Szpikulce

           Ot, lektura na noc sylwestrową, jak komuś nie chce się tańczyć. Przeczytałam, uśmiałam się, westchnęłam, porozmyślałam, spojrzałam wstecz i wprzód. Dowcipne, czasem trochę straszne, człowiek się śmieje, ale i włosy stają chwilami dęba na głowie. Teksty, tekściki, żarciki, już nie szpile wbijane, ale całe szpikulce, do tego wspaniałe rysunki, gdzie ruch uchwycony każdej myśli. Pierwszy numer pisemka „Pinezki”.
Poniżej tekst, który mi się spodobał. Święta w naszej ulubionej Redakcji. Skojarzenia chwilami ryzykowne. Trochę długi, to i owo bym w nim podredagowała. Kopiuję go tak, jak jest. Wesołej Nocy Sylwestrowej, bo cały rok może już nie być taki wesoły!
             Ale bądźmy dobrej myśli.
                   Jajeczko w Redakcji
              Zawodzące dźwięki pieśni rozchodziły się po znanych z popularnego przesłuchania „pionowych” korytarzach Redakcji i wyposażonych bogato w toalety piętrach ogromnego, przeszklonego budynku. W prześwitach wysoko pięły się cienkie drzewka bambusowe, pancerne szkło przeszkleń ścian i stropu nad siódmym piętrem wpuszczało na te blade zielonkawe istotki trochę zimowego światła. Kawiarenki na parterze pozamykano, kelnerki szykowały bufety wzdłuż całego budynku.
- „...krwawy skończy się trud, gdy związek nasz bra-a-tni ogarnie luu-dzki ród...” – zanuciła Tamara. Westchnęła. „Jesteśmy do dupy. Do dupy. Do dupy.”
Tamara, popularnie zwana Mieloną, z postępującą za nią wiernie świtą towarzyszek poprawiła kilka bombek i nieco wyblakłych szóstek na plastikowej choince. Obsypane fioletowymi i purpurowymi światełkami kilkunastometrowe drzewko lśniło na wszystkie strony ogromnego westybulu. Zabytkowe zabawki, przyniesione przez wnuki kolegów jeszcze z okresu Planu Sześcioletniego, rwały serce wspomnieniem dobrych czasów, gdy ojcowie walczyli o ideę lepszego świata, a rezolutna Tamarka z białymi kokardami w warkoczykach wręczała kwiaty na 1 maja, podnoszona przez tatę w ramiona towarzysza Tomasza, zwanego też prezydentem Bierutem.
              Choinka była potwornie droga, ale w redakcji wykorzystywano ją już kolejny raz. Pachniało sprayem sosnowym.
             „W ogóle się nie niszczy. A taki Jarczyński pewnie ma naturalną, z igłami” – pomyślała ponuro Tamara.
Pod choinką piękna szopka, w szopce Dzieciątko. Czarne loczki, czarne oczki, tłuściutkie, nieduże, ze sporą kropką na lewym policzku. Kogoś jej strasznie przypominało, ale nie miała teraz do tego głowy.
             Wigilię redakcyjną Tamara postanowiła zorganizować 28 grudnia. W tym roku wypadało to co prawda wg kalendarzy 24 grudnia, w piątek, a dziś był wtorek, Środek tygodnia, strata dnia pracy. Ludzie są tacy leniwi, każda okazja do bumelki dobra. Ale dziś akurat niewiele ponad dwa tygodnie po Hanuce, osiem dni przed prawosławnym Bożym Narodzeniem. A bezpośrednio po Wigilii bal sylwestrowy. Cztery w jednym – ekonomicznie, przyjemnie, rozsądnie. „Tu jest gdzie tańczyć” – pomyślała Tamara. Nie będą mędzić pierwszego stycznia, pogoni się towarzystwo do roboty. W Redakcji trudno byłoby znaleźć katolika, ale mógł się zdarzyć ktoś wśród gości, a niektórzy byli przywiązani do symbolicznych choinek i łańcuchów tej czasowej cezury przesilenia zimowego. No i paczki świąteczne dla dzieci. No i Gadaszka wyjeżdżał dopiero 9 stycznia na narty. „Jarczyński nigdy w zimie nie wyjeżdża” – pomyślała z mściwą satysfakcją.
             Znowu westchnęła, tym razem na głos.
- Jesteśmy do dupy. Do dupy. Do dupy. Kurwa, do dupy. – „R” wymawiała z hurgotem języka, nazywanym przez Francuzów rulowaniem. Jakby potykał się przy każdym słowie, zawierającym literkę r.
- Jesteśmy do dupy – potwierdziła jedna z wychudzonych dietami sześćdziesięcioletnich modliszek w ogromnych zaokrąglonych okularach nad podciągniętymi chirurgicznie policzkami. – Do dupy – powtórzyła kilkakrotnie ze smakiem, obracając językiem wśród nowiutkiego kompletu implantów. – Och, Mielono, nie narzekaj tyle. Wszystko jest dobrze.
- Jesteśmy do dupy. Do dupy – powtórzyła Tamara z zamyśleniem. – Śledzik!? Czy przywieźli już śledzika? – Katering w bufecie był doskonały, zresztą nie utrzymałaby się tu żadna firma, w której choćby pyłek nie leżał tak jak powinien zdaniem Tamary. A jednak śledziki najlepsze były w bufecie na Bielanach. Tamże najlepsze były ogórki kiszone. Kazała zamówić po 400 porcji.
- Ogórki! Kurwa! – wrzasnęła. – A gdzie, kurwa, stoi wódeczka?!
- Wódeczność? Kakoj prabliem? tu za bufetem – uśmiechnęła się Modliszka. Zeschłą szyję oskubanego kurczaka zasłoniła efektownym golfem z akrylu, twarz lśniła drogim pudrem w kremie, niewidoczne 100 procent zmarszczek. Namalowane na czole dziecinnie zdziwione brwi harmonizowały z jakby wyjedzonymi powiekami, gwarantującymi „młode spojrzenie”.
             Na wielkich tacach obok bufetu lśniły rzędy kieliszków.
- Och, Gott, kurwa – mruczała do siebie Tamara. Włosy i brwi miała prawdziwe, workami pod oczami nie przejmowała się, nie miała czasu tygodniami dochodzić do formy po operacjach plastycznych. Pod żylaste kolana podchodziły mankiety norweskich skarpet na drutach, do tego sztruksowa minispódnica. Lubiła ciepło i dobry gatunek.
– Święta to zawsze tyle roboty. Wolałabym chyba skrobać karpia niż zajmować się tym wszystkim, tymi opornymi ludźmi. Ludzie też są w tym kraju do dupy. Do dupy. Dlaczego nie możemy znaleźć lepszych?
Podeszła do przeszklonej ściany od tyłu. Obok hydrantu przeciwpożarowego dyskretnie umieszczono dodatkowe zawory. Spuszczało się nimi metalowe zasłony na szyby. Od tyłu budynku wynajęci ludzie („kurwa, po 5 złotych za godzinę, czy w tym kraju kiedyś się wreszcie poprawi? są kraje, gdzie nie wypadłoby to drożej niż po 20 groszy”) podnosili właśnie na rolkach drewniane schodki. Kontrastowały z marmurkowym betonem wysokiej piętrowej rampy, kosmate od drzazg, zadeptane tysiącem spieszących się kroków. Spuszczano je tylko na początku dnia pracy, kiedy do budynku wchodziły tłumy. Wyżej, do siódmego piętra biegła gładka betonowa ściana.
              Budynek pływał jakby w wielkiej pustej fosie, dostępny tylko od jednej strony, tam, gdzie w wartowniach z weneckiego szkła dzień i noc tkwiła niewidoczna dla przechodniów ochrona; tam były drzwi wejściowe. Przeszklone ściany były pancerne, od dalekiej ulicy prowadził do budynku kręty przejazd z metalowych barierek i dwie wartownie.
Dostęp do budynku był praktycznie niemożliwy, chyba, że czołgiem.


                                                                                                              *
             Goście okrążali choinkę, zwieńczoną szklanym tęczowym szpikulcem i dwoma półksiężycami i stawali wzdłuż bufetów. Mdłe popołudnie zimowe miało się ku końcowi, zaraz mogła wyjrzeć pierwsza gwiazdka. Panie w długich sukniach i grubo posypanych brokatem nieco wystrzępionych fryzurach, błyszczały sztuczną, a czasem może i prawdziwą biżuterią. Panowie przeważnie wygoleni na łyso, w wygniecionych podkoszulkach i wysokich sznurowanych butach, w skórzanych marynarach. Dźwięki rozdzierających pieśni sławnego izraelskiego pieśniarza zakłócały co chwila dyskretne ale słyszalne melodyjki, mało kto wyłączył komórkę, w końcu czas się nie zatrzymał, trzeba trzymać rękę na pulsie, nie wiadomo, co dziś wykona Jarczyński, gdzie wejdzie, skąd wyjdzie, do kogo wyśle list i na kogo się obrazi. A u ludzi prawo wiedzieć.
            Chwilami Tamarze wydawało się, że dochodzi do tych dźwięków dodatkowy odgłos, jakby głuche uderzenia, może porywy zimowego wiatru bijącego w pancerne szyby? Zerknęła na ekranik komunikatora, łączącego ją z ochroną. Milczał.
Na ladach bufetów królował mintaj i kergulena w galarecie, smażona tołpyga, śledzik w oliwie, hiszpańskie pomidorowe gaspaccio, sałatka meksykańska z czarnej fasoli, włoskie carpaccio z polędwicy (Tamara umiała nie żałować), francuskie ślimaki w białym winie i krem au chocolat, na półmiskach pięły się arabskie kebaby, złocił zapiekany w cieście łosoś norweski z grecką fetą. Wkoło stało mnóstwo polskiej i rosyjskiej wódki. Serniki i baklawy w tekturowych pudełkach z koronkami z bibułki postawiono między półmiskami z mięsiwem.
Serwetki były czerwone.
- Multi kulti! – krzyknął zachwycony Jura z Hamburga, korespondent niemiecki.
- Och! – złożyła ręce jak do modlitwy Była Pisówka o orzechowych oczach.
              Ksiądz Marek w cywilnym ubraniu ale w koloratce, rozsyłając z uśmiechem spojrzenia spod długich rzęs wyszedł kręcąc biodrami na środek. Zrzucił przed rokiem sukienkę kapłańską. Mielona gdzieś jednak słyszała, że „kapłanem jest się do końca życia”.
Gwar ucichł.
- Koledzy... – zaczął. – Ukochani moi – poprawił. – Dziś w ten szczególny dzień... W ten wyjątkowy dzień... To znaczy to nie dziś, bo Wigilię już mieliśmy cztery dni temu...
             Rozejrzał się z promiennym spojrzeniem.
- Krótko mówiąc, chciałbym na wstępie przeprosić wszystkich, którzy mogą się poczuć urażeni dzisiejszą uroczystością. Ostatecznie tolerancja...
- Czym urażeni? – zapytał cicho Jura z Hamburga Sławnego Socjologa.
            Ten kwiknął ze śmiechu, zakręcił się dookoła własnego korpusu.
- No jak to, że obchodzimy święto katola!
- No, ale... – nie zdążył dokończyć Jura z Hamburga. Przemówił ksiądz.
- No więc wszystkich zapraszam teraz do podzielenia się opłatkiem. Ten prastary pol... europejski, tak jest, środkowo-, a może nawet wschodnioeuropejski zwyczaj...
           Mielona zamarła. „O chu...!”. Opłatki! Zapomniała. „Wszyscy tu są do dupy. Do dupy. Jak zwykle do dupy.” Co gorsza, coraz wyraźniej słyszała głuche uderzenia, jakby w ścianę budynku.
           Spojrzała  ze złością na Modliszkę. Ta walczyła dyskretnie palcami z opadającymi po operacji wargami, co pewien czas musiała je dobrze zagryźć, żeby się trzymały na miejscu. Modliszka dostrzegła jej spojrzenie i puściła wargi.
- Ale mamy przecież jajeczka! – krzyknęła. Chwyciła paterę jajek na twardo w majonezie, wbiła widelec w złocisty środek i podeszła do księdza. Tamara spojrzała na nią z niechęcią. Że też to nie ona sama wpadła na ten pomysł! Usta wypuczyła z charakterystycznym dla siebie grymasem, jakby pod nosem leżało jej coś śmierdzącego.
            Była szybsza. Wyrwała Modliszce paterę i widelec z jajkiem.
- Ojcze, prosimy cię o poświęcenie tego pokarmu, aby stał się dla nas świętym opłatkiem.
            Z głębi publiczności dobiegł ją cichy chichot.
- Tak, nasi ojcowie, zesłańcy, w obozach nazistowskich i w łagrach..., w Kraju Rad..., to znaczy za Stali..., w, no, w dawnych czasach, nie mieli opłatka. A my dziś mamy. To znaczy nie mamy, ale... Mamy... zupełnie inną sytuację. Teraz, gdy wszystkie narody Europy..., aż po Ural a nawet Pekin..., gdy... Mamy wszystko.
            Głuche uderzenia stały się słyszalne już i dla innych gości.
            Były ksiądz ujął paterę z jajkami na twardo w wypielęgnowane dłonie. Rozejrzał się, postawił na wolnym blacie. Ujął karafkę z rakiją. Kropnął na jajka.
- Ja ciebie chrzczę... Hm. A może...
W tej chwili rozległ się silniejszy łomot i wypadła główna szyba westybulu. Brzdęk tysięcy drobinek szkła podkreślił ostatni akord pieśni. Wicher uderzył stojących tumanem zeschłych liści i płatków śniegu. Goście odskoczyli z krzykiem.
           W ciemnościach wieczornego okna ukazała się Matka Boska na obłoku.
Tamarze zrobiło się słabo. „W Imię Syna, i... Jak to szło?...”
          Matka Boska podpłynęła ku choince. Wszystkie głowy skierowały się w Jej stronę, niektórzy padli na kolana. Była Pisówka rozpoczęła „Zdrowaś Maryjo...”, kilka osób dołączyło się. Umieli.
          Matka  Boża pochyliła się na Dzieciątkiem. Podniosła Je razem ze Żłóbkiem i odpłynęła przez okno, przez które teraz słychać było już tylko uderzenia wichru i okrzyki bezdomnych i głodnych, przechodzących w pobliżu i wygrażających pięściami Redakcji.
Tamarę nagle olśniło. Dzieciątko było kopią, wypisz-wymaluj, kopią braci Jarczyńskich.
Będzie rosło.
Autor: Pacyfik Kąśliwy