"Lizbona"? Jeszcze nic nie wiadomo

                                                                                         ***

 

Zarzuty moich oponentów politycznych o finansowaniu mojej kampanii z zagranicy są wyjątkowo absurdalne. Reklamy w "Gazecie Polskiej" sygnowane przez UEN (Unia na Rzecz Europy Narodów) dotyczyły bowiem moich reportaży ze świata umieszczonych na stronie www.RyszardCzarnecki.pl. A ukazywały się od roku.

 

Zarzuty wręcz śmieszne, ale tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Z pozdrowieniami dla oponentów!

 

                                                                                        ***

 

Dziś czeski film to prawdziwe kino akcji. Prezydent Vaclav Klaus i premier Miroslav "Miro" Topolanek to ostatnio wzięci scenarzyści filmu sensacyjnego, który, choć ma mało frapujący tytuł "Traktat Lizboński", rozpala emocje widzów w całej Europie. Decyzja czeskiego senatu aprobująca "Traktat Reformujący", zwany potocznie "Lizbońskim", to kolejny odcinek tego politycznego thrillera. Jego poprzednia część miała inny przebieg: wotum nieufności dla rządu Topolanka był sukcesem eurosceptycznego prezydenta Republiki Czeskiej. A został osiągnięty tylko dlatego, że dwóch posłów rządzącej partii ODS wybrało lojalność wobec poprzedniego szefa tego ugrupowania, a teraz prezydenta, a nie wobec obecnego szefa, a zarazem premiera.  Skądinąd jeden z liderów ODS, Jan Zahradil, reprezentował tę formację na ostatnim kongresie "Prawa i Sprawiedliwości" w Krakowie i zadeklarował chęć tworzenia wspólnej z PiS i brytyjskimi konserwatystami grupy politycznej w Parlamencie Europejskim po czerwcowych eurowyborach.

 

Ale środowa decyzja izby wyższej czeskiego parlamentu bynajmniej nie jest ostatnim odcinkiem tego czeskiego filmu (nie ma w tym ironii - ja akurat cenię czeską kinematografię…). Mecz między eurosceptykami (Klaus) i… eurorealistami (Topolanek i większość ODS) trwa. Podkreślam słowo "eurorealiści", bo czeska partia rządząca na pewno nie jest częścią bezrefleksyjnego obozu euroentuzjastów. Prezydent Republiki Czeskiej od razu zapowiedział, że Traktatu Lizbońskiego nie podpisze przed ostateczną decyzją Irlandczyków. Na to zwrócili uwagę wszyscy. Mało kto jednak zauważył, że Vaclav Klaus nie powiedział jednoznacznie, że na 100 % podpisze Traktat po ewentualnym "TAK" mieszkańców Zielonej Wyspy.

 

Mamy więc następującą sytuację: Irlandczycy czekają do jesieni do kolejnego referendum. Czynnikiem sprzyjającym decyzji pozytywnej dla Traktatu jest kryzys gospodarczy, który np. w zakresie recesji dotknął szczególnie Irlandię.  Dochodzi do tego tradycja: już raz, na początku XXI wieku Dublin odrzucił Traktat Nicejski by ostatecznie przyjąć w drugim podejściu, po pewnych korzystnych dla siebie derogacjach (wyjątkach od acquis communautaire - prawa wspólnotowego). Jednak są też dwa poważne czynniki osłabiające zwolenników głosowania "ZA":

 

1) nie ma już tak wielkiej presji UE na Irlandię w sprawie akceptacji "Lizbony" - kraje członkowskie Unii zajęły się sobą, czyli kryzysem, a nie zbawianiem Europy,

2) irlandzki premier Brian Cowen załatwił w praktyce tylko jedną sprawę "ekstra", którą Bruksela chciałaby przekupić Irlandczyków do głosowania na "TAK" - stały komisarz dla Irlandii (tak, jak dla każdego innego kraju). W sprawach stricte ekonomicznych oraz moralno-obyczajowych nie wytargował nic więcej.

 

Polska i Czechy są pozornie w podobnej sytuacji. Czekają na Irlandię. Mają na to pół roku. Jednak o ile możemy być na 100 % pewni, że zgodnie z obietnicą prezydent RP profesor Lech Kaczyński ratyfikuje Traktat Lizboński po ewentualnym irlandzkim "TAK", o tyle nie dam sobie nawet palca uciąć, że prezydent Czech profesor Vaclav Klaus uczyni to samo. Nie złożył bowiem tak jednoznacznej deklaracji jak Kaczyński, jest też zdecydowanym eurosceptykiem w odróżnieniu od polskiego prezydenta - eurorealisty. Dodatkowo Klaus raz jeszcze zagra z czeskim Trybunałem Konstytucyjnym, który oceni zgodność Traktatu z konstytucją Czech. To da mu i czas, w myśl anglosaskiej zasady "wait and see" (poczekaj i zobacz), ale też pole do formalno-prawnych, kuluarowych rozgrywek (jak wiadomo tylko nad Wisłą Trybunał Konstytucyjny jest absolutnie impregnowany na jakiekolwiek naciski polityczne…).

 

Nie zapominajmy o Niemczech. Gdy natarczywi eurooptymiści: dziennikarze i politycy żądają natychmiastowej ratyfikacji "Lizbony" od Warszawy, Pragi, Dublina, nikt jakoś nie wspomina o Berlinie, gdzie ratyfikacja utknęła w martwym punkcie przeszło rok temu. Prezydent RFN Horst Kohler skierował Traktat do niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, aby zbadać jego zgodność z "Grundgesetz", czyli ustawą zasadniczą Republiki Federalnej. Ale inspiracja dla tej decyzji niemieckiej Głowy Państwa wyszła z Bundestagu, "ponad podziałami", od posłów współrządzącej CSU i opozycyjnej lewicy "Die Linke". Swoistą bezczelnością ze strony kanclerz Angeli Merkel jest nachalne poganianie innych krajów, które nie ratyfikowały Traktatu, w sytuacji, gdy jej kraj też tego nie uczynił…

 

Jak widać europejski mecz o Traktat Lizboński trwa. Przypomina latynoamerykański serial, który nigdy się nie kończy. Ale ta europejska, polityczna "soap opera" w końcu będzie miała swój kres. Jednak - mimo decyzji czeskiego Senatu - nie wiadomo jaki…

 

(tekst został opublikowany pt. "Mecz o "Lizbonę" trwa" przez warszawski oddział "POLSKA The Times")

 

 

 

 

Dziś złożyłem pozew przeciwko Lechowi Wałęsie. Nie żądam pieniędzy jako zadośćuczynienia - to w jego stylu, a nie w moim. Oczekuję zwykłego "Przepraszam". Decyzją Sądu Okręgowego w Warszawie sprawę przeniesiono do sądu w Bydgoszczy. W poniedziałek ciąg dalszy "historii" kłamstwa Wałęsowskiego…