Święto dziękczynienia

Święto dziękczynienia.

 

We wszystkich drukowanych w wysokonakładowej prasie wspomnieniach, 4 czerwca jawi się jako wielkie święto. Zwykli szarzy ludzie mieli wówczas - jak twierdzą -poczucie, że uczestniczyli w niezwykłej wagi historycznym wydarzeniu, które zaważyło na losach kraju i świata.

Bardzo jestem ciekawa jak wiele jest osób, które jak ja, wspominają ten dzień z poczuciem urazy i osobistej klęski? Urazy, że oto na samym progu niepodległości proponuje się im udział w wyborczym oszustwie poprzedzonym wyreżyserowanymi igrzyskami dla plebsu. Ile jest osób, które jak ja, nie wzięły udziału w tych wyborach w niemym proteście a nie z lenistwa czy obojętności?

 

Prawie rok przed pierwszymi „częściowo wolnymi” wyborami, spotkałam przypadkowo w pociągu mego kolegę z czasów szkolnych Marcina Króla. „Wszystko jest dogadane, dostajemy 35% w parlamencie i Jaruzelski zostanie pierwszym prezydentem” – powiedział Marcin przy kawie. Marcin był wówczas naczelnym redaktorem „ częściowo podziemnego” pisma Res Publica. Częściowo, bo warunki jego legalizacji ustalał podobno przy kolacji z Urbanem. Nie wiem skąd pochodziły jego informacje- wolałam wtedy nie pytać, byłam jednak pewna, że nie konfabuluje.

Nie miałam, więc zamiaru uczestniczyć w tej hucpie.

Nie ekscytował mnie również, wyreżyserowany spektakl dla ludu nazwany obradami okrągłego stołu, którego wyniki przecież znałam.

Moje dzieci hodowały wówczas srokę, która wypadła z gniazda. Miała ona zwyczaj siadać w czasie audycji na telewizorze i zdobić ekran smugą guana. „Całkowicie się z tobą zgadzam” –przemawiał wówczas do sroki mąż, ku oburzeniu przyjaciół śledzących z wypiekami na twarzy wystąpienia swoich idoli.

Ci sami przyjaciele okazują teraz o wiele mniej entuzjazmu dla święta dziękczynienia- quasi religijnego celebrowania mitu założycielskiego III RP. Nie wiedzą czy za zaprzepaszczenie szansy definitywnego zlikwidowania nie tyle komunizmu ( sam zawalił się pod własnym ciężarem), co władzy formacji przywiezionej na sowieckich tankach, mają dziękować sobie i własnej głupocie, czy swoim guru, którzy wyprowadzili ich w pole.

 

Nie ma natomiast wątpliwości, że wiedzą, komu i za co mają dziękować komuniści. Nie tylko towarzyszom, który ten plan wymyślili, wyreżyserowali i pilnowali jego wykonania, lecz przede wszystkim niektórym przedstawicielom opozycji, którzy okazali się wystarczająco spolegliwi (w sensie Kotarbińskiego), aby udało się z nimi ustalić do najdrobniejszego szczegółu warunki tego historycznego oszustwa i na tyle lojalni, że dopuścili się nawet zmiany ordynacji wyborczej, aby wywiązać się z tajnych czy jawnych zobowiązań.

 

Nie wiem, dlaczego publicyści, nawet tak inteligentni jak Bronisław Wildstein nie mogą wyleczyć się ze złudzeń i powielają mit o „heglowskim ukąszeniu”, które przez kilkadziesiąt lat miało jakoby kierować zdrajcami ojczyzny i społeczeństwa. Większością z nich rządził przede wszystkim dobrze rozumiany interes własny. Przywileje, którymi byli opłacani za swoją zdradę zdecydowanie im jednak nie wystarczały. Marzyła im się pańska Polska, w której –jak to wyśpiewywali w międzynarodówce- to oni właśnie byliby panami. Marzyły im się pałace, lokaje, polowania i rauty.

Solidarnościowa rewolta paradoksalnie –pozwoliła komunistom, zdobyć kosztem społeczeństwa ogromną własność, zachować po części władzę, a co najważniejsze uratowała ich od infamii. Do tego skoku na kasę, władzę i honor stalinowska grupa interesu przygotowywała się długo, oddelegowując swą młodzież do koncesjonowanej ( kontraktowej) opozycji, która potem jako opozycja konstruktywna, nie tylko zapewniła miękkie lądowanie całej formacji, ale uratowała skórę nawet stalinowskim oprawcom.

Pierwsze „częściowo wolne” wybory to grzech pierworodny ukonstytuowanej wówczas „ demokracji częściowej”. Mniej groźne wydaje mi się nawet samo sfałszowanie ordynacji wyborczej od nakłonienia obywateli, aby głosowali bez zastanowienia na ustaloną podczas tajnych spotkań listę Wałęsy. Fałszerstwo można potraktować jako ostatni paroksyzm zdychającego systemu kłamstwa, natomiast wyłudzenie od obywateli rezygnacji z ich konstytucyjnych uprawnień utrwaliło zakorzeniony już w „ demokracji ludowej” paradygmat, że sztandarowy lud nie może być dopuszczony bezpośrednio do władzy, a wybory to tylko listek figowy demokracji. Za lud myśli i podejmuje decyzje elita, natomiast lud ma przywilej, uczestniczenia w zwanym wyborami, święcie poparcia dla tej elity. Rafał Ziemkiewicz trafnie porównał społeczeństwo polskie do folwarku, w którym fornale, co cztery lata wybierają sobie dziedzica. Nie dodał ( a może jest to oczywiste), że wybierają spośród dziedziców.

Ten duch absolutyzmu oświeconego, czyli głęboka pogarda dla „przypadkowego społeczeństwa”, przeniesiony żywcem z komunistycznych całkowicie wyalienowanych, zajętych wewnętrznymi walkami elit władzy przez wyłonioną z nich opozycję kontraktową, zadomowił się w ten sposób na dobre w elitach solidarnościowych. Wyrazem tego jest paniczny lęk przed ordynacją większościową, która mogłaby dopuścić „przypadkowych obywateli” do rządzenia „przypadkowym społeczeństwem”.

Przypadkowych, to znaczy niewtajemniczonych w oszustwo wyborcze 4 czerwca 1989 roku, które skonsolidowało klasę polityczną RP tak, jak zawsze konsoliduje gang wspólne przestępstwo.

Dla „nocnej zmiany”, której 4 czerwca udało się obalić rząd premiera Olszewskiego a która teraz rządzi nami jako „dzienna zmiana”, ten dzień jest podwójnym świętem dziękczynienia. Dla mnie jest stypą.

 

Ten duch absolutyzmu oświeconego, czyli głęboka pogarda dla „przypadkowego społeczeństwa”, przeniesiony żywcem z komunistycznych całkowicie wyalienowanych, zajętych wewnętrznymi walkami elit władzy przez wyłonioną z nich opozycję kontraktową, zadomowił się w ten sposób na dobre w elitach solidarnościowych. Wyrazem tego jest paniczny lęk przed ordynacją większościową, która mogłaby dopuścić „przypadkowych obywateli” do rządzenia „przypadkowym społeczeństwem”.