Ukraina - UE: lata świetlne, niestety

Powodów jest kilka. Wiele jest znanych nawet studentom politologii. Ukraina jest za biedna i za duża, aby ją szybko przyjmować: oznaczałoby to bowiem wielkie daniny dla krajów członkowskich Unii. Po drugie: trudno Kijów przyjmować przed Ankarą, a Turcji nie chce ani Paryż, ani Berlin, a więc nie chce jej Unia (na razie, ale to "na razie" długo chyba potrwa). Po trzecie: premier Tymoszenko zostawia po sobie kraj nie tylko w kryzysie, ale co gorzej: w ruinie. Nie przeprowadzono żadnej reformy, administracja jest niewydolna, sądy skorumpowane (urzędnicy zresztą też), kontrasty społeczne niebywałe. No i - o czym w ogóle się nie mówi, a szkoda - energochłonność ukraińskiej gospodarki stawia ją na z góry straconej pozycji w wielkim wyścigu światowej konkurencji. Owa energochłonność jest o 30-40 proc. większa niż europejska średnia! Skończyły się już gigantyczne zamówienia z Chin, choć dalej są spore - i to, co tak nie przeszkadzało wczoraj, dziś uwiera i to bardzo.                   

 

Ukraina jest w stanie gospodarczej zapaści. Kto mówi inaczej, albo nie wie, jak jest, albo chce patrzeć na ten kraj przez różowe okulary. Jej droga do Unii jest odległa i nie dlatego, że wygrał Janukowycz, bo jest tak z przyczyn obiektywnych i zwycięstwo Tymoszenko nie skróciłoby jej ani o milimetr (zresztą też nie wydłużyłoby). Niewydolnej gospodarki nie przeskoczy nawet największy entuzjasta przyjęcia Kijowa do UE.

Nowy prezydent Ukrainy Janukowycz z pierwszą wizytą pojedzie nie do Moskwy, jak mówili niektórzy, czy do Pekinu, jak mówili jego doradcy, tylko do Brukseli. To symboliczny sygnał. Ale nie miejmy złudzeń: do Unii dla Kijowa daleka, bardzo daleka droga.