolosalnej trybuny z czerwonej cegły, jak stała kilkadziesiąt metrów przed widzianymi na zdjęciu łukami. Miała z obu stron łamane schody, w centralną jej część przeznaczoną dla "wierchuszki" został wmurowany wielki biały orzeł. Była ona dla mnie tylko trochę mniejsza od tej najsłynniejszej trybuny z Placu Czerwonego w Moskwie i jakby nie przystawała do małego w końcu miasta. Stanowiła miejsce zabaw łobuzerii, nigdy za mojej pamięci nie została wykorzystana do przeznaczonego jej celu. Choć nikt na niej nie stawał, by odbierać defilady, a Aleja Wojska Polskiego była ze swym perfekcyjnym drobnym, gładkim brukiem jakby wymarzona dla takiego celu, to sama trybuna srożyła się tu jako wyzwanie wobec górującego nad otoczeniem, nieodległego parafialnego kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tak widziałem te dwa symbole. Dlaczego trybuna była dla mnie czymś szatańskim? Bo orzeł miał skrzydła "przybite" dwiema gwiazdami. W wersji oficjalnej orzeł ma na skrzydłach dwa pięcioramienne "kwiatki", które były przeze mnie dzieciaka, przez całe lata widziane jako stylizowane "ruskie" gwiazdki, a całość odbierałem jako haniebną prowokację, ukrzyżowanie polskości przez współpracujących z bolszewikami zdrajców. Brak korony był przy tym kwestią drugoplanową.
  Dylemat przejścia stawał przede mną tylko z rana, ze szkoły rzadko wracałem tym chodnikiem i prawie nigdy sam. Mama kończyła pracę nie wcześniej niż o trzeciej, czwartej; tato jeszcze później. Moje lekcje w młodszych klasach nie trwały dłużej jak do godziny pierwszej, a bywało, że kończyły się o jedenastej. Mieliśmy z kumplami dużo czasu i azymut moich powrotów ze szkoły był zwykle nie do odgadnięcia.

  Po obu stronach ulicy znajdował się cmentarz. Większość nagrobków widocznych tu w większej liczbie, do moich czasów znikła. Jednak przynajmniej ze sto się uchowało, przynajmniej fragmentarycznie. Stały lub leżały wśród trawy, która jak się między chłopakami mówiło, była powodem agresywnego zachowania grabarza Boenke i jego syna. Uważaliśmy, że zależy im na koszonej i suszonej przez nich trawie porastającej starożytny cmentarz, gdzie od dawna nie chowa się już zmarłych.. Dziś dopiero myślę inaczej - zależało im na zachowaniu powagi miejsca, którą dzieciarnia ze szkoły za murem z łatwością zakłócała. Gdy występowaliśmy w większej masie, np. w czasie obserwowanych przez pospólstwo szkolne bójek-pojedynków, nie mieli szans na interwencję, ograniczając się do pokrzykiwań zza ogrodzenia swojego domostwa znajdującego się w obrębie cmentarza. Nie rozumiałem ich krzyczanej mowy i w swojej naiwności nie myślałem, że to nie tylko dlatego, iż są Niemcami - miałem ich wręcz za niebezpiecznych wariatów o ponurych wejrzeniach, których nawet komuniści zostawili sobie na potem.
W pewnym momencie, dziś trudno mi to ustalić kiedy, przestali istnieć razem ze swoim domostwem.

  W początkach lat siedemdziesiątych zdarzało mi się pracować dorywczo w geodezji. Jedną ze zlecanych nam robót było wykonywanie pomiarów pod budowę konstrukcji przemysłowej powstającej na części cmentarza - powiększano teren dla dobrze prosperujących zakładów "Lumel". Do dawnych bezeceństw z niemieckimi nieboszczykami doszło nowe, któremu dane było mi przyjrzeć się z bliska. Hala fabryczna miała opierać się na słupach, pod które wykopano stosowne doły. Czaszki gromadzono w foliowych workach na kupie pod ścianą, a innym kośćmi, które widać zasługują na mniej, nikt się nie przejmował. Biegałem z łatą od dołu do dołu z kołaczącą mi w czerepie myślą, że osobiście uczestniczę w największym rozpasaniu zawsze zdegenerowanej komuny. Jej ciemna pycha, niezdolność do refleksji, chęć zdobycia i zgnojenia wszystkiego osiągnęła lokalny szczyt. Co należy do mnie? Po zsuwającej się ziemi pełnej szczątków schodzę do jednego z takich lejów, na jego dnie leży but. Duży męski czarny bucior z solidną podeszwą. Robociarski. Pierwszorzędnie zachowany, tak jakby tego człowieka pochowano zaledwie kilka lat temu. Zaglądam do środka - w bucie brązowieją kości. Salutuję w myślach temu butowi, temu człowiekowi, żarskiemu rzemieślnikowi - Niemcowi tak innemu ode mnie. Czuję, że stoimy wobec siebie równi, poza drobnymi, kilkudziesięcioletnimi zawirowaniami czasu, poza ziemską mechaniczną szopką nakręcaną przez brzuchatego diabła, tą budową fabryki na starożytnym cmentarzu, stoimy i patrzymy na swoje rozrzucone kości, zjednoczeni w wierze w Boga miłosiernego, który pyta:
"-Synowie człowieczy, czy kości te powrócą znowu do życia?"
   Stoimy u bram swojej Jerozolimy. Te zakończenia katakumb, dochodzących aż do ulicy, były zaakcentowaniem architektonicznym wjazdu do starego miasta, które ukazywało się nagle podróżnikowi zmierzającemu ku Żarom długą, elegancką ulicą. Nieznacznie zmieniała ona tutaj swój kierunek, co pozwalało, nieznającemu topografii miejscowości, znaleźć się nagle, po przejściu lub przejechaniu obszaru nowego miasta, na wprost najstarszej i najbardziej dostojnej części tysiącletniego grodu, naprzeciwko fary z dzwonnicą i Baszty Wartowniczej połączonych murem obronnym. Spoczywający na cmentarzu twórcy miasta z dumą pokazywali je przybyszowi.
 
  Kilkanaście metrów od widzianej na widokówce arkady znajdowała się kiedyś duża okrągła kaplica cmentarna, a za moich szkolnych czasów jej ruiny. Została zniszczona w trakcie nalotu. Pozostałości po niej były imponujące i groźne. Ruina przypominała rzymskie Koloseum. Bez dachu, z ażurem muru dookoła. Wnętrze było wyrównane, porośnięte trawą, z której sterczał jakiś betonowo-ceglany złom. Prawie zawsze odwiedzałem to miejsce w wesołym towarzystwie i bodajże tylko raz znalazłem się tu sam. Chyba czekając na kogoś.
Czarny smutek tego miejsca, dostrzegalny zawsze przeze mnie z zewnątrz, w środku przybrał rozmiary zgoła nieracjonalne. Panowało tu jakby inne ciśnienie, jakby przymus niepatrzenia, sam nie wiem na co. Moja pamięć, świadoma i podświadoma, rotundę tą, długo jeszcze po jej usunięciu, zachowała jako kanał łączący Tu i Tam, jako miejsce erupcji jakichś kalekich, cierpiących, protestujących istnień, które w swej determinacji poświęcały kawałki siebie, a te w ciemnych bezkształtach opadały na okolicę.
Pewnego dnia koledzy wagarowicze donieśli nam, że wojsko wysadziło ruiny kaplicy. Już nie wiem, czy tego samego dnia, czy następnego, gdy wracałem ze szkoły uderzyły mnie pustka i spokój tego miejsca - drzew nie uszkodzili i jakoś tak wszystko do cna posprzątali, że można byłoby nie wierzyć, że dopiero co stała w tym miejscu niemała budowla.
  Zburzenie arkad widziałem na własne oczy. Najpierw wzięli się za stronę widoczną na zdjęciu. Gdy szedłem do szkoły trwały przygotowania do rozbiórki. Zdążyłem jeszcze przejść pod nimi, może jako ostatni z nieburzycieli. Przynajmniej sobie dziś, po pięćdziesięciu latach, tak życzę.
  Wracałem drugą stroną, na wprost jeszcze stojącej, części. Nie chciałem przechodzić przez świeżo sprofanowane miejsce na przeciwległym chodniku. Zbliżałem się powoli, pod górkę, do stojącego jeszcze daszku. Brak oczywistej dotąd symetrii, powiększał rozmiar niebytu po drugiej stronie ulicy. Nie odczuwa się tak straty, gdy bomba spadnie na jeden z wielu domów, zwłaszcza gdy nie na twój własny, ale śmierć czegoś unikalnego jest zburzeniem właśnie twojego domu - tak tę stratę odbierałem.
  W pracach rozbiórkowych trwała przerwa. Nie miała ona charakteru odpoczynku utrudzonych, był to namysł ludzi, w których na ten czas obudził się szlachetny duch wolności i z bezmyślnych wykonawców uczynił ich na chwilę roztropnymi, refleksyjnymi i odważnymi. Stali tak wraz z kilkoma gapiami w ciszy i myśleli. Patrzyli na masywny filar, podcięty kilofami ze wszystkich stron; ten od strony ulicy, bliższy szkole. Masa sklepienia opierała się na resztce cegły, nie szerszej niż trzy palce.
  Stali tak, jakby czekając, aż ja się tu znajdę. W ciszy rozległ się głos komendy. Jedno uderzenie łomu - widzę ten ruch do dziś: błyśnięcie metalu po prostej, nieco z góry ku dołowi i łuki grzmotnęły o chodnik, wzbijając kłęby białego pyłu. Podniósł się gwar, robotnicy-żołnierze ruszyli ku stercie gruzu. Okrążyłem to wszystko, ściskając teczkę po pachą i wkroczyłem pod lipy na Alejach. Wypełniała mnie nieskończona pogarda dla świata głupców.

  Nie mogę tutaj pominąć pewnego zdarzenia, w jakim uczestniczyłem, mając jeden roczek. Jest to relacja mojej mamy.
Przechodziła ze mną w wózku koło katedry, gdy usłyszała z jej wnętrza powtarzające się łupnięcia. Zostawiła mnie na zewnątrz i weszła do środka opuszczonej świątyni. Barczysty mężczyzna walił młotem w wielki marmurowy krzyż.
- Panie, co pan robisz?!
- A, cholera, nie mam kamienia do ostrzenia brzytwy!
Rozmowa była jeszcze bogatsza o parę zdań z mocnymi wykrzyknikami. Mama nic nie wskórała. Traf chciał, że po chwili natknęła się na milicjanta. Zdenerwowana oczekiwała od niego natychmiastowej interwencji, bo niszczą kościół. Ten lekceważąco machał ręką:
- Pani! Niedługo tu wszystko rozbiorą.

  Nie napisałbym tego wszystkiego, widokówka z arkadami pozostałaby jedynie iskierką zapalającą małe ogniki tylko w mojej pamięci, gdyby nagle przy tej od dawna nieistniejącej, w pruskim, czy w germańskim guście zaprojektowanej budowli, nie pojawił się wieloletni proboszcz parafii obejmującej kiedyś całe Żary, mój drogi wychowawca i przyjaciel, ksiądz prałat Tadeusz Demel. Skrzyżowanie, zdominowane kiedyś przez obecność tych architektonicznych łuków, zostało nazwane jego imieniem. Historia powszechna a na jej tle linia mojego myślenia, zawirowały i zastygły w zadziwiających figurach, których paradoksalności oko ludzkie nie jest w stanie śledzić. Choć byśmy nie wiem jak bardzo starali się być przebiegłymi i tak nie odgadniemy niespodzianek przygotowanych nam przez Pana Boga. Zostaje nam wybór jednego z dwojga:
śmietnik historii albo królujący i zbawiający Chrystus.
  • Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
  • Odsłony: 2508
St. M. Krzyśków-Marcinowski
Nazwa bloga:
Bez liczenia
Zawód:
nauczyciel

Statystyka blogera

Liczba wpisów: 258
Liczba wyświetleń: 776,913
Liczba komentarzy: 744

Ostatnie wpisy blogera

  • Pięćset plus
  • W tymczasowym szpitalu covidowym
  • Wariacje covidowe

Moje ostatnie komentarze

  • W świecie przyrody, ale nie dla katolika.
  • Mojego interlokutora - nawiązuję do rozmowy wspomnianej w moim wpisie - bardzo drażnią "dzieciory" hałasujące przy trzepaku. - Okna nie można otworzyć, a nawet przez nie popatrzeć, bo zaraz widzi się…
  • W systemie biologicznym jednostka, w tym rodzina, nie ma znaczenia - ogół, zbiorowisko, populacja, społeczństwo i procesy w nim zachodzące owszem.

Najpopularniejsze wpisy blogera

  • Niemieckie manipulacje
  • Hasło "Żydokomuna" w Wikipedii
  • Ekspres Poznań - Wrocław

Ostatnio komentowane

  • St. M. Krzyśków-Marcinowski, W świecie przyrody, ale nie dla katolika.
  • Jabe, Jednostka niczym, jednostka bzdurą.
  • St. M. Krzyśków-Marcinowski, Mojego interlokutora - nawiązuję do rozmowy wspomnianej w moim wpisie - bardzo drażnią "dzieciory" hałasujące przy trzepaku. - Okna nie można otworzyć, a nawet przez nie popatrzeć, bo zaraz widzi się…

Wszystkie prawa zastrzeżone © 2008 - 2025, naszeblogi.pl

Strefa Wolnego Słowa: niezalezna.pl | gazetapolska.pl | panstwo.net | vod.gazetapolska.pl | naszeblogi.pl | gpcodziennie.pl | tvrepublika.pl | albicla.com

Nasza strona używa cookies czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne może Pan/i dowiedzieć się tu. Korzystając ze strony wyraża Pan/i zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami Pana/i przeglądarki. Jeśli chce Pan/i, może Pan/i zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak aby nie pobierała ona ciasteczek. | Polityka Prywatności

Footer

  • Kontakt
  • Nasze zasady
  • Ciasteczka "cookies"
  • Polityka prywatności