Kosmonauta Wałęsa i Tusk na Księżycu

 

Jakie to wszystko malutkie… - mówi Jan Himilsbach patrząc przez okno AN-24 w filmie „Wniebowzięci”, w którym razem ze Zdzisławem Maklakiewiczem dali popis mistrzowskiego aktorstwa. Dialogi dwóch meneli, którzy wygraną w toto-lotka przelatali LOT-em to niedoścignione perełki. Z perspektywy chmur świat ziemski to makieta. Patrząc z góry dostrzega się wymiar metafizyczny ziemskiego padołu, co skłania do refleksji o przemijalności życia.  Życie doczesne pyłkiem jest zaledwie, cieszmy się tym, co mamy. I doceniajmy osiągnięcia myśli socjalistycznej, która sięgnęła niebiosów. Lot gen. Hermaszewskiego, który 27 czerwca 1978 roku jako pierwszy Polak wyleciał w kosmos radzieckim Sojuzem 30, miał pokazać nam potęgę myśli Wielkiego Brata a więc i naszą, bo proletariusze wszystkich krajów, czego dziatwa nie pamięta, byli wtedy połączeni. Co prawda były to więzi nie tyle spontaniczne (choć cmoki Breżniewa z Jaruzelem po każdej rozłące tchnęły żarliwą namiętnością), co łańcuchy i kajdany, a szczerej braterskiej przyjaźni pilnowały sowieckie czołgi i katiusze, ale były. Dziś, równo 30 lat po locie Hermaszewskiego po orbicie, już nie latamy w braterskie podróże w kosmos, nie ma pociągów przyjaźni, rewizyt robotniczo-chłopskich z pełną reprezentacją młodych i starych aktywistów i całego lukru ówczesnej propagandy, który przykrywał zatęchły wypiek marksistowsko-leninowskiej rzeczywistości. Dla porządku przypomnę nieuświadomionym, że gdy gawiedź syciła się ewolucjami gen. Hermaszewskiego w stanie nieważkości (bez skojarzeń, proszę, mimo, iż byłyby tu uprawnione), w Moskwie czuwał, by mu zbyt nie zawirowało od tych beczek orbitalnych, niejaki płk Czesław B., bynajmniej nie specjalista neurolog, raczej z tych speców od odkręcania śrub w samochodach. Tak na wszelki wypadek prowadzący Hermaszewskiego, by się nie zagubił we wszechświecie. Potem płk B. pilotował innych lawirantów w gmachu TVP przy Woronicza, by zanadto nie odlatywali od orbity.

Lot Hermaszewskiego, członka Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego w stanie wojennym, pokazuje niespójność myśli naukowo-technicznej z codziennym bytowaniem w ustroju wszelkiej równości. Na dowód przytoczę  kawał, nie wykluczone, że oparty na autentycznych wydarzeniach,  o kosmonaucie radzieckim, który odwiedził malutką syberyjską wioskę. Radziecki zdobywca kosmosu został wysłany przez partię, by sławił osiągnięcia sowieckiej nauki i potęgi wszelakiej. Pojawił się w jednej z wiosek w tajdze, tłum zebrał się w stodółce, bohater ZSRR (dziesięciokrotny) zasiadł przy stoliku, poprawił sześć rządków orderów na lewej i trzy na prawej piersi  i zaczął opowieść w stylu… jakie to wszystko malutkie. Zupełnie jak Janek Himilsbach. Opowiadał o kolorowych widokach z perspektywy orbity ziemskiej, morzach jak sadzawki, miastach jak punkciki itd. – Ale co ja tu będę się rozwodził – skonkludował w końcu. – Pytajcie towarzysze.  Jeden z mieszkańców zapytał: - A widzieliście jak ojczyzna wygląda z kosmosu? – Widziałem, a jakże, od Władywostoku po kraj przywiślański. Mówił długo, sławiąc radziecką potęgę na ziemi i w przestworzach. Gdy skończył, wstał jakiś staruszek. – Mogę was towarzyszu kosmonauto o coś spytać? – Pytajcie – mówi gość. - A knotów do lamp naftowych w kosmosie nie widzieliście? – pyta dziadek z rozbrajającą szczerością. Tym prozaicznym pytaniem syberyjski wieśniak nieświadom ukazał jak postęp komunistycznej myśli technicznej miał się do przyziemności życia codziennego przeciętnych zjadaczy chleba.

Lot Hermaszewskiego trwał 7 dni, 22 godziny, 2 minuty i 59 sekund. Westchnąłem marzycielsko. A jakby tak wyeksmitować na orbitę gromadkę polityków… I tak od lat bujają w obłokach. Jestem bez serca, wiem, ale kilku wystrzeliłbym najchętniej co najmniej na Marsa, gdzie leci się ładnych parę lat, albo jeszcze dalej, by poszukali bardziej sprzyjających ich rozwiązaniom politycznym galaktyk. Mam swoje pewniaki. Niemało tego zebrałoby się, wahadłowce na przylądku Canaveral nie pomieściłyby chyba ferajny. Bogiem a prawdą SLD w całości by się kwalifikował. Może bez Katarzyny Piekarskiej, bo lubi zwierzaki i warkocz ma ładny. Z PO cała wierchuszka ma zapewnione bilety (w jedną stronę) już w przedsprzedaży i po promocyjnych cenach. Nawet  gwarantuję im miejsca przy oknach, by widoki mieli cudne. W biznes-class trzymałbym miejsca dla: Ćwiąkalskiego, Bondaryka, Schetyny i Chlebowskiego, byle tylko, daj Bóg, się załapali. A Tuska posadziłbym jako automatycznego pilota, bo to człek ambitny, źle się czuje, gdy jest w drugiej linii. Niech choć ma złudzenie, że wciąż kieruje. Pijarowcy premiera mogliby opracować trasę lotu, tak by dowodziła sprawności pilota za sterami, skądinąd automatycznego. Stewardesą mogłaby być Julka Pitera, pod jednym warunkiem, że zapuściłaby długą grzywkę. Tak skompletowana ekipa mogłaby stanowić zarzewie nowej formacji politycznej na Księżycu na przykład. Tym samym Jacek i Placek oddaliby skradzioną ponad pół wieku temu planetę i wreszcie zeszli z obłoków na Ziemię, pozostawiając na przeszpiegi Twardowskiego.  

Lech Wałęsa jest zbyt drogim skarbem narodowym, by go wystrzelić. Jeszcze do końca nie spełnił się na naszej planecie. Potem niech leci, nawet na Saturna. Oto „Gazeta Wyborcza” poinformowała o uroczystej sesji na Zamku Królewskim, a po niej galowym koncercie w Teatrze Narodowym. Huczne obchody 25. rocznicy przyznania pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie, które zbiegają się z jego 65. urodzinami organizuje Instytut Lecha Wałęsy. Warto odnotować, że w radzie nadzorczej Instytutu zasiadają m.in. etnograf Konstanty Miodowicz i notariusz Andrzej Milczanowski.

Będą tańce, hulanki, swawola, szpan. Może na dworze Czesiek zawita, człowiek honoru, z którym Lechu przechylał radośnie (cała polska oglądała zapis video) toasty w Magdalence? Wypadałoby, skoro już zadzierzgnęła się między panami aż taka zażyłość. Będzie Mietek, Donek, Adaś, Bronek, sama śmietana. Może nawet Tytus, Romek i Atomek  zawitają. Jakby kto posądzał Wałęsę o próżność, to protestuję stanowczo. To imprezka i tak skromna, wręcz kameralna prywatka wobec ogromu zasług naszego noblisty. Bardziej odpowiednia byłaby płyta lotniska na warszawskim Bemowie, gdzie zresztą z trudem pomieściliby się fani Lecha. Nie ma tylko całkowitej pewności, czy w tym zacnym gronie dobrze znajdzie się skromna, nieprzywykła do rozpusty niewiasta, Matka Boska z klapy byłego prezydenta.

Internauci jak zwykle niesprawiedliwi wobec doniesień o obchodach rocznicy naszego noblisty. Jednym nie podoba się, że Wałęsa urządza kosztowne fety, spłycają znaczenie wydarzenia – że przeznacza pieniądze na wódkę, zamiast na ubogie, głodne dzieci, a 29% polskich malców jest niedożywionych i jest to najwyższy wskaźnik w Europie. Ewidentny populizm. Inny pomści, że noblista nic nie robi w sprawie zagrożonej kolebki, tudzież innych stoczni. Przecież się nie rozdwoi. Trudno być na bankiecie i jednocześnie lobbować w sprawie Stoczni Gdańskiej. Nie można zjeść ciastka i mieć ciastko. Dzięki uroczystej sesji i koncertowi galowemu z udziałem światowych gwiazd do Polaków może wreszcie dotrze, że świat popiera Wałęsę, skrzywdzonego w książce zmanipulowanej przez wrednych historyków IPN. Bez odpowiedniego rozmachu nie pojęliby tak elementarnej i oczywistej prawdy.

Lech Wałęsa, zahukany, niewinnie posądzony człowiek, uczestniczył w ubiegłym tygodniu w debacie publicznej na temat transformacji ustrojowej w 1989 r., w ramach Gdańskiej Konferencji Ekonomii Społecznej.  - Wspierałem was, ale w duchu nie godziłem się na to, bo widziałem, jak Polacy biednieli a obcy ludzie zabierali nam najlepsze kąski – wyrzucił podczas debaty Wałęsa. - Coś mnie w środku kłuje, że Polacy za dużo stracili- podkreślił z bólem. Prezydent Wałęsa w duchu się nie godził, ale jednak wspierał (mam nadzieję, że nie dlatego, że ktoś go szantażował, bo niby czym?). To oczywiście złośliwość doszukiwanie się sprzeczności w słowach byłej głowy państwa. Teraz wiemy, że Lechu w duchu się nie godził, gdy ciałem poparł w ówczesnym Sejmie kandydaturę komunistycznej posłanki Ziółkowskiej na szefową NIK, gdy utrzymał wysokie emerytury SB-ków, a przede wszystkim doprowadził do obalenia rządu Jana Olszewskiego z oszołomem Macierewiczem, któremu już wówczas marzyła się lustracja „Bolka”. Na szczęście to dusza idzie do raju, nie ciało, bo Wałęsa mógłby mieć niejaki kłopot na Sądzie Ostatecznym, nawet przy wstawiennictwie prałata Jankowskiego i abp Gocłowskiego. Opinię byłego prezydenta dotyczącą kosztów poniesionych przez społeczeństwo w wyniku tzw. transformacji ustrojowej, podzielił Tadeusz Mazowiecki. (Z transformacją było mniej więcej tak jak z bilansem dziobnięć boćka i szpaka: „Pewnego razu było tak, że bociana dziobał szpak. A potem była zmiana i szpak dziobał bociana”. No i kto, czytelniku, w wyniku tej zmiany był bardziej podziobany?)

- Mnie też - panie Lechu - kłuje, zadaję sobie pytanie, czy nie za dużo banków i mediów poszło w obce ręce - dodał odpowiadając Wałęsie skruszony do bólu były premier Mazowiecki, spuszczając smutno oczy, jak baset mojego sąsiada.

Bo i ja się rozbeczę. Mazowiecki wylewa żółwie łzy, tylko co po nich dziś Polakom? No, chyba, że były premier myśli jak to odkręcić, postawić przed Trybunałem Stanu paru cwaniaczków, którzy kręcili lody z obcym kapitałem (dobrze wie, którzy to), ale nic takiego z jego ust podczas debaty nie padło. Ani o grubej kresce jego autorstwa, która wyniosła komunistów i SB-ków na szczyty elity. Jakoś do tej spowiedzi nie pasuje też obecność podczas debaty głównego szkodnika procesu tzw. prywatyzacji, a populistycznie – złodziejstwa, niejakiego Balcerowicza, co to się komisjom nie kłania, który już taką hipokryzją, niby troską o Polaka-szaraka nie epatuje. Ba, nawet gani nas, że bezrobotnych było za dużo. Co tam, że banki oddano w obce ręce, drobiazg. Bezrobotni, którym niesłusznie przyznano zasiłki to jest problem. To hućpa, nie troska o nas, panie były prezydencie. Wałęsa nie jest wiarygodny zapraszając tego gościa, a słów byłego przewodniczącego Solidarności o biedniejących Polakach nie można odebrać inaczej niż granie pod publiczkę, a może zmiękczanie wrażliwych polskich serc, przygotowywanie gruntu do wyznania win. Ale, znając Wałęsę, takiego wyznania, że był winien, a nawet wprost przeciwnie - niewinien.

 

 

 

Lot Hermaszewskiego trwał 7 dni, 22 godziny, 2 minuty i 59 sekund. Westchnąłem marzycielsko. A jakby tak wyeksmitować na orbitę gromadkę polityków… I tak od lat bujają w obłokach.